W nocy przyszła burza, błyskało, grzmiało dudniło echem po dolinie. Mało z tego słyszeliśmy, odsypiając pracę, dojazd i marsz. Gorzej było z kaszlem - jednemu z nas odnowiły się oskrzela, dwa dni przed wypadem skończył brać antybiotyki. Twardziel. Górskie powietrze mu nie zaszkodzi - to nie był nawrót choroby, ale zadziałało ono jak silna dawka syropu wykrztuśnego. Sam zresztą często stosuję metodę podobną - słysząc że coś mi w oskrzelach "świszczy" siadam na rower, albo idę na wytężony marsz i stosunkowo szybko następuje akcja odkaszliwania po czym drogi oddechowe stają się czyste i przewiewne.
Za nocleg płacimy już wieczorem, w sumie to fajnie wyszło, mieliśmy rezerwacje do "siódemki", dostaliśmy czwórkę (bo pierwotnie planowaliśmy wypad w czterech), ale dokooptowali nam chłopaka i było taniej.
Pobudka o piątej - w zasadzie nawet nie pobudka bo sami od siebie obudziliśmy się znacznie wcześniej. Po prostu wstajemy. W miarę możliwości cicho... istnieje szansa że udało nam się nie obudzić ludzi śpiących w schronisku nad Morskim Okiem ;-). Ból jest i to potężny, kuchnię schroniskową otwierają o ósmej, u GOPRowców nie mam czelności sępić kawy na krzywy ryj, a swoich utensyliów nie wziąłem. Muszę liczyć że adrenalina zastąpi mi kofeinę i to aż do Murowańca!
Z racji braku kawy wychodzimy już o wpół do szóstej. W zasadzie nawet wcześniej, bo po dziesięciu minutach jesteśmy umyci, opluskani, "załatwieni" i ubrani - pamiętajcie, pracujemy razem, więc system wzajemnych podmian mamy dopracowany do perfekcji (jeden sika, jeden się kąpię, jeden myje zęby nad umywalką, potem zmiana... zero przestoju). Szybkie śniadanie na werandzie, rozmowa z ratownikiem, standardowe uwagi - jak jest, jak może być tam, gdzie idziemy, jakim szlakiem, co mamy ze sobą itp.
A potem już tylko wyjście w chmury.
A potem już tylko wyjście w chmury.
Śniadanie na werandzie
i wyjście na szlak,
a potem już tylko marsz. Nieśpieszny, stonowany. Mamy plan maksimum, plan minimum i plany awaryjne. W razie załamania pogody możemy wrócić, lub przejść na stronę Gąsienicowej trzema różnymi drogami. Jak będzie zobaczymy na górze. Na razie z Piotrem stale zmieniamy się miejscami na czele żeby nie zgubić szlaku.
Powoli wychodzimy ponad poziom chmur. Robi się jaśniej, milej i wietrzniej.
Czasami chmury przegania wiatr i wtedy np. możemy dostrzec Zadni.
Niestety nie trwa to wiecznie i wkrótce wlewa się w kar polodowcowy kolejna kaskada chmur, zakrywając powierzchnię stawu.
Z każdym krokiem otwierają się horyzonty
i perspektywy.
A to wciąż jeszcze nie jest najwyższy punkt na szlaku.
Radośnie oczekujemy wejścia na Zawrat i tam ocenimy co dalej.
Oj kusząco się robi, kusząco. Wytworzyła się taka kanapka, u góry chmury, na dole chmury a w środku akurat na wysokości która nas interesuje piękna pogoda, jeszcze trochę mży, nic to, już widać słońce i błękit nieba.
Zawrat! (2159m.n.p.m)
I komitet powitalny.
Jednoosobowy co prawda, ale zawsze.
I komitet powitalny.
Jednoosobowy co prawda, ale zawsze.
I niech Was wzrok nie myli, to nie kruk! To sęp!
Od nas nie wysępia nic, nawet nie z szacunku dla przepisów TPNu ale po prostu nic nie mamy.
Co innego trzech młodszych wędrowców którzy doganiają nas na Zawracie, oni mają jakieś kanapki, i dzielą się z sepem nimi... w nagrodę otrzymują pierwszeństwo przy odkryciu miejsca zdarzenia w rejonie Zamarłej Turni.
Zawrat - dla takich widoków warto się spocić, zmarznąć i zmoknąć. Wiele warto.
Czas podjąć decyzję. Możemy schodzić do Gąsienicowej, dalej niebieskim szlakiem, ale możemy też zaatakować Orlą Perć - wszak dla niej tu jesteśmy. Nie możemy tylko iść na Świnicę, bo tam szlak zamknięty z powodu obrywu skalnego.
Przed wyruszeniem na Orlą.
Przed nami widać ostatniego z trzech wędrowców którzy dogonili nas na Zawracie, mają tak na oko po dwadzieścia lat mniej od nas (tudzież więcej niż dwadzieścia) i wielką potrzebę szybkiego pokonania grani. Jeden z nich przyznał mi się że jest tu po raz pierwszy... to tłumaczy wyrywność.
Widzicie tę "kałużę" na dole?
To Zmarzły Staw - circa about 450 metrów pod nami w pionie.
A na nas czekają łańcuchy
półki
klamry...
oraz widoki.
Doprawdy nie ma się gdzie śpieszyć.
Zamarła Turnia.
Tam na szczycie Małego Koziego czekają na nas ci którzy poszli przodem, mają informację o znalezieniu czyiś rzeczy i ciała leżącego u jej stóp. Robimy z Piotrem rekonesans - faktycznie nie ma szans na pomoc, ani nie ma komu pomagać. Zostawiamy wiadomość dla następnych żeby niczego nie ruszali, zabezpieczamy rzeczy kamieniami przed wzmagającym się wiatrem i ruszamy dalej. GOPR i Policja już powiadomione - i tak nie wyobrażam tu sobie działań policyjnych. Najpewniej więc Prokuratura i Policja zabazują na raporcie Ratowników.
W mediach podano... "Wypadek podczas biwakowania" i niech tak już zostanie.
Młodzi wydarli do przodu, my statecznie z tyłu.
Podziwiamy niezwykłe formy skalne - Usiłuję Jarkowi wcisnąć kit, że ten kamień to taternicy ustawili żeby uczcić coś tam swojego - ale za inteligentny z niego facet, nie łapie się na kity ;-)
Z dumą patrzymy na "niskopiennych" co to na Kasprowy wyciągnięci zostali i mówią że "w górach byli". A propos Kasprowego - widzicie go tam pomiędzy graniami? Tak - to stacja na jego czubku, śmiesznie mała prawda?
Dla niedowiarków... zoom cyfrowy.
A my idziemy dalej.
Dumni...
Pewni siebie...
Do momentu w którym pojawia się myśl iż w głębi duszy to ja jednak jestem trekkerem nie taternikiem!
I znów ta "kałuża" będąca Zamarzłym Stawem - 400 metrów pod nogami, które dziwnie miętkie się robią na tę myśl...
Na koniec drabinka do Koziej Przełęczy.
Że wąska, to mały problem, że zimna to lekka niedogodność, ale że łączona i się chwieje jak by za chwilę miała odpaść od ściany, to już spory ból.
W żlebie przychodzi czas na rozrachunek - dalej nie idziemy, schodzimy żółtym szlakiem z Koziej Przełęczy do Koziej Dolinki. Zaważyło kilka czynników - przede wszystkim rozsądek, nakazujący brać pod uwagę kondycję jednego z nas, poza tym chmury zaczynają sięgać coraz wyżej, robi się też zimno (na drugi dzień zobaczymy na kamerkach z Doliny Pięciu Stawów - piękny dywan świeżutkiego śniegu), dłonie boleśnie odczuwają kontakt z łańcuchami.
Nie ma co ryzykować, chojrakować i szpanować, zbyt wielu ludzi stąd już nie zeszło.
Pożegnanie z Orlą
I czas wejść znów w chmury.
Tu koniec zdjęć, bo Marzenka złapała zasięg i kilkoma telefonami rozładowała mi baterię. Ale dobrze że mogę ją uspokoić - już schodzimy.
Murowaniec.
Towarzystwo podobne do tego z Morskiego Oka - czyli w 85% nieciekawe, ale wreszcie mam kawę! Odsiadujemy tu chwilkę, dając odpocząć nogom po trasie, dojadamy jakieś resztki batoników i zwlekamy się w kierunku Kuźnic.
To już ostanie zdjęcie z gór. Między mną a Piotrem; Giewont - a ta mała kropka pomiędzy Giewontem a nami to śmigłowiec GOPRu wracający z Doliny Pięciu Stawów z ciałem wspomnianego nieszczęśnika.
Ostatni etap ten od Przełęczy Między Kopami - do Kuźnic to męka. Rozumiem progi antyerozyjne w Bieszczadach i w Beskidach - ale drogi brukowanej kamulcami dobieranymi tak by przypadkiem nie stworzyły razem kawałka równej powierzchni na którym można stanąć, niewygodnej, bolesnej dla stóp, która niczego nie chroni, nie stanowi żadnej atrakcji - nie rozumiem!!! Wystarczyły by znacznie tańsze progi wysypane tłuczniem. Tymczasem teraz ludzi rozdeptują pobocze tego traktu, szukając wygodnego sposobu przejścia tego odcinka, ślizgają się, klną i wloką niemiłosiernie...
Głupota w postaci kamiennej.
Przez Kuźnice schodzimy pod krokwie a tam już czeka "Kianka" Piotra - Ładujemy się do wnętrza i ... znów muszę wyrazić dla Piotra podziw - mnie sen ścina prawie natychmiast, a on prowadzi kawał drogi do Tarnowa.