Kobiety już tak mają że lubią wodzić. Jedne wodzą na pokuszenie, inne na manowce, jeszcze inne, te najwartościowsze w góry lub w lasy*. Ania należy do tego trzeciego szczepu. Tym razem jedziemy na rowerach poznawać bliższe i dalsze okolice Mielca. W sumie to sporo ich poznamy. Oczywiście jak zawsze kobieta musi odprawić rytuał "ja słaba istota" (tym razem w brzmieniu: "nie wiem, nie znam tych lasów, kiedyś jechałam, ale nie pamiętam") - to wszystko tylko taka gra - pamięta świetnie, orientuje się wspaniale jej hipokamp to potęga. Ale na wszelki wypadek swoje powiedziała i w razie gdybyśmy zabłądzili to ma czyste sumienie... ech te kobiety ;)
Zresztą całkiem podobnie jest z ich możliwościami fizycznymi "ja słaba istota", objawia się wówczas zapewnieniami o tym że nie da rady, że nigdy nie była tak wysoko, daleko, nie robiła tego czy tamtego i w ogóle. Po jakimś czasie okazuje się iż jest nie do zagonienia, ani na prostej, ani w górach, ani na piechotę, ani rowerem... no ale w razie gdyby zabrakło jej sił, to przecież mówiła...
Jak by nie było, prowadzi Ania. To w ogóle u nas ciekawy przypadek. Zapewne nie raz widzieliście te rodziny na rowerach najpierw on, a potem ona - on zawsze pierwszy, on prowadzi a ona jedzie za nim... atawizm taki po czasach gdy nasze praszczury koczowały gdzieś po sawannach? Nie przeczę jakiś sens ewolucyjny to ma. A jak idziemy czy jedziemy to zawsze Ania na przodzie! Nawet jeśli to ja jestem przewodnikiem i wybieram szlaki to Ona prowadzi - nie powiem, widok mam wtedy znacznie ładniejszy. Inna sprawa że jako wieczny zamykający, stale w ariergardzie po prostu pewnie nie umiem chodzić, ani jeździć jako pierwszy. Tak czy siak - fajnie nam to razem wychodzi.
Kończę nocną zmianę, prosto po pracy śmigam do Mielca, znaczy nie tak prosto, bo zahaczając o dom, muszę wszak nakarmić trzodę, koty i psa, tudzież rower zapiąć. Staję w okolicy Lidla, odpinam rower, chowam bagażnik (jeśli ja składam go w 30 sekund, to zapewne złodziej tak samo, na pewno nie jest to łup życia, ale ktoś mógł by się pokusić), podjeżdżam na rowerze pod Anię. Czeka na mnie i w zasadzie nim minęły dwie minuty już jedziemy. Wcześniej padło pytanie o kawę, ale szkoda czasu, działa adrenalina, a gdzieś po drodze przecież się kawiarnia znajdzie - oj tak i będzie to wybitnie atrakcyjne miejsce.
(badziew, nad badziewie - zdjęcia wstawia mi odwrotnie do chronologii, nie ma znaczenia czy zaznaczam tak czy siak - zawsze Google wiedzą lepiej... masa niepotrzebnej roboty "dzięki" jakiemuś bałwanowi który tworząc aktualizację, nie pomyślał o takim "drobiazgu")
No nic - Ania śmiga przez ulice, lasy, łąki, asfaltem i szutrem, nadążam, ale...
"Tropicana" - fajne kąpielisko w pobliżu Mielca. Jeszcze tu z Anią wrócimy.
Rezerwat "Końskie błota"
Błota były wyschły, choć nie całkiem, o czym świadczył natarczywy jęk komarzych skrzydeł.
Blizna.
Skansen, muzeum polowe, jak zwał tak zwał - ale to właśnie stąd wystrzelono egzemplarz V2, który potem odzyskany został w Sarnakach, a następnie na powrót przewieziony w pobliże miejsca startu, do Tarnowa. Tam ukryto jego najważniejsze części, które w ramach akcji most III - odleciały Dakotą do Anglii. Czyli tak jak by historia kolejne kółko zataczała - mistycyzm ze mnie wyłazi ;)
Potem Ania zaprowadziła mnie w kolejne urokliwe miejsce. Pałac w Woli Ocieckiej.
Najpierw ciekawa barokowa, ale chyba remontowana już w duchu neogotyku kapliczka.
A potem sam pałacyk. Ciekawy i ładny
Ale Wola Ociecka ma też inne - malownicze oblicze
Ocieka - kościół.
Niebrzydki neogotyk z zewnątrz i
od wewnątrz...
Przed nami teraz główny punkt wycieczki. Polodowcowe jeziorka w Sydykierzu. Z nimi to w ogóle ciekawa historia - wszędzie napisane jest że polodowcowe - tymczasem od momentu (piękny mi moment co tysiące lat trwa) ustąpienia lodowca do czasów współczesnych, w tym miejscu była jeszcze cholernie sucha i zimna pustynia coś jak Takla Makan albo Atakama. Od północy Lodowiec Skandynawski, od południa wypiętrzające się coraz bardziej wzniesienia Karpat. Trudno uwierzyć by jeziorka przetrwały do naszych czasów - Z drugiej strony, spokojnie mogły przetrwać ich niecki które wtórnie napełniły się wodą. W sumie to warto by poszukać czy tam faktycznie prowadzono jakieś badania terenowe, czy tylko wydano opinię o ich polodowcowości na podstawie... wyglądu.
A oto one same. Śliczne, urocze, romantyczne, spokojne, bez komarów i much.
zalegamy z Anią na jakiś czas.
Wcześniej oczywiście było ciut błądzenia, nie ta ścieżka przez las - niby blisko ale... radzimy sobie. Kolejny raz się przekonuję że Ania to dziewczyna z którą lepiej się zgubić niż z innymi odnaleźć.
Na tej ziemi żyli, pracowali i wielbili Boga...
A potem kaplicy polowej / ołtarza poświęconego błogosławionemu księdzu Romanowi Sitce
Urokliwe miejsce w środku lasu, naprawdę czuć tu uduchowienie i siłę modlitwy. Czuć też przyrodę, życie i sporo ludzkich starań. Naprawdę piękne miejsce i na pewno przy najbliższej okazji postaram się tam znów zawitać.
Jazda przez las nie nastręcza trudności, wprawdzie drogi gruntowe, ale solidnie ubite. Wkrótce jednak się kończą i wjeżdżamy na asfalt. Ruch jednak minimalny. Przed nami kolejny punkt programu Ani:
Podmłynie i zalew na Tuszymce
Wpierw piwko w zajeździe na stacji benzynowej
A następnie zalew. A w głowie już kołaczą się setki myśli, kombinacji i planów - jak tu pokajaczyć po nim? Z Kim? No to akurat już wiem. Z Anią - tylko czy da się przekonać?
Sam zalew przypomina mi nieco ten w Straszęcinie, po tamtym lata temu pływałem, ale to był straszliwy ściek, ten jest czysty i zadbany.
A potem Ania wiedzie mnie jeszcze w jedno magiczne, bogate miejsce. Nie miałem pojęcia o jego istnieniu, ale widać nawet po tylu latach życia, wciąż wiele jeszcze przede mną do odkrycia. To miejsce to Cyziówka. Pod tą bądź co bądź mało poważną nazwą, kryje się duży ośrodek konferencyjno/rekreacyjno/weselno/wypoczynkowo/muzealno/rustykalno/wodno/leśno/rozbudowany. Serio! Zobaczcie sami na zdjęcia.
wnętrza kawiarnio/restauracji.
Potem już tylko wracamy... ale co to za powrót! Po drodze jeszcze wpadamy na powrót na tereny Tropicany i na działce koleżanki Ani urządzamy sobie seans pływacki - przyznam że BAAARDZO dobrze działa na zmęczone jazdą na rowerze mięśnie - no cóż oboje chyba jesteśmy lekko szurnięci, więc coś takiego jak brak kostiumów kąpielowych nam nie przeszkadza - pojedziemy w mokrych ciuchach? Choć po ostatniej akcji kiedy to deszcz przelał nas na wylot, mamy co nieco do zmiany w plecakach - inna sprawa że dalece niekompletne, aczkolwiek tzw. "zgorszenia publicznego" nie siejemy ;)
Na koniec Ania zaprasza mnie "do Włocha", czyli do pizzerii - super smaczna pizza i- pierwszy raz w życiu nie jestem w stanie jej sprostać! Starzeję się, to już nie do ukrycia. Do domu zajeżdżam skrajnie wyczerpany, i tak po drodze ładując w siebie spore porcje "energetyków"... ale dojeżdżam. Ostatnia wiadomość do Ani że żyję i że dojechałem, zapalam papierosa w garażu i... budzę się dopiero rano w łóżku... oj chyba byłem zmęczony.
* co oczywiście nie oznacza że te wodzące nas w góry lub lasy nie wodzą nas też na pokuszenie.
A i był bym zapomniał mapki wkleić!