14 stycznia 2012

Utuszowane paluszki

Jest taka historia rodzinna o tym, jak to mama kiedyś wzięła mnie do pracy w biurze. Oczywiście mniejszą wersję mnie, jakąś kilkuletnią. Był zamierzchły PRL. Mama chciała zaszpanować przed koleżankami z roboty, toteż ubrała mnie w najlepsze ubranka, które dziadek gdzieś z ostępów RFN-u przywiózł do przaśnej ojczyzny. Lans był poważny, koleżanki zieleniały z zazdrości, mama dumna jak paw. Trza się było wziąć do pracy, licząc, że dziecko będzie stało jak posąg i prezentowało ubranka. Ale dziecko trochę zaczęło się nudzić, wiercić. Po jakimś czasie dumna mama odkryła, że lanserskiego dziecka nie ma. Zaczęły się nerwowe poszukiwania. Może kto porwał, jak tak ładnie ubrane było? Czarne myśli rozwiał hurgot w wielkiej, biurowej szafie. Mama otworzyła drzwi i znalazła tam mnie najwyraźniej marzącą o przejściu do świata Narnii. Zanim jednak przeszłam na drugą stronę szafy, postanowiłam pobawić się jej zawartością. Na przykład tuszem do stempli. Czarne były rączki, czarna była buzia. I co najgorsze, czarne było zachodnie ubranko. To chyba bardziej zdołowało mamę niż fakt, że przez kilka najbliższych dni będzie miała murzyńskie dziecko. Tego dnia, by pasować do lanserskiej córeczki, sama ubrała się w lanserski biały kostium. Były lata 80., więc na pewno miał poduchy w ramionach i obcisłą miniówę u dołu. Mamusi zrodziła się w głowie wizja niesienia czarnej mnie przez pół miasta i serce jej struchlało. Na szczęście znalazł się jakiś bohaterski kolega, który zaoferował własnoręczne przetransportowanie brudasa.
To była moja pierwsza przygoda z tuszem do stempli. Przypomniała mi się, gdy skończyłam wczoraj dziubać pracę liftonoszkową. Sama sobie jestem winna tych brudnych paluchów, bo to ja podawałam inspirację. Wybrałam jedno z fajniejszych dzieł mojej skrapowej idolki, Bei Mahan. Naszym wzorem była ta dolna, mocno ostemplowana praca. A moje palce są dzięki temu wyzwaniu totalnie różowe. A żeby jeszcze bardziej się ośmieszyć, powiem w tajemnicy, że gdy początkowo przygotowałam sobie napis na dół pracy, brzmiał 'mummy'. Dobrze, że w porę się zorientowałam...



9 komentarzy:

  1. Ahaha, przednia historia :) A LOs wyszedł Ci świetny, podoba mi się nawet bardziej od oryginału

    OdpowiedzUsuń
  2. Telepatia!
    Czy w takim razie potrzebuje publikowac szczegoly na temat: wczoraj (przy piatku) ofiarowalam Dyni dwa stempelki i mikroskopijna poduszeczke z czerwonym tuszem?
    Nie sadze.

    OdpowiedzUsuń
  3. wymiękłam! urzekła mnie Twoja historia niezwykle:)
    scrap jest czaderski! i wierzę, że tuszowania są różowe :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no są, są. nawet na moim kompie wyglądają dość różowo. trudno przewidzieć jak to wygląda na innych monitorach.

      Usuń
  4. ;-)) hahhaa;-) moje dzieci mają inklinację do wszelkich tuszy, mazaków, długopisów i wszystko testowały/testują na swojej skórze. Adaś do tej pory ma czarne nogi po testowaniu czarnego tuszu;-)
    Scrap wyszedł fantastycznie;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. synek koleżanki kiedyś potajemnie bawił się w Harrego Pottera i narysował sobie markerem okulary. potem przez jakiś tydzień chodził do przedszkola z lekko wyblakłymi obwódkami wokół oczu :)

      Usuń
  5. heheh... fajna historia.. :)
    A scrap jest po prostu rewelacyjny!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...