Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yorkshire. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yorkshire. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 kwietnia 2016

Piękna Wielka Brytania. Las Hackfall, Północne Yorkshire.


Pogoda była bardziej obiecująca na początku kwietnia. Kiedy publikuję ten wpis, jest końcówka kwietnia, a pogoda jak w listopadzie. Udało się nam złapać jakieś promienie słońca dwa tygodnie temu na wycieczce do pobliskiego lasu Hackfall. Urokliwe to miejsce pełne ścieżek, strumyków, wodospadów, a także osiemnastowiecznych dekoracyjnych budynków. Wiosną znajdziecie tam dziki czosnek i endymiony (ang. bluebell), jest to także raj dla podglądaczy ptaków. Miejsce to zainspirowało J.M.W. Turnera, a jego szkice i obrazu Hackfall można znaleźć w The Wallace Collection. Zdecydowanie jedno z naszych ulubionych miejsc w okolicy, w której mieszkamy. Zapraszam na relację.


---
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

niedziela, 20 lipca 2014

Wyżywienie w brytyjskim szpitalu

Wpis raz na dwa miesiące? Niezły wynik... Ten wpis zaczęłam po wyjściu ze szpitala, kiedy wydawało mi się, że nasz mały członek rodziny mało śpi, jak na noworodka. Z czasem pokazał, że snu trzeba mu jeszcze mniej, mimo, że cały dzień dokazuje, jest żywy, ciekawski, śmiejący się. Z czego on bierze tę energię? Nie piszcie mi, że z mojego mleka... ;) 

Teraz właśnie siedzi i skarży się swoim zabawkom, a może opowiada im o spacerze. Mniejsza o to. Ważne jest to, że siedzi tam i zajmuje się sobą, a ja wstawiłam obiad i mam chwilę dla siebie. 

Mimo, że nie mam ładnej dokumentacji fotograficznej (aparat w telefonie i fatalne światło nie pomagają), to postanowiłam napisać o wyżywieniu szpitalnym z kilku powodów. W kontekście tego, czym karmią w szpitalach polskich (generalnie, choć pewnie są wyjątki), to sprawa wygląda tragicznie - tragicznie w Polsce, rzecz jasna. W kontekście tego, jakie panuje przekonanie w Polsce na temat diety matki karmiącej piersią, to menu z oddziału położniczego na którym przebywałam dla niektórych może wyglądać szokująco. Ja się uśmiałam szczerze widząc curry w menu. 





Nie mam wielkiej skali porównawczej, choć jakąś mam - leżałam w 2013 roku na oddziale położniczym w Szpitalu Wojewódzkim w Tychach.  Śniadania mi nie wolno było jeść, ale chleb z margaryną i serdel nie wzbudziły we mnie tęsknoty za posiłkiem, a dziewczyny z sali wyciągnęły swoje serki wiejskie. Obiad był lepszy niż myślałam, ale nastawiłam się na kulinarne koszmarki, a i nie jadłam od 24 godzin, więc byłam głodna jak wilk. Często zaglądam na profil facebookowy poświęcony posiłkom w polskich szpitalach i włos mi się jeży (dla ludzi o mocnych nerwach profil TUTAJ).

Natomiast jedzenie i obsługa w szpitalu w Northallerton, gdzie przebywałam po porodzie spowodowały, że miałam ochotę wysłać każdego Anglika narzekającego na NHS na pobyt w placówce zarządzanej przez NFZ, aby nabrał odpowiedniej perspektywy. Nie dość, że do wyboru miałam kilka dań z menu, to powiedziano mi jeszcze, że gdyby nie było nic, co lubię, to zawsze mogą przygotować mi kanapki! 


W ciągu dnia mniej więcej co 3 godziny po sali przechodziła pani i pytała, czy nie uzupełnić nam dzbanków z wodą, które stały przy każdym łóżku, ale także czy nie mamy ochoty na coś ciepłego do picia. Do herbaty podawano herbatniki.  W nocy położna, która przychodziła sprawdzić młodego i mnie też pytała, czy nie mam ochoty na herbatę, gdy nie spałam. 

Aby oddać sprawiedliwość - jedzenie nie było najwyższych lotów, podejrzewam, że część podgrzewana w mikrofali, pieczywo było watowate, ale do wyboru było masło i smarowidło pewnej popularnej firmy, cztery rodzaje płatków śniadaniowych, dwa rodzaje tostów, a gdy zapytałam, czy mają inne mleko niż krowie, to pani odpowiedziała, że nie ma, ale jutro rano będzie - następnego dnia zaproponowano mi mleko sojowe, choć nawet o to nie prosiłam. Na śniadanie były płatki i mleko, tosty, masło, dżem i marmolada. Na lunch i obiad/kolację do wyboru były z reguły 2 dania/czy też składniki, z których skomponowane było danie (np. do wyboru frytki zamiast ziemniacznego pure)  i 4-5 deserów - każde było oznaczone, czy bezglutenowe, wegetariańskie, ekstra odżywcze. Jeśli ktoś nie miał ochoty na to co oferowało menu, to mógł wybrać spośród trzech rodzajów kanapek. 

Do obiadu gdy np. poprosiłam o świeże warzywa do zapiekanki z ziemniaków, to dostałam kupę świeżych warzyw i sałaty na talerzu. Do każdego posiłku podany był sok owocowy, serwetki, obsługa była przemiła i otwarta na potrzeby pacjentek. Można? Można. 

A jakie Wy macie doświadczenia z wyżywieniem i obsługą w szpitalach? Ciekawa jestem jak to wygląda w innych krajach. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Karmienie piersią. Co ze wsparciem? Brytyjskie realia.


O ja głupia! Do niedawna wydawało mi się, że karmienie piersią jest bardzo instynktowne, a dziecko po porodzie chwyci pierś i będzie po prostu ssało. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Oczywistym jest, że przede wszystkim potrzebna jest determinacja matki, szczególnie jeśli pojawiają się problemy. Jej nastawienie, spokój, motywacja mają kolosalne znaczenie. Ale czy tylko?


http://ihearttopfreedom.blogspot.co.uk/2012/07/breastfeeding-symbol.html
http://ihearttopfreedom.blogspot.co.uk/2012/07/breastfeeding-symbol.html



Luboś w około godzinę po porodzie nie był zupełnie zainteresowany jedzeniem. Położne mówiły, że może być zmęczony porodem, że trzeba mu dać jeszcze chwilę. Dodatkowo wypluwał duże ilości mazi z żołądka, którą miał tam z życia płodowego. Tłumaczyłam więc to sobie, że on po prostu nie jest głodny, bo coś zalega mu w żołądku i byłam spokojna. Poleżał sobie ponad 3 godziny po porodzie na mojej gołej skórze i potem położne uznały, że trzeba próbować go przystawiać, bo wypadałoby, aby zjadł. Wiedziałam, że colostrum ma wielkie znaczenie dla młodego, dla jego odporności i rozwoju, więc zaczęłam się martwić, gdy on nie bardzo wiedział, co z moją piersią zrobić. Co więcej, gdy pojawiła się wizja odciągnięcia pokarmu ręcznie, aby podać mu go pipetą, to ja też nie wiedziałam, co z moją własną piersią zrobić. Gdy pojawiają się problemy z karmieniem, to dla matki zaczyna się prawdziwa próba. To czy wyjdzie z niej wygrana zależy od niej samej, ale to czy będzie miała odpowiednie wsparcie personelu szpitala wydaje mi się jeszcze ważniejsze. Gdybym trafiła na ludzi, którzy mają w dupie, czy będę karmić piersią, którzy nie okazaliby mi wsparcia, psychicznego i fizycznego, nie dali porady, dawki dobrego humoru, to pewnie z łzami w oczach podałabym synowi butelkę. Wsparcie partnera też jest niesamowicie ważne i tu nie mam nawet się co rozpisywać - luby stanął na wysokości zadania - pierwsze moje samodzielne karmienie (bez położnych) udało się dzięki temu, że własnoręcznie dostawił młodego do mojej piersi. Skupię się jednak na personelu szpitala. 

W szpitalu, w którym rodziłam (Friarage w Northallerton) każda położna, z którą miałam do czynienia (a miałam do czynienia z co najmniej sześcioma różnymi) była dla mnie ogromnym wsparciem fizycznym i psychologicznym, gdy pojawiły się problemy z karmieniem. Przystawianie młodego do piersi, próbowanie różnych pozycji, ale przede wszystkim rozmowy, które uświadomiły mi, że to nie jest ani moja, ani jego wina, że nam nie wychodzi i nie powinnam się obwiniać i czuć się źle ze sobą, to był krok milowy w moim doświadczeniu karmienia piersią. Jedna z nich powiedziała, że młody ma pamięć złotej rybki - to że raz go nakarmiłam, to nie znaczy, że następnym razem będzie pamiętał i wiedział co robić i że problemy mogą się pojawić, ale że oboje nauczymy się siebie i odniesiemy sukces. Na sali poporodowej usłyszałam od położnych w ramach poprawienia humoru, że mam świetny sprzęt do karmienia ("Karolina, you have the most perfect equipment!" :D). Nikt na żadnym etapie nie dał mi odczuć, że nie nadaję się do karmienia piersią, że nie dam rady. Ogromne wsparcie dał mi też pediatra, który przyszedł obejrzeć synka, a zauważył łzy w moich oczach, gdy spytał, jak idzie karmienie. W karmieniu nie pomagało także za krótkie wędzidełko podjęzykowe Lubomira. Pediatra uznał, że można to podciąć, co robi w regionie jeden szpital i kolejka jest długa, więc może to nieco zająć. Ale można też poczekać kilka dni i zobaczyć, czy karmienie się nie ustabilizuje.

Położne z wielką empatią odciągały mi pokarm, aby nakarmić młodego w pierwszej dobie. W drugiej dobie nastąpił przełom i lepiej to poszło. Z bólem, czasem na skraju łez i po kilkuminutowych zapasach z młodym, ale zaczęłam go samodzielnie karmić. Zostałam wypuszczona do domu z masą ulotek i numerów telefonów, gdybym potrzebowała pomocy, informacji, czy wsparcia.

Dzień piąty - masakra. Mleko się zmieniało, piersi były bolące, krem z lanoliną na sutki był najlepszym przyjacielem, a młody zaczął świrować. Przystawienie go to były istne zapasy. Zanim udało się go przystawić ja byłam cała umęczona, on głodny i nerwowy, co też nie pomagało. Zadzwoniła położna (położne odwiedzały mnie po porodzie 5 razy w ciągu 14 dni po porodzie) z zapytaniem, jak się czuję. Odebrał luby, bo ja siłowałam się właśnie z młodym próbując go przystawić. Wspomnieliśmy możliwość pojechania po pompkę, aby odciągnąć pokarm i nakarmić go, bo ja fizycznie już nie wyrabiałam. Deborrah powiedziała - nic nie kupujcie! Za godzinę ktoś u Was będzie, bo ja nie mogę, jestem za daleko, ale wyślę kogoś. Tego dnia miałam więc ponad godzinną wizytę innej położnej, która pomogła mi go przystawić, znowu przedyskutowała różne opcje, dała mi ogromne wsparcie duchowe i powiedziała, że nie zostawi mnie, dopóki nie stwierdzę, że się wygadałam i wyczerpałyśmy wszystkie opcje pomocy. Wypełniła też wniosek o zabieg podcięcia wędzidełka podjęzykowego młodego, ale powiedziała, że w związku z tym, że on stracił na wadze tylko 70 gramów od urodzenia, to znaczy, że dostaje pokarm i nie będzie przyjęty poza kolejką (co oznaczałoby zabieg w ciągu 2 najbliższych dni). Informację o terminie mieliśmy dostać listem ze szpitala w Newcastle, gdzie rezyduje specjalista od korygowania tej wady. List dostaliśmy po ok. 3 dniach - termin zabiegu wyznaczono na 8 kwietnia!  Dodam tylko, że po zabiegu nastąpiła poprawa - młody ssał lepiej i szybciej się najadał.

Dzień 20 i kolejny kryzys - skok rozwojowy, zwiększenie zapotrzebowania na pokarm i moje ciało, które nie nadążało z produkcją. Głodne oczy młodego, który wisiał na piersi co 30-40 minut i wydawał się być ciągle rozdrażniony. Poradziłam sobie. Także dlatego, że miałam przy sobie Mami, która podała mi śniadanie, wycisnęła świeży sok owocowo - warzywny, rozwiesiła pranie. A ja siedziałam na łóżku i dostawiałam młodego, aby stymulować produkcję. W mniej niż 48 godzin kryzys zażegnany. Świadomość, że zawsze mogę zadzwonić do przychodni i ktoś ze mną będzie i mi pomoże bardzo pomogła.

Karmienie piersią choć było dla mnie naturalnym wyborem, nie przyszło łatwo. Walka o nie powiodła się dzięki temu, że się zawzięłam, ale też dlatego, że miałam wokół siebie wyspecjalizowany personel służby zdrowia, który ani przez minutę nie wywołał u mnie poczucia niższości, czy winy za to, że nie potrafię karmić, a wręcz pomógł mi pozbyć się tego typu myśli, które pojawiały się po porodzie. Dodatkowo miałam świadomość i byłam zapewniona, że jakikolwiek będzie mój wybór, to nikt nie będzie agitował czy oceniał mnie - mogłam w każdym momencie podać młodemu butelkę i jestem pewna, że nie naraziłoby mnie to na komentarze.

Życzyłabym sobie, aby każda kobieta, która napotyka na swojej drodze trudności w karmieniu, miała takie wsparcie ze strony systemu służby zdrowia jakie ja miałam, bo nastawienie psychiczne matki to jedno, ale to wsparcie otoczenia w pierwszych ciężkich dniach po porodzie ma niesamowite znaczenie. I choć NHS (brytyjska państwowa służba zdrowia) miewa głupie pomysły (np. płacenie otyłym za zrzucone kilogramy), to w tym przypadku system stanął na wysokości zadania. 

Jestem ciekawa jakie Wy miałyście doświadczenie w tej materii. Napiszcie proszę. 

--

Pozdrawiam i do następnego razu!

Karolina

sobota, 1 marca 2014

Kobieta za kierownicą, czyli zabierzcie mi internety!


W związku z tym, że młody jest już dość duży i ma mniej miejsca, jego ruchy są odczuwalne nieco inaczej niż dotychczas. Poszukałam więc sobie informacji na temat ruchów dziecka w końcowych miesiącach ciąży i trafiłam na taką perełkę:

"Moim zdaniem, również prowadzenie przez ciężarną osobiście samochodu po 20. tygodniu ciąży, nie jest wskazane. Łączy się ze stresem i zwiększa ruchy płodu."

Takie treści zapodaje w tym artukule lekarz medycyny – specjalista ginekolog położnik ze Szpitala Położniczo-Ginekologicznego Ujastek w Krakowie. A ja przecieram oczy ze zdumienia. 

Najpierw zastanawiałam się jak można prowadzić samochód nieosobiście. Jakieś pomysły? :)

Założenie, że każda kobieta stresuje się za kierownicą też całkiem ciekawe. 

Wąska, bez osi, ale to jezdnia dwukierunkowa - podwójny stres? :P

Z drugiej strony to stwierdzenie pewnie nie powinno mnie dziwić, bo wpisuje się idealnie w polski trend traktowania ciąży jak choroby, a nie odmiennego stanu. Tak, w Polsce bowiem ciąża zajmuje się ginekolog, czyli lekarz, a lekarze jak wiadomo są od stanów chorobowych, a co za tym idzie wyszukują u ciężarnych masę różnych rzeczy, albo najlepiej wysyłają je na zwolnienie lekarskie od 7 tygodnia, ot tak - pro forma. Oczywiście nie wszyscy, ale tendencja jest silna i zauważalna, szczególnie dla mnie, która ma porównanie jak prowadzi się moja ciążę, a ciąże koleżanek w Polsce. Na przykład w Polsce od 20 tygodnia miałabym zakaz uprawiania sportów, w zasadzie miałabym zalecenie odpoczywania. Ach i zakaz uprawiania seksu. W UK powiedziano mi, że w 20 tygodniu nie da się postawić diagnozy ze 100% pewnością, bo organizm kobiety w ciąży ciągle się zmienia, poza tym jeśli coś się będzie działo, to da wcześniej znaki i nie ma sensu rezygnować z obu aktywności, bo to dopiero może odbić się stresem na mnie, a co za tym idzie i dziecku. ;) (konkretnie na moim przypadku - łożysko przodujące w 20 tygodniu). Ale nie o tym miało być, a o kobiecie za kierownicą. A szczególnie ciężarną. 

Położna poinstruowała mnie, jak mam zapinać pas bezpieczeństwa przy wielkim brzuchu i powiedziała, że dopóki mieszczę się za kierownica (a niemieszczenie się mi nie grozi, mamy duży samochód :P), to absolutnie nie ma problemu, abym prowadziła do samego końca. Mam sporo koleżanek, które na te bzdury z artykułu zaśmiały się głośno, bo same jeździły do samego rozwiązania, a niektóre gdyby nie odległość do szpitala byłyby w stanie pojechać same na porodówkę. ;)

Oczywiście wg pani ginekolog (proszę wybaczyć - ginekolożka i inne ministry nie przechodzą mi przez gardło, czy w tym wypadku - klawiaturę) wszystkie kobiety stresują się za kierownicą i w związku z tym od 20 tygodnia powinny zatrudnić szoferów, albo nie wiem co? U mnie np. autobus jeździ z wioski rano, a wraca ok. 17.30, poza nim nie wyrwałabym się z tego środka pola, no chyba, że mialabym maszerować górami i dolinami przez 15 km w jedną stronę. Do pracy (pracę skończyłam w piątek - 37 tydzień), do sklepu (bo noszę zakupy!), z kotami do weta (koty i ciąża - dramat sam w sobie!), czy na wizytę z położną (czaicie, że nie opiekuje się mną lekarz? :P). O innych sprawach nie wspomnę. 

Pewna jestem, że jeżdżenie miejską komunikacją, podczas gdy od ładnych paru lat jestem niezależna od niej, dopiero naraziłoby mnie na stres! A tak mam swoje cztery na cztery kółka, ulubioną muzykę, śpiewam na głos, czasem przeklinam traktorzystów, albo czterdziestomilowców, a jedyny korek na jaki trafiam, to taki, w którym farmer przegania stado krów, czy owiec z jednego pola na drugie. Żyć, nie umierać! To znaczy prowadzić samochód w ciąży. I poza nią - bo ja to po prostu lubię. Nie wszystkie kobiety (całe szczęście) trzęsą się, gdy maja siąść za kółkiem.

A Wy jak dajecie radę, mistrzowie kierownicy? ;)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina


środa, 26 lutego 2014

Wyznanie grzechów #2

I znowu tak jakoś wyszło, że kulinarnie. No, ale jako osoba, która dość skrupulatnie kontroluje to co je, czuję się czasem winna, że sięgam po coś, co niekoniecznie musi się znaleźć w moim menu. Nie musi. Ale może. ;) 

Jak wiadomo - mieszkam w środku pola. Do spożywczaka mam daleko, a o porządnym barze na rogu, serwującym etniczne kuchnie na wynos w dobrym wydaniu mogę pomarzyć. Ale jakieś 15km ode mnie jest chińska rodzina prowadząca bar z daniami na wynos i możliwością zjedzenia na miejscu. Nie jadłam tam od dobrych 4-5 lat? W każdym razie próbowałam kiedyś kilka dań i niektóre były za słone, inne za słodkie, po jednych puchł mi brzuch, po drugich suszyło mnie, jak na najgorszym kacu.

Zaczęłam drążyć przepisy, zamawiać nietypowe składniki przez internet (no cóż, tradycyjna społeczność wsi w Yorkshire nie szuka w lokalnych delikatesach wina ryżowego, czy płatów nori :P ) i gotować niektóre dania w domu. Klasykę słodko-kwaśną uwielbiam i opanowałam do perfekcji, a przepis możecie znaleźć TUTAJ. Ostatnio podrobiłam też danie z Wagamamy, o czym TUTAJ

Ale jest jedno takie danie, którego po prostu nie potrafię przygotować w domu. Próbowałam ze dwa razy (po katordze prób zdobycia fermentowanej czarnej fasoli!) i nigdy nie wyszło mi tak dobre, abym była zadowolona z domowej wersji. Mowa o wołowinie w sosie z czarnej fasoli i chilli. 



Tak więc parę tygodni temu po prostu podjechałam po pracy do take away i przyjmując komplementy małej Chineczki ("pięknie wygląda w ciąży!") zamówiłam sobie to danie. 

I wiecie co? Może umieściłam to w wyznaniu grzechów, ale do cholery - sam Heston Blumenthal przyznaje, że co piątek gania do Hindusa na rogu po jego curry na wynos. Skoro on nie ma z tym problemu, to i ja nie mam. ;)

Ale i tak czekam na Wasze porady, jak idealnie wykonać to danie w domu. Jak zrobić sos, jaki kawałek wołowiny, jak ją pokroić, jak długo smażyć itp. Wszystkie rady, które pomogą mi odtworzyć to danie w domu będą mile widziane. :)  Bo już nie chodzi o to, że raz na jakiś czas zjem coś z take away. Na ambicje mi wjeżdża, że nie potrafię sama go ugotować! A może Chińczyk stosuje jakiś tajemniczy proszek? 

Macie takie dania, których nie potraficie sami zrobić i dlatego jadacie na mieście? :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)
 
Karolina

niedziela, 16 lutego 2014

Jedzenie swojego łożyska (placentofagia). Ciąg dalszy.

W pierwszym wpisie podałam nieco suchych informacji, a teraz przejdziemy do bardziej mięsistych (nomen omen) aspektów spożycia łożyska. ;)



Z czym to się je?

Jeśli macie mocne nerwy i nie jesteście obrzydliwe, to łożysko w zasadzie możecie zabrać do domu i przyrządzić same wg przepisów, których masa jest w internecie. Ważne jest jednak, aby łożysko na surowo było skonsumowane w ciągu 48 godzin od porodu. Po porodzie najlepiej najszybciej dać je do lodówki, gdzie będzie oczekiwało na swój moment. ;) Sprawa się komplikuje, gdy nie wychodzicie ze szpitala tak szybko. Wtedy trzeba mieć kogoś, kto to łożysko zabierze do domu i zamrozi. W przypadku brytyjskich szpitali nie jest to problem, gdyż większość matek, których poród przebiegł bez komplikacji jest gotowa do wyjścia w ciągu 12-24 godzin po porodzie. Należy mieć tylko ze sobą sterylny pojemnik na łożysko, najlepiej oznaczony, że zawiera Wasze łożysko i po zbadaniu przez położne należy umieścić je jak najszybciej w lodówce. Dobrze byłoby mieć też załączoną kartkę z formułką, że łożysko jest przeznaczone do konsumpcji i wszelkie osoby badające je powinny dołożyć starań, aby nie zostało zanieczyszczone. Wychodzicie ze szpitala, zabieracie łożysko, w domu czyścicie z krwi, kroicie i przygotowujecie sobie co tam chcecie - smoothie z owocami leśnymi, tatara (w obu przypadkach łożysko spożywane jest na surowo), parujecie, czy obsmażacie jak stek. Przy czym obróbka cieplna powyżej czterdziestu kilku stopni powoduje, że traci się wiele cennych składników. Dlatego dobrze jest łożysko jest surowe, albo wysuszyć je w suszarce spożywczej przez 12-14 godzin w niskiej temperaturze. Uzyskane w ten sposób "chipsy" można zjeść, lub sproszkować przed konsumpcją. 

Krwawe sporty nie są dla Was?

Sprawa wygląda jednak nieco inaczej, gdy (tak jak ja) macie opory przed samodzielnym obrabianiem łożyska. O ile nie brzydziłabym się dotykać tego i czyścic, bo to jednak - nie oszukujmy się - tylko kawal mięsa, to wspomnienie tego procesu chyba skutecznie odstraszyłoby mnie od dalszej konsumpcji. Tak miałam z kaczką, którą musiałam wybebeszyć i oskubać, więc podejrzewam, że miałabym tak samo w tym przypadku. Ale oczywiście gdzie są wymagania rynku, tam są ludzie, którzy ten popyt zaspokoją podażą. :) I w UK są specjalistki od przerobienia Twojego łożyska do formy, która będzie dla Ciebie akceptowalna. Tyle, że to nie jest tania zabawa. Ale o tym niżej. 

Osoby zajmujące się tym fachem mają z reguły certyfikaty IPEN i są gotowe za odpowiednią opłatą przyjechać do szpitala, zabrać łożysko, aby rodzice nie musieli sobie tym zawracać głowy i potem rozporządzić nim wg Waszych wymagań. I tu znowu możecie wybrać między przygotowaniem smoothie, esencji z łożyska (homeopatycznej), nalewki, maści, czy kapsułek ze sproszkowanym łożyskiem. I na te ostatnie ja zareagowałam dość żywo. :)

Po pierwsze - zaoszczędzono by mi widoku moich własnych flaków. Po drugie - kapsułka z proszkiem jest łatwa do przełknięcia, popicia wodą i puszczenia w niepamięć po 5 sekundach. ;) Po trzecie - cześć kapsułek można zamrozić i przechowywać na inne czasy (niektóre kobiety trzymają je na okres menopauzy). Po czwarte zaś - proces przygotowania proszku do kapsułek odbywa się w niskiej temperaturze, co nie niszczy dobroczynnych składników łożyska. I ta metoda do mnie przemówiła. 

Proces wygląda tak, że zawiera się umowę ze specjalistką (wszystko załatwia się przez maila, jeśli nie macie takiej osoby w najbliższej okolicy), wypełnia formularze, zabiera odpowiednie ze sobą do szpitala (wraz z pojemnikiem), a ona ma upoważnienie, aby odebrać Wasze łożysko i przygotować zlecone przez Was remedium. Formalna strona musi być zorganizowana minimum 2 tygodnie przed planowaną datą porodu, ale najlepiej wcześniej o to zadbać, bo nie wiadomo jak szybko dzieciakowi się pospieszy na ten świat. 

Ile to kosztuje?

I teraz o kwestiach finansowych. Otóż w zależności od tego, gdzie rodzicie, to ceny będą się różniły, bo pani od IPEN może doliczyć sobie ekstra za przejechane kilometry. A wiadomo - na każdym rogu nie pracuje specjalistka od obróbki łożysk, stąd dostępność do tej usługi jest ograniczona, a co za tym idzie - cena niemała. Podaję cenę za odebranie łożyska, wysuszenie i kapsułkowanie go, dostarczenie kapsułek do domu w moich warunkach - czyli mieszkam w środku pola i rodzę w małym prowincjonalnym szpitalu, do którego najbliższa specjalistka ma nieco kilometrów. Tadaaam! 185 funtów. 

I powiem Wam tak szczerze - to jest jedyny aspekt tego zjawiska, który mnie powstrzymuje. Nie podjęłam jeszcze decyzji (w zasadzie nie podjęliśmy, bo finanse dotyczą nas, jako rodziny, nie mogę już myśleć tylko o sobie), ale coś czuję, że w związku z tym, że za parę tygodni przestanę zarabiać konkretne pieniądze, to tego typu wydatek może się okazać zbędną ekstrawagancją. Z drugiej strony teraz nie będę odkładać na parę Louboutinów, bo i tak nie będę miała okazji w nich chodzić. ;) A serio -  nie wiem, jak poradzę sobie fizycznie i psychicznie z okresem połogu i chciałabym mieć takie kapsułki na podorędziu. No i nie ukrywam, że zżera mnie ciekawość, czy na mnie podziałają w jakikolwiek sposób.

Jedno jest pewne - jeśli to zrobię, to na pewno o tym przeczytacie na blogu. :)

A teraz jestem ciekawa, czy Wy zdecydowałybyście się na ten krok, gdyby finanse nie stanowiły bariery? 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

czwartek, 30 stycznia 2014

Cała wioska mnie obgada




Tak będzie. :) A to wszystko dzięki mojej Sis. Wkręciła się w rolę ciotki (♥) i zrobiła zakupy dla młodego. O ile napis na koszulce wyznający, że noszący jest niewinny dopóki się mu nie udowodni winy na  małym dziecku jest uroczy, trupie czaszki też uchodzą chyba za normę, to napis na jednej może odbić się szerokim echem na tradycyjnej wsi w Yorkshire. ;)


--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

piątek, 20 grudnia 2013

Awans społeczny



Wielka Brytania to nadal kraj dość silnych podziałów klasowych, a widzę to najlepiej w mojej pracy, gdzie mam do czynienia z farmerami, klasą średnią, ale także lordami, którzy maja średniowieczne zamki, a meble ubezpieczone na miliony funtów. Awans społeczny może dokonać się w czasie pokolenia, czy dwóch, choć raczej z working class do middle class (czyli z robotniczej do średniej), bo do upper (klasy wyższej) już ciężej się dostać - oni, jak się tu mówi, rzadko się mieszają z innymi. ;) 

zrodlo: http://www.mirror.co.uk/news/uk-news/no-thing-british-class-system-1811962


Ja odkryłam w czwartek na Zumbie, że dokonałam nieświadomie awansu społecznego innego rodzaju. Awansowałamw hierarchii lokalnych kobiet. Serio. 

W ubiegłym tygodniu moja ciąża stała się zauważalna dla osób, które nie były świadome mojego odmiennego stanu. Tym bardziej zauważalna na Zumbie, gdzie noszę dość obcisły top. I nagle okazało się, że jestem godna rozmowy! 95% pan, które od roku widzą się ze mną raz na tydzień i zawsze ograniczały się do zdawkowego hello, a czasem nawet i na to nie było je stać, nagle znalazło ze mną temat do licznych, choć monotematycznych rozmów. 

Naprawdę nie sądziłam, że ciąża może mnie awansować w lokalnym mini systemie społecznym. :P 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina


piątek, 22 listopada 2013

Jak zdenerwować Anglików? Mowa o imieniu.



A konkretnie: jak zdenerwować Anglików mieszkających na wsi w Północnym Yorkshire zajmujących się od pokoleń farmą i takich z typu WASP (White Anglo-Saxon Protestant)? Luby wpadł na wyśmienity pomysł.

Nagabywali go o imię naszego syna. Odpowiedział, że jest takie jedno angielskie imię, które było najbardziej popularne w Londynie i w trzech innych rejonach Anglii w 2012 roku wg rządowych statystyk. 

Mohammed.*



zrodlo: http://www.loose-as-a-moose.co.uk

* w pierwszej piątce było też Muhhamad.


--

Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

poniedziałek, 11 listopada 2013

Seriale, seriale. Downton Abbey.


Latem, jak nie spałam akurat, to byłam senna i czytanie często doprowadzało mnie do jeszcze większej senności. Nie mówię już o innych aktywnościach, do których wymagana była siła fizyczna. To, że mieliśmy czasem porządny obiad z deserem (zobaczcie serię "Luby gotuje"), umyte okna, odkurzone dywany i nakarmione koty to zasługa lubego. W momentach między dogorywaniem (nic mi nie było poza koszmarnym zmęczeniem!), a przesypianiem życia, śmignęłam sobie z wszystkimi seriami "Friends" (reklamować nikomu nie muszę). Serial oglądałam wieki temu, ale zawsze chętnie wracałam do przypadkowych odcinków, gdy na nie trafiałam w TV.

Odkąd nie mamy TV trochę wypadłam z obiegu serialowego, bo z zasady nie piracę, a i trochę czasu zajmuje mi przekonanie się do nowinek typu wypożyczalnia filmów on-line. ;) Taki ze mnie osioł. Zdałam sobie sprawę, że od lat w zasadzie nie obejrzałam nowego, dobrego serialu. Ostatni, to chyba "Camelot" - porzuciłam go po kilku odcinkach, bo trochę nudził, bo wyjechaliśmy na wakacje do Włoch, a po powrocie wyrzuciliśmy telewizor i nawet bardzo ciekawa kreacja młodszego z braci Fiennes (Josepha) jako Merlina nie uratowała tego serialu. Nigdy nie wróciłam i nie obejrzałam serii do końca.

Jak już się przekonałam do Lovefilm.com to jadę z tym koksem. ;) 

Maggie Smith, zrodlo: http://coolspotters.com

 Zaliczone mam trzy serie "Downton Abbey", wiem, że czwarta jest obecnie emitowana w UK, ale nie mam TV i poczekam na wydanie na DVD. Zresztą już słyszałam negatywne opinie o ostatniej serii. Trzy pierwsze podobały mi się szalenie, a niektóre kwestie wypowiadane przez Dowager Duchess Lady Grantham, graną przez genialną Maggie Smith przyprawiły mnie o ataki śmiechu. 


"Nie bądź defetystą, moja droga. To takie w stylu klasy średniej"

Albo:

"Ostatniej nocy wyglądał tak dobrze! Oczywiście to mogło się przydarzyć tylko cudzoziemcowi... Żaden Anglik nie śniłby nawet o umieraniu w czyimś domu, szczególnie kogoś kogo nie znał". 

Czy:

Cora: W Ameryce jest inaczej...
Lady Grantham: Tak wiem, mieszkają w wigwamach.

  
I jak jej nie kochać? :) 

Serial ukazujący życie rodziny Lorda Grantham i jego służby jest niezwykle dopracowany pod kątem historycznym, nie dziwota zresztą, bo Wielka Brytania na wielką spuściznę z epoki mocnych podziałów klasowych (które do dziś całkowicie nie zniknęły, ale to już temat na inny wpis), może wiec dysponować autentycznymi wnętrzami, rekwizytami, a ta jakby nie patrzeć - opera mydlana (choć zrobiona ze smakiem) - zyskuje poklask nawet w krajach, które systemu owego nie znają z autopsji, albo precz pozbyły się go dawno temu nierzadko w krwawych okolicznościach. 

Piękna muzyka, bardzo dobra gra aktorska i co mnie jeszcze bardzo cieszy - akcja dzieje się po sąsiedzku. Choć autentyczna posiadłość, w której kręcono serial wcale nie znajduje się w Yorskhire, to bohaterowie odwiedzają nieodlegle mi York, Thirsk, Ripon czy Richmond. Jeśli macie ochotę poczytać więcej o tej posiadłości, to zachęcam do lektury wpisu Ani. 

Lubicie dobrze skrojone seriale kostiumowe (te stroje kobiet z epoki! ♥) z niezłymi dialogami, dość wartką akcją, nakręcone w przepięknych historycznych wnętrzach? Jeśli tak, to polecam gorąco. W Polsce niestety TVP się nie popisała emitując go w poniedziałki o 22. Oglądalność podobno była marna. 

Na deser jedna z moich ulubionych scen, w której Lady Grantham zostaje zaskoczona przez... krzesło obrotowe. :D 


Znacie, lubicie ten serial?
--

Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

sobota, 9 listopada 2013

Myślisz o karuzeli? Nie jesteś w ciąży.



Lektura wątków ciążowych na forach internetowych jest nieocenionym źródłem rozrywki. Zasadniczo staram się unikać, ale czasem jednak coś mnie podkusi, aby zajrzeć. 

Wybieraliśmy się do wesołego miasteczka z najdłuższą kolejką górską w Europie (Lightwater Valley) i tę od razu sobie odpuściłam, do głowy mi nie przyszło, aby siadać na coś, co powoduje duże przeciążenia. Luby miał wątpliwości, czy ja w ogóle powinnam siadać na karuzele, więc temat został wrzucony w Google, ale też ustaliliśmy, że w razie wątpliwości dzwonimy na infolinie z NHS (brytyjskiej służby zdrowia). Wątpliwości rozwiały jednak tablice informacyjne przy każdej karuzeli - miały specjalne oznaczenia dla kobiet oczekujących dziecka.

Ale przy okazji sznupania w Googlach dowiedziałam się z jednego z forum, że absolutnie nie można jeździć na karuzelach w ciąży, a w ogóle, to ile to pytająca ma lat, że chce jeździć na karuzeli, że ma dziwne podejście, a najlepsze byli to:


Czy Ty naprawdę jesteś w ciąży?
Karuzela to ostatnia rzecz, o której myśli ciężarna... 


Ekhm... Czyżby? ;)

To ja z ognistowłosą Mami i Sis w arafatce. ♥ Nóżkami przebierałam, aby wejść na karuzele; zaliczyłam więc te lajtowe, a jak tylko będę miała możliwość, to wracam tam i zaliczam wszystkie hard core'owe. :) To niezłe miejsce na całodniową rozrywkę, jeśli będziecie kiedyś w Północnym Yorkshire to polecam (płacicie za wstęp raz, jeździcie na wszystkim). 



Swoją drogą - o czym, do jasnej cholery, myśli kobieta w ciąży? Macie jakieś typy? ;)
--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina