Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Brytania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Brytania. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 kwietnia 2016

Piękna Wielka Brytania. Las Hackfall, Północne Yorkshire.


Pogoda była bardziej obiecująca na początku kwietnia. Kiedy publikuję ten wpis, jest końcówka kwietnia, a pogoda jak w listopadzie. Udało się nam złapać jakieś promienie słońca dwa tygodnie temu na wycieczce do pobliskiego lasu Hackfall. Urokliwe to miejsce pełne ścieżek, strumyków, wodospadów, a także osiemnastowiecznych dekoracyjnych budynków. Wiosną znajdziecie tam dziki czosnek i endymiony (ang. bluebell), jest to także raj dla podglądaczy ptaków. Miejsce to zainspirowało J.M.W. Turnera, a jego szkice i obrazu Hackfall można znaleźć w The Wallace Collection. Zdecydowanie jedno z naszych ulubionych miejsc w okolicy, w której mieszkamy. Zapraszam na relację.


---
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

czwartek, 24 lipca 2014

Piękna Wielka Brytania. Kornwalia.


Zrobiliśmy z Młodym (3.5 miesiąca) ponad 2 tysiące kilometrów. Naprawdę dobrze to zniósł, w kryzysowych sytuacjach w samochodzie z tyłu hipnotyzowała go Babcia. Był na klifach, był na plaży, moczył nogi w oceanie, zwiedzał ruiny zamku i teatr, zaliczył karmienie różnych miejscach np. w lesie tropikalnym, bujał się na łódce. Świrował ze dwa razy, jak jedliśmy w knajpie - najpewniej ze zmęczenia, bo to było wieczorami. Pierwsze wakacje rodzinne za nami. Oby każde następne były tak bezproblemowe.

Załączam dowód na to, że można mieć śródziemnomorski klimat na wakacjach nie ruszając się poza Wielką Brytanię. W Kornwalii byliśmy drugi raz, wrócimy i trzeci raz za parę sezonów. W Hayle woda była ciepła, w Porthcurno weszłam tylko do kolan, ale luby pływał. Zresztą było więcej miłośników tak rześkiej wody. ;) To dla mnie w zasadzie jedyna wada spędzania wakacji na brytyjskim wybrzeżu.

 

O Kornwalii pisałam Wam dwa lata temu w TYM wpisie, a także  TUTAJ z perspektywy kulinarnej. Nadal uważam, że najlepsza ryba z frytkami na wynos jest u Ricka Steina w Padstow. :) Zapraszam do lektury i zachęcam do zwiedzania wysp. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! )

Karolina

niedziela, 20 lipca 2014

Wyżywienie w brytyjskim szpitalu

Wpis raz na dwa miesiące? Niezły wynik... Ten wpis zaczęłam po wyjściu ze szpitala, kiedy wydawało mi się, że nasz mały członek rodziny mało śpi, jak na noworodka. Z czasem pokazał, że snu trzeba mu jeszcze mniej, mimo, że cały dzień dokazuje, jest żywy, ciekawski, śmiejący się. Z czego on bierze tę energię? Nie piszcie mi, że z mojego mleka... ;) 

Teraz właśnie siedzi i skarży się swoim zabawkom, a może opowiada im o spacerze. Mniejsza o to. Ważne jest to, że siedzi tam i zajmuje się sobą, a ja wstawiłam obiad i mam chwilę dla siebie. 

Mimo, że nie mam ładnej dokumentacji fotograficznej (aparat w telefonie i fatalne światło nie pomagają), to postanowiłam napisać o wyżywieniu szpitalnym z kilku powodów. W kontekście tego, czym karmią w szpitalach polskich (generalnie, choć pewnie są wyjątki), to sprawa wygląda tragicznie - tragicznie w Polsce, rzecz jasna. W kontekście tego, jakie panuje przekonanie w Polsce na temat diety matki karmiącej piersią, to menu z oddziału położniczego na którym przebywałam dla niektórych może wyglądać szokująco. Ja się uśmiałam szczerze widząc curry w menu. 





Nie mam wielkiej skali porównawczej, choć jakąś mam - leżałam w 2013 roku na oddziale położniczym w Szpitalu Wojewódzkim w Tychach.  Śniadania mi nie wolno było jeść, ale chleb z margaryną i serdel nie wzbudziły we mnie tęsknoty za posiłkiem, a dziewczyny z sali wyciągnęły swoje serki wiejskie. Obiad był lepszy niż myślałam, ale nastawiłam się na kulinarne koszmarki, a i nie jadłam od 24 godzin, więc byłam głodna jak wilk. Często zaglądam na profil facebookowy poświęcony posiłkom w polskich szpitalach i włos mi się jeży (dla ludzi o mocnych nerwach profil TUTAJ).

Natomiast jedzenie i obsługa w szpitalu w Northallerton, gdzie przebywałam po porodzie spowodowały, że miałam ochotę wysłać każdego Anglika narzekającego na NHS na pobyt w placówce zarządzanej przez NFZ, aby nabrał odpowiedniej perspektywy. Nie dość, że do wyboru miałam kilka dań z menu, to powiedziano mi jeszcze, że gdyby nie było nic, co lubię, to zawsze mogą przygotować mi kanapki! 


W ciągu dnia mniej więcej co 3 godziny po sali przechodziła pani i pytała, czy nie uzupełnić nam dzbanków z wodą, które stały przy każdym łóżku, ale także czy nie mamy ochoty na coś ciepłego do picia. Do herbaty podawano herbatniki.  W nocy położna, która przychodziła sprawdzić młodego i mnie też pytała, czy nie mam ochoty na herbatę, gdy nie spałam. 

Aby oddać sprawiedliwość - jedzenie nie było najwyższych lotów, podejrzewam, że część podgrzewana w mikrofali, pieczywo było watowate, ale do wyboru było masło i smarowidło pewnej popularnej firmy, cztery rodzaje płatków śniadaniowych, dwa rodzaje tostów, a gdy zapytałam, czy mają inne mleko niż krowie, to pani odpowiedziała, że nie ma, ale jutro rano będzie - następnego dnia zaproponowano mi mleko sojowe, choć nawet o to nie prosiłam. Na śniadanie były płatki i mleko, tosty, masło, dżem i marmolada. Na lunch i obiad/kolację do wyboru były z reguły 2 dania/czy też składniki, z których skomponowane było danie (np. do wyboru frytki zamiast ziemniacznego pure)  i 4-5 deserów - każde było oznaczone, czy bezglutenowe, wegetariańskie, ekstra odżywcze. Jeśli ktoś nie miał ochoty na to co oferowało menu, to mógł wybrać spośród trzech rodzajów kanapek. 

Do obiadu gdy np. poprosiłam o świeże warzywa do zapiekanki z ziemniaków, to dostałam kupę świeżych warzyw i sałaty na talerzu. Do każdego posiłku podany był sok owocowy, serwetki, obsługa była przemiła i otwarta na potrzeby pacjentek. Można? Można. 

A jakie Wy macie doświadczenia z wyżywieniem i obsługą w szpitalach? Ciekawa jestem jak to wygląda w innych krajach. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

piątek, 9 maja 2014

Kapsułki z łożyska


Zdecydowałam się w  końcu i zamówiłam doulę, aby przyjechała do szpitala po moje łożysko. Cztery dni po porodzie miałam do dyspozycji słoiczek z 181 kapsułkami. Poprosiłam o opcję "surową" - łożysko nie jest gotowane, ale suszone w niskiej temperaturze i potem mielone, a proszek zamykany w kapsułki. Tak przygotowane łożysko nie traci swoich właściwości, ale też nie można przechowywać go przez lata w zamrażarce, jak w przypadku kapsułek z łożyska poddanego obróbce cieplnej.

Moje kapsułki były przygotowane tylko i wyłącznie z mojego łożyska. To ważna informacja, bo wiem, że np. w USA miesza się proszek z łożyska z ziołami i kobiety różnie na to reagują. Zioła mogą być uczulające, więc dla mnie to nie byłaby dogodna opcja, zresztą prawdą jest, że niektórym kobietom nie służą nawet te kapsułki z czystym łożyskiem. Nie ma tu zasady one size fits all (jeden rozmiar pasuje wszystkim).




Kapsułki należy przechowywać w lodówce i wtedy spożyć w ciągu 6 miesięcy, albo zamrażarce przez 1 rok. Spożywać między 1-6 kapsułek dziennie, w zależności od zapotrzebowania. Ja zażywałam 6 kapsułek tylko w dniach, gdy zauważałam, że produkcja mleka nie nadąża za wymaganiami naszego syna i zauważyłam poprawę w ilości produkowanego pokarmu. W przeciwnym razie brałam 3 dziennie, ale bywały dni, że zapominałam o nich.

Średnio z łożyska można uzyskać między 100 a 200 kapsułek. Ja miałam ich 181, czyli przy regularnym zażywaniu zapas na ok. 4-8 tygodni. 4 tygodnie, to okres, w którym praktycznie zupełnie zregenerowałam się po trudnym doświadczeniu naturalnego porodu bez środków znieczulających. Czy za sprawą kapsułek? Tego nie wiem, pisałam Wam, że traktuję całą sprawę jak totalny eksperyment, nie mam porównania do okresu połogu bez kapsułek, bo to moje pierwsze tego typu doświadczenie. Być może to efekt placebo. 

Pewne jest, że poziom żelaza wrócił mi do normy. Pewne jest, że poza tym, że płakałam kilka razy ze zmęczenia (pierwsze 5 dni po porodzie to był dla mnie dramat w sensie fizycznym - trzęsłam się cała po przejściu 20 metrów, albo staniu 15 minut w kuchni, a całe życie byłam osobą sprawną i wytrzymałą), to nie doświadczyłam baby blues, czyli spadku samopoczucia psychicznego, które może prowadzić do depresji poporodowej. Dodatkowo położne były w szoku, jak szybko obkurcza mi się macica. Po paru dniach po porodzie macicę miałam już regularnych rozmiarów, a i fałda brzucha się zmniejszyła rewelacyjnie, pozostałam jedynie z oponką tłuszczu do zrzucenia, ale tu pomoże tylko fitness. ;)




Kapsułki przechodzą przez gardło, tak jak każde inne tabletki. Mają specyficzny, mięsny zapach, ale słabo go czuć podczas zażywania, jedynie, gdy zapuści się nos w opakowanie. 

Moim łożyskiem zajęła się Ruth Willis - osoba bardzo ciepła, pomocna i otwarta na potrzeby klientek. Polecam jej serwis, gdyby ktoś z północnej Anglii potrzebował usług douli.

To chyba na tyle. Jeśli macie pytania, to chętnie odpowiem.

--
Pozdrawiam i do następnego razu!

Karolina

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Karmienie piersią. Co ze wsparciem? Brytyjskie realia.


O ja głupia! Do niedawna wydawało mi się, że karmienie piersią jest bardzo instynktowne, a dziecko po porodzie chwyci pierś i będzie po prostu ssało. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Oczywistym jest, że przede wszystkim potrzebna jest determinacja matki, szczególnie jeśli pojawiają się problemy. Jej nastawienie, spokój, motywacja mają kolosalne znaczenie. Ale czy tylko?


http://ihearttopfreedom.blogspot.co.uk/2012/07/breastfeeding-symbol.html
http://ihearttopfreedom.blogspot.co.uk/2012/07/breastfeeding-symbol.html



Luboś w około godzinę po porodzie nie był zupełnie zainteresowany jedzeniem. Położne mówiły, że może być zmęczony porodem, że trzeba mu dać jeszcze chwilę. Dodatkowo wypluwał duże ilości mazi z żołądka, którą miał tam z życia płodowego. Tłumaczyłam więc to sobie, że on po prostu nie jest głodny, bo coś zalega mu w żołądku i byłam spokojna. Poleżał sobie ponad 3 godziny po porodzie na mojej gołej skórze i potem położne uznały, że trzeba próbować go przystawiać, bo wypadałoby, aby zjadł. Wiedziałam, że colostrum ma wielkie znaczenie dla młodego, dla jego odporności i rozwoju, więc zaczęłam się martwić, gdy on nie bardzo wiedział, co z moją piersią zrobić. Co więcej, gdy pojawiła się wizja odciągnięcia pokarmu ręcznie, aby podać mu go pipetą, to ja też nie wiedziałam, co z moją własną piersią zrobić. Gdy pojawiają się problemy z karmieniem, to dla matki zaczyna się prawdziwa próba. To czy wyjdzie z niej wygrana zależy od niej samej, ale to czy będzie miała odpowiednie wsparcie personelu szpitala wydaje mi się jeszcze ważniejsze. Gdybym trafiła na ludzi, którzy mają w dupie, czy będę karmić piersią, którzy nie okazaliby mi wsparcia, psychicznego i fizycznego, nie dali porady, dawki dobrego humoru, to pewnie z łzami w oczach podałabym synowi butelkę. Wsparcie partnera też jest niesamowicie ważne i tu nie mam nawet się co rozpisywać - luby stanął na wysokości zadania - pierwsze moje samodzielne karmienie (bez położnych) udało się dzięki temu, że własnoręcznie dostawił młodego do mojej piersi. Skupię się jednak na personelu szpitala. 

W szpitalu, w którym rodziłam (Friarage w Northallerton) każda położna, z którą miałam do czynienia (a miałam do czynienia z co najmniej sześcioma różnymi) była dla mnie ogromnym wsparciem fizycznym i psychologicznym, gdy pojawiły się problemy z karmieniem. Przystawianie młodego do piersi, próbowanie różnych pozycji, ale przede wszystkim rozmowy, które uświadomiły mi, że to nie jest ani moja, ani jego wina, że nam nie wychodzi i nie powinnam się obwiniać i czuć się źle ze sobą, to był krok milowy w moim doświadczeniu karmienia piersią. Jedna z nich powiedziała, że młody ma pamięć złotej rybki - to że raz go nakarmiłam, to nie znaczy, że następnym razem będzie pamiętał i wiedział co robić i że problemy mogą się pojawić, ale że oboje nauczymy się siebie i odniesiemy sukces. Na sali poporodowej usłyszałam od położnych w ramach poprawienia humoru, że mam świetny sprzęt do karmienia ("Karolina, you have the most perfect equipment!" :D). Nikt na żadnym etapie nie dał mi odczuć, że nie nadaję się do karmienia piersią, że nie dam rady. Ogromne wsparcie dał mi też pediatra, który przyszedł obejrzeć synka, a zauważył łzy w moich oczach, gdy spytał, jak idzie karmienie. W karmieniu nie pomagało także za krótkie wędzidełko podjęzykowe Lubomira. Pediatra uznał, że można to podciąć, co robi w regionie jeden szpital i kolejka jest długa, więc może to nieco zająć. Ale można też poczekać kilka dni i zobaczyć, czy karmienie się nie ustabilizuje.

Położne z wielką empatią odciągały mi pokarm, aby nakarmić młodego w pierwszej dobie. W drugiej dobie nastąpił przełom i lepiej to poszło. Z bólem, czasem na skraju łez i po kilkuminutowych zapasach z młodym, ale zaczęłam go samodzielnie karmić. Zostałam wypuszczona do domu z masą ulotek i numerów telefonów, gdybym potrzebowała pomocy, informacji, czy wsparcia.

Dzień piąty - masakra. Mleko się zmieniało, piersi były bolące, krem z lanoliną na sutki był najlepszym przyjacielem, a młody zaczął świrować. Przystawienie go to były istne zapasy. Zanim udało się go przystawić ja byłam cała umęczona, on głodny i nerwowy, co też nie pomagało. Zadzwoniła położna (położne odwiedzały mnie po porodzie 5 razy w ciągu 14 dni po porodzie) z zapytaniem, jak się czuję. Odebrał luby, bo ja siłowałam się właśnie z młodym próbując go przystawić. Wspomnieliśmy możliwość pojechania po pompkę, aby odciągnąć pokarm i nakarmić go, bo ja fizycznie już nie wyrabiałam. Deborrah powiedziała - nic nie kupujcie! Za godzinę ktoś u Was będzie, bo ja nie mogę, jestem za daleko, ale wyślę kogoś. Tego dnia miałam więc ponad godzinną wizytę innej położnej, która pomogła mi go przystawić, znowu przedyskutowała różne opcje, dała mi ogromne wsparcie duchowe i powiedziała, że nie zostawi mnie, dopóki nie stwierdzę, że się wygadałam i wyczerpałyśmy wszystkie opcje pomocy. Wypełniła też wniosek o zabieg podcięcia wędzidełka podjęzykowego młodego, ale powiedziała, że w związku z tym, że on stracił na wadze tylko 70 gramów od urodzenia, to znaczy, że dostaje pokarm i nie będzie przyjęty poza kolejką (co oznaczałoby zabieg w ciągu 2 najbliższych dni). Informację o terminie mieliśmy dostać listem ze szpitala w Newcastle, gdzie rezyduje specjalista od korygowania tej wady. List dostaliśmy po ok. 3 dniach - termin zabiegu wyznaczono na 8 kwietnia!  Dodam tylko, że po zabiegu nastąpiła poprawa - młody ssał lepiej i szybciej się najadał.

Dzień 20 i kolejny kryzys - skok rozwojowy, zwiększenie zapotrzebowania na pokarm i moje ciało, które nie nadążało z produkcją. Głodne oczy młodego, który wisiał na piersi co 30-40 minut i wydawał się być ciągle rozdrażniony. Poradziłam sobie. Także dlatego, że miałam przy sobie Mami, która podała mi śniadanie, wycisnęła świeży sok owocowo - warzywny, rozwiesiła pranie. A ja siedziałam na łóżku i dostawiałam młodego, aby stymulować produkcję. W mniej niż 48 godzin kryzys zażegnany. Świadomość, że zawsze mogę zadzwonić do przychodni i ktoś ze mną będzie i mi pomoże bardzo pomogła.

Karmienie piersią choć było dla mnie naturalnym wyborem, nie przyszło łatwo. Walka o nie powiodła się dzięki temu, że się zawzięłam, ale też dlatego, że miałam wokół siebie wyspecjalizowany personel służby zdrowia, który ani przez minutę nie wywołał u mnie poczucia niższości, czy winy za to, że nie potrafię karmić, a wręcz pomógł mi pozbyć się tego typu myśli, które pojawiały się po porodzie. Dodatkowo miałam świadomość i byłam zapewniona, że jakikolwiek będzie mój wybór, to nikt nie będzie agitował czy oceniał mnie - mogłam w każdym momencie podać młodemu butelkę i jestem pewna, że nie naraziłoby mnie to na komentarze.

Życzyłabym sobie, aby każda kobieta, która napotyka na swojej drodze trudności w karmieniu, miała takie wsparcie ze strony systemu służby zdrowia jakie ja miałam, bo nastawienie psychiczne matki to jedno, ale to wsparcie otoczenia w pierwszych ciężkich dniach po porodzie ma niesamowite znaczenie. I choć NHS (brytyjska państwowa służba zdrowia) miewa głupie pomysły (np. płacenie otyłym za zrzucone kilogramy), to w tym przypadku system stanął na wysokości zadania. 

Jestem ciekawa jakie Wy miałyście doświadczenie w tej materii. Napiszcie proszę. 

--

Pozdrawiam i do następnego razu!

Karolina

sobota, 15 marca 2014

Lektury ostatnich miesięcy





"The Big Fat Duck Cook Book" Heston Blumenthal 

Tak - książka kucharska, ale oprócz przepisów, także kawałek historii jednej z lepszych restauracji na świecie i jej właściciela i szefa kuchni. Dodatkowo uczta dla oczu, bo to jedna z piękniej wydanych książek, jakie miałam w rękach. Zainteresowanych odsyłam do mojej pełnej recenzji.


"What to Expect When You're Expecting" Heidi E. Murkoff, Sharon Mazel

Wiadomo - ciąża, poród, macierzyństwo - tematy, które były na topie przez ostatnie miesiące. Książkę tę dostałam w prezencie od przyjaciółki, wkrótce po tym, jak powiedziałam jej o ciąży. Luby dostał także swoją wersję, o której niżej. Jako, że nasi przyjaciele pochodzą z Brazylii, to książka, którą dostałam jest jedną z tych, które są hitem za oceanem. Muszę jednak przyznać, że mimo, że wiele informacji praktycznych nie ma przełożenia na warunki brytyjskie (jak urlopy macierzyńskie, terminy usg, czy różnice w przeprowadzanych badaniach), to większość informacji dotyczących zmian zachodzących w organizmie, przebiegu ciąży, porodu, opieki poporodowej etc. jest przecież tak uniwersalna, że nie zależy od systemu opieki zdrowotnej. Stąd też ta książka okazała się być dla mnie kompendium wiedzy w tym okresie. Podobała mi się także dlatego, że nie ma w niej mamusiowania i ciumkania, dzieci nie są nazywane słodkimi aniołkami, a piersi - cycusiami. Jest czarno na białym, czasem dobitnie i bez ogródek wszystko wyjaśnione - także te mniej przyjemne aspekty odmiennego stanu. Jest i rozdział dla przyszłych ojców. Nie polecam natomiast strony internetowej, na której jedna z autorek zamieszcza filmiki, w których jednak roi się od słodkiego głosu, amerykańskiego akcentu (brrrr) i wybotoksowanej twarzy. Książkę jednak polecam (mam czwarte wydanie). 


"The Expectant Dad's Survival Guide: Everything You Need to Know" Rob Kemp

Jak wyżej - prezent od przyjaciół. Absolutnie fantastyczna i napisana nierzadko z (czarnym) humorem książka dla przyszłych ojców. Napisana praktycznym i konkretnym językiem, z poradami od położnych (także rodzaju męskiego!), psychologów, lekarzy i innych ojców. Przeprowadza panów przez kolejne etapy ciąży, wyjaśniając co dzieje się z ciałem i umysłem ich kobiet, dając im porady jak delikatnie radzić sobie z pewnymi trudnościami wynikającymi z ciąży, ale też jak korzystać z uroków stanu odmiennego. Książka napisana z wielką empatią dla kobiet. Najpierw ją przejrzałam, ale potem przeczytałam niemal całą - kilka tekstów tak mi się spodobało, że postanowiłam, że warto poświęcić jej więcej uwagi. Dodatkowo jest to książka odnosząca się w 100% do brytyjskich realiów, więc podaje masę informacji praktycznych, z których korzystaliśmy lub skorzystamy. Polecam, nie tylko przyszłym ojcom. 


Szczepienia w pytaniach i odpowiedziach dla myślących rodziców” dr Aleksander Kotok

Ostatnia pozycja, którą pokazuję w tym wpisie, a którą przeczytałam w związku z perspektywą zostania rodzicem. Temat szczepień wywołuje kontrowersje, a informacje, które dostajemy z większości mediów, od pediatrów czy położnych są dość jednostronne. Dla myślącego człowieka to może być za mało, aby podjąć decyzję, czy podać swojemu dziecku szczepionkę, czy nie. W tej książce można znaleźć informacje na temat składników szczepionek i ich możliwych skutków ubocznych, a także informacje na temat pochodzenia, przebiegu i leczenia chorób zakaźnych. Polecam tym, którzy chcą się zapoznać z różnymi punktami widzenia przed podjęciem tej ważnej decyzji. 

"Gra o Tron" oraz "Starcie Królów" George R.R. Martin 

Jestem prawdopodobnie jedną z ostatnich osób na świecie, które odkryły te powieści fantastyczne, ale jak to mówią - lepiej późno niż wcale. Obie pozycje to część sagi Pieśń Lodu i Ognia, ich akcja dzieje się w fikcyjnym świecie Siedmiu Królestw (plus za mapę! tego mi brakuje np. u Sapkowskiego), którego karty historii zapisane są gęsto wojnami. Są tu rycerze i damy - honorowi i ciut mniej, jest krew, seks, intrygi, zdrady, są dowcipne dialogi, pradawne rasy i smoki. Książki choć napakowane informacjami (choć do "Silmarillion" im daleko...) są napisane dość lekkim, przystępnym językiem, narracja każdego rozdziału podporządkowana jest jednej postaci, co wg mnie jest ciekawym zabiegiem - ukazuje różne punkty widzenia, niejednokrotnie akcja poszczególnych rozdziałów przeplata się ze sobą i losy bohaterów krzyżują się w ciekawych sytuacjach. Dobra pozycja dla fanów fantastyki, choć zbiera też wiele batów (wielowątkowość porównywana do telenoweli brazylijskich). Dla mnie to niezobowiązująca lektura do wanny, czy na wieczór po ciężkim dniu. 

Twórczość Martina zyskała na jeszcze większej popularności, gdy na jej podstawie telewizja HBO stworzyła serial, którego czwartą serię będziemy mieli okazję przywitać 4 kwietnia (moje urodziny! :D ). Do serialu mam nieco zastrzeżeń, ale przyznaję, że oglądałam z zapartym tchem i czekam na kolejną serię. Po kolejne tomy sagi też mam zamiar sięgnąć. Jedna rada, dla tych, którzy zabierają się za lekturę - nie przywiązujcie się za mocno do bohaterów. ;) 


Dajcie mi proszę znać, co ciekawego przeczytaliście ostatnio. :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina
 
   

sobota, 1 marca 2014

Kobieta za kierownicą, czyli zabierzcie mi internety!


W związku z tym, że młody jest już dość duży i ma mniej miejsca, jego ruchy są odczuwalne nieco inaczej niż dotychczas. Poszukałam więc sobie informacji na temat ruchów dziecka w końcowych miesiącach ciąży i trafiłam na taką perełkę:

"Moim zdaniem, również prowadzenie przez ciężarną osobiście samochodu po 20. tygodniu ciąży, nie jest wskazane. Łączy się ze stresem i zwiększa ruchy płodu."

Takie treści zapodaje w tym artukule lekarz medycyny – specjalista ginekolog położnik ze Szpitala Położniczo-Ginekologicznego Ujastek w Krakowie. A ja przecieram oczy ze zdumienia. 

Najpierw zastanawiałam się jak można prowadzić samochód nieosobiście. Jakieś pomysły? :)

Założenie, że każda kobieta stresuje się za kierownicą też całkiem ciekawe. 

Wąska, bez osi, ale to jezdnia dwukierunkowa - podwójny stres? :P

Z drugiej strony to stwierdzenie pewnie nie powinno mnie dziwić, bo wpisuje się idealnie w polski trend traktowania ciąży jak choroby, a nie odmiennego stanu. Tak, w Polsce bowiem ciąża zajmuje się ginekolog, czyli lekarz, a lekarze jak wiadomo są od stanów chorobowych, a co za tym idzie wyszukują u ciężarnych masę różnych rzeczy, albo najlepiej wysyłają je na zwolnienie lekarskie od 7 tygodnia, ot tak - pro forma. Oczywiście nie wszyscy, ale tendencja jest silna i zauważalna, szczególnie dla mnie, która ma porównanie jak prowadzi się moja ciążę, a ciąże koleżanek w Polsce. Na przykład w Polsce od 20 tygodnia miałabym zakaz uprawiania sportów, w zasadzie miałabym zalecenie odpoczywania. Ach i zakaz uprawiania seksu. W UK powiedziano mi, że w 20 tygodniu nie da się postawić diagnozy ze 100% pewnością, bo organizm kobiety w ciąży ciągle się zmienia, poza tym jeśli coś się będzie działo, to da wcześniej znaki i nie ma sensu rezygnować z obu aktywności, bo to dopiero może odbić się stresem na mnie, a co za tym idzie i dziecku. ;) (konkretnie na moim przypadku - łożysko przodujące w 20 tygodniu). Ale nie o tym miało być, a o kobiecie za kierownicą. A szczególnie ciężarną. 

Położna poinstruowała mnie, jak mam zapinać pas bezpieczeństwa przy wielkim brzuchu i powiedziała, że dopóki mieszczę się za kierownica (a niemieszczenie się mi nie grozi, mamy duży samochód :P), to absolutnie nie ma problemu, abym prowadziła do samego końca. Mam sporo koleżanek, które na te bzdury z artykułu zaśmiały się głośno, bo same jeździły do samego rozwiązania, a niektóre gdyby nie odległość do szpitala byłyby w stanie pojechać same na porodówkę. ;)

Oczywiście wg pani ginekolog (proszę wybaczyć - ginekolożka i inne ministry nie przechodzą mi przez gardło, czy w tym wypadku - klawiaturę) wszystkie kobiety stresują się za kierownicą i w związku z tym od 20 tygodnia powinny zatrudnić szoferów, albo nie wiem co? U mnie np. autobus jeździ z wioski rano, a wraca ok. 17.30, poza nim nie wyrwałabym się z tego środka pola, no chyba, że mialabym maszerować górami i dolinami przez 15 km w jedną stronę. Do pracy (pracę skończyłam w piątek - 37 tydzień), do sklepu (bo noszę zakupy!), z kotami do weta (koty i ciąża - dramat sam w sobie!), czy na wizytę z położną (czaicie, że nie opiekuje się mną lekarz? :P). O innych sprawach nie wspomnę. 

Pewna jestem, że jeżdżenie miejską komunikacją, podczas gdy od ładnych paru lat jestem niezależna od niej, dopiero naraziłoby mnie na stres! A tak mam swoje cztery na cztery kółka, ulubioną muzykę, śpiewam na głos, czasem przeklinam traktorzystów, albo czterdziestomilowców, a jedyny korek na jaki trafiam, to taki, w którym farmer przegania stado krów, czy owiec z jednego pola na drugie. Żyć, nie umierać! To znaczy prowadzić samochód w ciąży. I poza nią - bo ja to po prostu lubię. Nie wszystkie kobiety (całe szczęście) trzęsą się, gdy maja siąść za kółkiem.

A Wy jak dajecie radę, mistrzowie kierownicy? ;)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina


środa, 26 lutego 2014

Wyznanie grzechów #2

I znowu tak jakoś wyszło, że kulinarnie. No, ale jako osoba, która dość skrupulatnie kontroluje to co je, czuję się czasem winna, że sięgam po coś, co niekoniecznie musi się znaleźć w moim menu. Nie musi. Ale może. ;) 

Jak wiadomo - mieszkam w środku pola. Do spożywczaka mam daleko, a o porządnym barze na rogu, serwującym etniczne kuchnie na wynos w dobrym wydaniu mogę pomarzyć. Ale jakieś 15km ode mnie jest chińska rodzina prowadząca bar z daniami na wynos i możliwością zjedzenia na miejscu. Nie jadłam tam od dobrych 4-5 lat? W każdym razie próbowałam kiedyś kilka dań i niektóre były za słone, inne za słodkie, po jednych puchł mi brzuch, po drugich suszyło mnie, jak na najgorszym kacu.

Zaczęłam drążyć przepisy, zamawiać nietypowe składniki przez internet (no cóż, tradycyjna społeczność wsi w Yorkshire nie szuka w lokalnych delikatesach wina ryżowego, czy płatów nori :P ) i gotować niektóre dania w domu. Klasykę słodko-kwaśną uwielbiam i opanowałam do perfekcji, a przepis możecie znaleźć TUTAJ. Ostatnio podrobiłam też danie z Wagamamy, o czym TUTAJ

Ale jest jedno takie danie, którego po prostu nie potrafię przygotować w domu. Próbowałam ze dwa razy (po katordze prób zdobycia fermentowanej czarnej fasoli!) i nigdy nie wyszło mi tak dobre, abym była zadowolona z domowej wersji. Mowa o wołowinie w sosie z czarnej fasoli i chilli. 



Tak więc parę tygodni temu po prostu podjechałam po pracy do take away i przyjmując komplementy małej Chineczki ("pięknie wygląda w ciąży!") zamówiłam sobie to danie. 

I wiecie co? Może umieściłam to w wyznaniu grzechów, ale do cholery - sam Heston Blumenthal przyznaje, że co piątek gania do Hindusa na rogu po jego curry na wynos. Skoro on nie ma z tym problemu, to i ja nie mam. ;)

Ale i tak czekam na Wasze porady, jak idealnie wykonać to danie w domu. Jak zrobić sos, jaki kawałek wołowiny, jak ją pokroić, jak długo smażyć itp. Wszystkie rady, które pomogą mi odtworzyć to danie w domu będą mile widziane. :)  Bo już nie chodzi o to, że raz na jakiś czas zjem coś z take away. Na ambicje mi wjeżdża, że nie potrafię sama go ugotować! A może Chińczyk stosuje jakiś tajemniczy proszek? 

Macie takie dania, których nie potraficie sami zrobić i dlatego jadacie na mieście? :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)
 
Karolina

niedziela, 16 lutego 2014

Jedzenie swojego łożyska (placentofagia). Ciąg dalszy.

W pierwszym wpisie podałam nieco suchych informacji, a teraz przejdziemy do bardziej mięsistych (nomen omen) aspektów spożycia łożyska. ;)



Z czym to się je?

Jeśli macie mocne nerwy i nie jesteście obrzydliwe, to łożysko w zasadzie możecie zabrać do domu i przyrządzić same wg przepisów, których masa jest w internecie. Ważne jest jednak, aby łożysko na surowo było skonsumowane w ciągu 48 godzin od porodu. Po porodzie najlepiej najszybciej dać je do lodówki, gdzie będzie oczekiwało na swój moment. ;) Sprawa się komplikuje, gdy nie wychodzicie ze szpitala tak szybko. Wtedy trzeba mieć kogoś, kto to łożysko zabierze do domu i zamrozi. W przypadku brytyjskich szpitali nie jest to problem, gdyż większość matek, których poród przebiegł bez komplikacji jest gotowa do wyjścia w ciągu 12-24 godzin po porodzie. Należy mieć tylko ze sobą sterylny pojemnik na łożysko, najlepiej oznaczony, że zawiera Wasze łożysko i po zbadaniu przez położne należy umieścić je jak najszybciej w lodówce. Dobrze byłoby mieć też załączoną kartkę z formułką, że łożysko jest przeznaczone do konsumpcji i wszelkie osoby badające je powinny dołożyć starań, aby nie zostało zanieczyszczone. Wychodzicie ze szpitala, zabieracie łożysko, w domu czyścicie z krwi, kroicie i przygotowujecie sobie co tam chcecie - smoothie z owocami leśnymi, tatara (w obu przypadkach łożysko spożywane jest na surowo), parujecie, czy obsmażacie jak stek. Przy czym obróbka cieplna powyżej czterdziestu kilku stopni powoduje, że traci się wiele cennych składników. Dlatego dobrze jest łożysko jest surowe, albo wysuszyć je w suszarce spożywczej przez 12-14 godzin w niskiej temperaturze. Uzyskane w ten sposób "chipsy" można zjeść, lub sproszkować przed konsumpcją. 

Krwawe sporty nie są dla Was?

Sprawa wygląda jednak nieco inaczej, gdy (tak jak ja) macie opory przed samodzielnym obrabianiem łożyska. O ile nie brzydziłabym się dotykać tego i czyścic, bo to jednak - nie oszukujmy się - tylko kawal mięsa, to wspomnienie tego procesu chyba skutecznie odstraszyłoby mnie od dalszej konsumpcji. Tak miałam z kaczką, którą musiałam wybebeszyć i oskubać, więc podejrzewam, że miałabym tak samo w tym przypadku. Ale oczywiście gdzie są wymagania rynku, tam są ludzie, którzy ten popyt zaspokoją podażą. :) I w UK są specjalistki od przerobienia Twojego łożyska do formy, która będzie dla Ciebie akceptowalna. Tyle, że to nie jest tania zabawa. Ale o tym niżej. 

Osoby zajmujące się tym fachem mają z reguły certyfikaty IPEN i są gotowe za odpowiednią opłatą przyjechać do szpitala, zabrać łożysko, aby rodzice nie musieli sobie tym zawracać głowy i potem rozporządzić nim wg Waszych wymagań. I tu znowu możecie wybrać między przygotowaniem smoothie, esencji z łożyska (homeopatycznej), nalewki, maści, czy kapsułek ze sproszkowanym łożyskiem. I na te ostatnie ja zareagowałam dość żywo. :)

Po pierwsze - zaoszczędzono by mi widoku moich własnych flaków. Po drugie - kapsułka z proszkiem jest łatwa do przełknięcia, popicia wodą i puszczenia w niepamięć po 5 sekundach. ;) Po trzecie - cześć kapsułek można zamrozić i przechowywać na inne czasy (niektóre kobiety trzymają je na okres menopauzy). Po czwarte zaś - proces przygotowania proszku do kapsułek odbywa się w niskiej temperaturze, co nie niszczy dobroczynnych składników łożyska. I ta metoda do mnie przemówiła. 

Proces wygląda tak, że zawiera się umowę ze specjalistką (wszystko załatwia się przez maila, jeśli nie macie takiej osoby w najbliższej okolicy), wypełnia formularze, zabiera odpowiednie ze sobą do szpitala (wraz z pojemnikiem), a ona ma upoważnienie, aby odebrać Wasze łożysko i przygotować zlecone przez Was remedium. Formalna strona musi być zorganizowana minimum 2 tygodnie przed planowaną datą porodu, ale najlepiej wcześniej o to zadbać, bo nie wiadomo jak szybko dzieciakowi się pospieszy na ten świat. 

Ile to kosztuje?

I teraz o kwestiach finansowych. Otóż w zależności od tego, gdzie rodzicie, to ceny będą się różniły, bo pani od IPEN może doliczyć sobie ekstra za przejechane kilometry. A wiadomo - na każdym rogu nie pracuje specjalistka od obróbki łożysk, stąd dostępność do tej usługi jest ograniczona, a co za tym idzie - cena niemała. Podaję cenę za odebranie łożyska, wysuszenie i kapsułkowanie go, dostarczenie kapsułek do domu w moich warunkach - czyli mieszkam w środku pola i rodzę w małym prowincjonalnym szpitalu, do którego najbliższa specjalistka ma nieco kilometrów. Tadaaam! 185 funtów. 

I powiem Wam tak szczerze - to jest jedyny aspekt tego zjawiska, który mnie powstrzymuje. Nie podjęłam jeszcze decyzji (w zasadzie nie podjęliśmy, bo finanse dotyczą nas, jako rodziny, nie mogę już myśleć tylko o sobie), ale coś czuję, że w związku z tym, że za parę tygodni przestanę zarabiać konkretne pieniądze, to tego typu wydatek może się okazać zbędną ekstrawagancją. Z drugiej strony teraz nie będę odkładać na parę Louboutinów, bo i tak nie będę miała okazji w nich chodzić. ;) A serio -  nie wiem, jak poradzę sobie fizycznie i psychicznie z okresem połogu i chciałabym mieć takie kapsułki na podorędziu. No i nie ukrywam, że zżera mnie ciekawość, czy na mnie podziałają w jakikolwiek sposób.

Jedno jest pewne - jeśli to zrobię, to na pewno o tym przeczytacie na blogu. :)

A teraz jestem ciekawa, czy Wy zdecydowałybyście się na ten krok, gdyby finanse nie stanowiły bariery? 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

poniedziałek, 10 lutego 2014

Ćwiczenia w ciąży. Zumba.




Choć od ponad 15 lat uprawiam różne formy aerobiku i przeszłam już przez klasyczny, step, tae-bo, LBT, kick & tone, to chyba jednak Zumba ze swoimi tanecznymi elementami ujęła mnie najbardziej. Bo oprócz tego, że porządnie się pocę, to z zajęć wychodzę w dobrym humorze - kołysanie biodrami w rytm latynoskich i innych rytmów podnosi mi poziom endorfin. Zumbę regularnie ćwiczę dopiero od ok. roku. Ciąża tego nie zmieniła. No poza paroma tygodniami przerwy. Tak się akurat złożyło - ja w połowie 4 tygodnia ciąży odkryłam, że się spodziewam, a za 2 tygodnie nasza instruktorka zarządziła 6 tygodniową przerwę, bo zarówno ona, jak i większość pań uczęszczających na zajęcia ma dzieci w wielu szkolnym, które właśnie zaczynały wakacje. Ja nie ćwiczyłam więc Zumby między 6, a 12 tygodniem ciąży. Wróciłam w 13 tygodniu i ćwiczę do dziś, czyli 35 tydzień ciąży, gdy piszę ten tekst. Nie było jednak ku temu żadnych przeciwwskazań medycznych (nawet, gdy w 20 tygodniu zostało u mnie zdiagnozowane łożysko przodujące, które... mogło jeszcze się ruszyć, ale to temat na pogadankę porównującą prowadzenie ciąży w UK, a w Polsce). Myślę, że dobrze się złożyło, bo w tym okresie doznawałam strasznej senności i zmęczenia po pracy, a także mieliśmy przez ok. 4 tygodnie non-stop gości w domu - nie musiałam więc rezygnować z zajęć, ani zaniedbywać towarzysko tych, którzy nas odwiedzili w tym okresie. 

O ciąży poinformowałam moją instruktorkę i ona uznała, że jeśli a) położna pozwala (pozwala? ba! była zadowolona, że chcę być w formie!), b) ja się czuję na siłach, to ona będzie bardzo szczęśliwa, jeśli będę kontynuować zajęcia. Powiedziała, że może jedynie powinnam pomyśleć nad tym, aby nie skręcać tułowia zbyt mocno i gwałtownie, a także, aby nie skakać jak dzika. Tak też zrobiłam. Spuściłam nieco z tonu, ale nadal przez 60 minut ćwiczyłam non-stop, przez parę miesięcy dokładając sobie jedynie obciążniki na nogi, każdy po 600g - dzięki temu wzmacniałam nogi (może się przydać przy porodzie!) i mimo zejścia nieco z tonu i wykonywania pewnych ruchów mniej intensywnie, nadal spalałam sporo kalorii. Z obciążników (o których pisałam Wam TUTAJ) zrezygnowałam ok. 30 tygodnia, bo brzuch zaczął się powiększać dość mocno, także moja waga, co powoduje, że łatwiej się męczę.

Mimo tego, że jestem w zaawansowanej ciąży, ok. 32 tygodnia zaczęłam ćwiczyć Zumbę dwa razy w tygodniu. Niedaleko mnie uruchomiono zajęcia z inną instruktorką, a ja musiałam zrezygnować z roweru stacjonarnego, tj. z moim brzuchem wytrzymuję na nim ok. 15 minut, a to nie trening. Jest to rower typowy do spinningu, więc ciężko mi w obecnym kształcie znaleźć na nim wygodną pozycję. Teraz wiem, że nie zamieniłabym Zumby na ten rower. Mimo, że po pracy bywam zmęczona, to w każdy poniedziałek i czwartek prosto z biura idę na salę i przez godzinę ćwiczę. Do domu wracam zmęczona fizycznie, ale pełna energii i w lepszym humorze. 

Zerknijcie na filmik z instruktorką w 8 miesiącu ciąży. To, jak się okazuje, nie jest wcale ewenementem, a coraz więcej kobiet ma świadomość, że pozostanie w formie do końca jest możliwe i wskazane. 

 
W końcówce ciąży pewne ruchy tego treningu mogą pomóc dziecku przesunąć się w dół miednicy i do kanału rodnego, a o to przecież chodzi. ;)

Co jedynie wkurza, to ciągłe pytania innych uczestniczek, czy aby nie powinnam już odpoczywać i czy mam zamiar urodzić na zajęciach. Ostatnio powiedziałam, że ręczniki mamy, ciepła woda też się znajdzie, a one pewnie dadzą świetnie radę w odbieraniu porodu. 

W zeszły czwartek zanim zaczęliśmy zajęcia, Lynn - moja instruktorka powiedziała, że chce coś powiedzieć, zanim zaczniemy. Powiedziała przy całej grupie na głos, że chce mi pogratulować świetnej formy, tego, że nadal chodzę na zajęcia i tego, że położna pochwaliła moje silne mięśnie brzucha. Dodała, że powinnam być inspiracją dla każdej ciężarnej. :))) Miny niektórych były bezcenne. ;)

Dziewczyny, zachęcam Was gorąco do takiej formy ćwiczeń, bo tam nie ma robienia nic na siłę, czy dokładnie jak instruktor pokazuje. Zumba zostawia Wam dość spory margines tolerancji dla Waszego tempa, umiejętności - wykorzystajcie to będąc w ciąży, zwolnijcie może nieco tempo, ale nic co pomoże Wam przygotować się do lżejszego porodu, jest tak przyjemne jak regularne kołysanie biodrami. ;) Nie tylko w Zumbie zresztą. :P

Jestem ciekawa, czy wśród moich czytelników są fani Zumby? :) Ja w tym roku planuję zrobić uprawnienia instruktora. :D

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Lush. Pasty do czyszczenia twarzy.



W poprzednim wpisie kosmetycznym możecie przeczytać moją opinię o firmie Lush, jej kosmetykach do kąpieli, a dziś skupię się na dwóch pastach do czyszczenia twarzy (i ciała, ale ja używam tylko do twarzy) i będzie dużo bardziej pozytywnie niż ostatnio, choć nadal pewne wątpliwości mam, ale o tym czytajcie niżej. 




O ile w przypadku kosmetyków do kąpieli ponarzekałam sobie na SLS-y, czy niemiły zapach, to w przypadku tych dwóch past skład, zapach i działanie mnie zachwyciły. Obu past używam na skórę oczyszczoną z makijażu, to nie są kosmetyki do demakijażu. Są to pasty świeże, czyli bez konserwantów, ich trwałość to ok. 3 miesięcy.

Let the Good Times Roll
£6.35 za 100g 

Pasta czyszcząca do twarzy, lekko peelingująca i nawet ja, która nie znosi mechanicznych peelingów do twarzy (od długiego czasu używam tylko enzymatycznych kosmetyków złuszczających) jestem zadowolona. Składnik złuszczający to polenta, która jest bardzo drobną kaszką, stąd jej działanie jest delikatne. 

Składniki (odpowiednio do ilości użytej w kosmetyku) to: skrobia kukurydziana, gliceryna, talk, woda, olej kukurydziany, polenta, sproszkowany cynamon, środek zapachowy, wyciąg z gardenii i... popcorn. Przyznaję, że obecność ostatniego jest dla mnie bezsensowna, dla kogoś innego to może być bajer.

Skóra po użyciu jest niezwykle gładka, nawilżona, pięknie pachnąca. ZAPACH! Dla mnie to jest powód, dla którego bym wracała do tej pasty - spalony cukier, jak skorupka z creme brulee. Otwieram słoiczek i mam ochotę wyjeść zawartość łyżką. 

Angels on Bare Skin
£6.35 za 100g

Kolejna pasta oczyszczająca, której podstawą są zmielone słodkie migdały. Następnie gliceryna, glinka, woda, olejek lawendowy, ekstrakt z róży damasceńskiej, olejek rumiankowy, olejek z aksamitki, żywica balsamiczna, kwiaty lawendy. 

Konsystencja jest stała, a mała ilość pasty wymieszana z wodą na dłoni zamienia się w emulsję oczyszczającą, którą należy wmasować w skórę. Ja masuję minutę, czy dwie, potem zostawiam jeszcze na twarzy przed spłukaniem na ok. minutę. Efekt to skóra miękka, nawilżona, lekko złuszczona, pachnąca. Lawenda ma działanie relaksujące, ale i antybakteryjne.

Mój absolutny faworyt, ale przyznać Wam muszę, że podobną pastę ukręciłam sama w domu i efekt był niemal ten sam, stąd moje wątpliwości, czy warto wydawać tyle pieniędzy. Postanowiłam, że policzę koszt pasty wykonanej w domu i dam Wam znać wkrótce. Na pewno pasta Lush mimo swojej dość wysokiej ceny jest wydajna.

Myślę, że jeśli tylko będę w okolicach sklepów stacjonarnych, to skuszę się jeszcze na obie pasty, gdybym miała płacić dodatkowo za wysyłkę, to pewnie bym ich nie kupiła (jak wspomniałam w poprzednim wpisie Lush nie oferuje dobrych cen za wysyłkę). 

Podsumowując - bardzo dobry skład, rewelacyjny zapach i świetne działanie na mojej skórze. Nie dziwi mnie, że to są jedne z ich najbardziej popularnych produktów. 


Chętnie poczytam, czy znacie i lubicie, jakąś z tych past, albo może polecacie inne czyszczące pasty z Lush?

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

czwartek, 2 stycznia 2014

Lush. Kilka słów o marce i produktach do kąpieli.

Przede wszystkim: 

życzę Wam szczęśliwego roku 2014 ! :)

I zapraszam na pierwszy wpis w nowym roku - kosmetyczny (i oby w tym roku szło mi dobrze z wpisami na blogach ;) )

***

Do niedawna byłam Lushową dziewicą. Owszem - słyszałam, znałam pewne kosmetyki z licznych recenzji, ale jakoś nie udało mi się nigdy dotrzeć do sklepu stacjonarnego tej firmy. W końcu na początku grudnia złożyłam dość duże zamówienie w ich sklepie internetowym, z myślą o prezentach dla pań, ale także o mnie - w ostatnich tygodniach pokochałam kąpiele. Jak nigdy nie byłam specjalną fanką, po 10 minutach czułam się poirytowana, znudzona i w ogóle woda już nie była tak ciepła jakbym chciała (ha, ha!), to ostatnio mogę leżeć w wannie 30-40 minut i czerpać z tego przyjemność. Od kąpieli wymagam, aby ładnie pachniała, a najlepiej jeszcze, aby była piana, a skóra po kąpieli nawilżona. Dodatkowe efekty np. relaksujące działanie olejków naturalnych oczywiście też wskazane. 

Do sklepów Lush dotarłam w okresie wyprzedaży świątecznych w Newcastle i York. Dokupiłam więcej kostek do kąpieli, a także pastę do czyszczenia twarzy i ciała. Moja Mami też kupiła pastę i miałam okazję ją wypróbować, stąd w następnym wpisie wyrażę moją opinię o obu.

Kilka słów o samej firmie. Przyznam szczerze, że budzi we mnie mieszane uczucia. Idea jest taka - świeże, ręcznie robione kosmetyki. Ich trwałość jest krótka, mogą tracić na właściwościach z upływem czasu, bo nie mają konserwantów - dla mnie to akurat jest plus. Składniki kosmetyków nie są testowane na zwierzętach i są wegańskie. Tyle dobrych rzeczy. Wspomnieć muszę, że skład nie jest zawsze supernaturalny i może być przyczyną, dla której wiele osób nie polubi się z Lush. Wiele kosmetyków myjących napakowanych jest SLS-ami. Niektórych one mogą podrażniać i wysuszać, ja miałam kilka kostek do kąpieli i nic takiego się nie stało, choć żele innych firm, w których te składniki występują, potrafią mi wysuszyć skórę. Podejrzewam, że w produktach do kąpieli, które miałam, obecność SLS-ów zrównoważona jest olejkami. Produkty te są oznaczone jako naturalne - to może być mylące dla konsumentów, bo o ile kosmetyki organiczne muszą mieć certyfikaty itp, to kosmetyki określane jako naturalne nie podlegają tego typu kontrolom. Aby oddać sprawiedliwość Lushowi - nie reklamują się jako organiczni, trzeba o tym pamiętać.

Lush nie zadowolił mnie jako klientki z powodu ich marketingu. Wiele, wiele brytyjskich firm daje kody zniżkowe na pierwsze zakupy, aby zachęcić nowych klientów. Albo darmową wysyłkę. Albo darmową wysyłkę dla zamówień powyżej jakiejś kwoty (to zależy od sklepu, ale wiele oferuje darmową wysyłkę już od zakupów za £15, moje zamówienie było niemal 4 krotnie droższe!). Zapłaciłam więc za dostawę, kosmetyki przyszły w ogromnym pudle o wielkości niewspółmiernej do zawartości (jakbym wykupiła pół sklepu) - jak na firmę troszczącą się o środowisko, to dziwne. Nie dostałam ani jednej próbki. Podczas zakupów w sklepie stacjonarnym też nie dostałam żadnych próbek. Za to sklep oferuje świeżą maskę do twarzy za zwrócenie 5 czarnych opakowań po ich produktach - dotyczy tylko sklepów stacjonarnych. Wyprzedaże, które zaczęły się w drugi dzień świąt (Boxing Day) nie były też specjalnie atrakcyjne - przecenione o 50% były tylko zestawy świąteczne. Gdyby oferta dotyczyłaby całego asortymentu, to pewnie moje zakupy byłyby większe - gotowe zestawy mnie nie interesowały, ale widziałam, że cieszą się popularnością wśród innych klientek. 

moje kostki do kąpieli minus cztery sztuki, które zużyłam

Na chwilę obecną przetestowałam cztery różne kostki do kąpieli (trzy to były bubble bars, jedna luxury bath melt o czym niżej) i bubble bars pieniły się niesamowicie, do tego stopnia, że po pierwszej kąpieli postanowiłam te większe dzielić na pół i okazało się, że z połowy porcji też wychodzi całkiem miła kąpiel. Te barwiły wodę dość intensywnie, pachniały takoż, a po kąpieli miałam wrażenie, że na skórze został przyjemny film. Niestety zapach jednego (z tego zamówienia on-line, nie miałam okazji powąchać przed kupnem) był dla mnie zbyt drażniący (podobny do proszku do prania). Zresztą jak w końcu dotarłam do sklepów stacjonarnych, to w obu zapach kosmetyków był tak intensywny i podobny do detergentów, a nie naturalnych składników, że ciężko w nim wytrzymać dłużej niż kilka minut.

Do wypróbowania mam jeszcze kilka kostek, w tym kupione w sklepach, gdzie miałam okazję powąchać je, a także inne produkty do kąpieli. Są różne ich rodzaje: bubble bars (te pienią się mocno!), bath bombs (musujące; nie przepadam), luxury bath melts (najbardziej napakowane olejkami i moje ulubione mimo, że nie robią dużej piany). Zapach tych kosmetyków utrzymuje się w łazience długo po kąpieli, więc jeśli tylko traficie na swój zapach, to świetnie, gorzej, jeśli kupicie coś, czego zapach Wam do końca nie odpowiada. 

Na koniec o cenach. Niestety wg mnie za skład, który dostajemy (jednak używają syntetyków, choć zapewniają, że bezpiecznych dla skóry) cena jest zbyt wygórowana. Fakt, że w przypadku past do czyszczenia twarzy (o których za parę dni) mogę powiedzieć, że cena mimo, że wysoka, to wydajność kosmetyku jest zadowalająca, ale w przypadku produktów do kąpieli naprawdę zastanawiam się, czy cena £3.00-4.50 za kąpiel nie jest wygórowana biorąc pod uwagę, że kostki nie mają 100% naturalnego, organicznego składu. Dla mnie to chyba będą kosmetyki używane okazyjnie, gdy będę chciała sprawić sobie małą przyjemność. Będę też bardzo wybiórcza - chyba najbardziej pasują mi luxury bath melts, które są najdroższe.

Za parę dni napiszę o pastach do czyszczenia ciała i twarzy - Angels on Bare Skin oraz Let the Good Times Roll. Będzie bardziej optymistycznie - obie pasty mają zacny skład i przyjemne działanie.

Napiszcie mi proszę, czy używacie tych kosmetyków i jakie są Wasze ulubione. Wiem, że wielkim powodzeniem cieszą się ich szampony w kostce, ja ich nie próbowałam.

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

piątek, 20 grudnia 2013

Awans społeczny



Wielka Brytania to nadal kraj dość silnych podziałów klasowych, a widzę to najlepiej w mojej pracy, gdzie mam do czynienia z farmerami, klasą średnią, ale także lordami, którzy maja średniowieczne zamki, a meble ubezpieczone na miliony funtów. Awans społeczny może dokonać się w czasie pokolenia, czy dwóch, choć raczej z working class do middle class (czyli z robotniczej do średniej), bo do upper (klasy wyższej) już ciężej się dostać - oni, jak się tu mówi, rzadko się mieszają z innymi. ;) 

zrodlo: http://www.mirror.co.uk/news/uk-news/no-thing-british-class-system-1811962


Ja odkryłam w czwartek na Zumbie, że dokonałam nieświadomie awansu społecznego innego rodzaju. Awansowałamw hierarchii lokalnych kobiet. Serio. 

W ubiegłym tygodniu moja ciąża stała się zauważalna dla osób, które nie były świadome mojego odmiennego stanu. Tym bardziej zauważalna na Zumbie, gdzie noszę dość obcisły top. I nagle okazało się, że jestem godna rozmowy! 95% pan, które od roku widzą się ze mną raz na tydzień i zawsze ograniczały się do zdawkowego hello, a czasem nawet i na to nie było je stać, nagle znalazło ze mną temat do licznych, choć monotematycznych rozmów. 

Naprawdę nie sądziłam, że ciąża może mnie awansować w lokalnym mini systemie społecznym. :P 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina


środa, 18 grudnia 2013

Ciuchy w ciąży. Tydzień 26.


Jeden zestaw, to mój codzienny, służbowo - domowy, popularny w tygodniu pracującym. ;) Drugi weekendowy, czy tez imprezowy (na zdjęciu jeszcze nie miałam zrobionych włosów na wyjście, a śpieszyłam się ze zdjęciem, bo światło uciekało). Nadal poza spodniami nie mam tu ciuchów typowo ciążowych. Oł jes. To jedziemy. :)


Weekendowo - imprezowo mogę sobie pozwolić na sukienkę batmanówę. ;) Kupiłam ją na ebay za kolosalne pieniądze (8 funtów, he, he!), do tego zwykle leginsy (zwane przez niektórych ledżinsami - true story!)  i kowbojki z Red or Dead. Jak ktoś ma odwagę i nogi, to może nosić do rajstop; ja noszę ją jako tunik do kryjących getrów i szczęśliwie się składa, że naciąga się na brzuchu i biuście i mogę w niej śmigać w ciąży. :) Na ustach nieśmiertelny mat Russian Red z MAC'a i można iść do ludzi. ;) 


Rurki z Next, dla ciężarówek (ciekawi jakie? zapraszam tutaj), kolejny top z Biubiu (natomiast o tej firmie pisałam niedawno tutaj) - tym razem Haarlem Cherry (99 złotych), który nosi mi się fantastycznie. Weźcie proszę pod uwagę, że pod spodem mam top termiczny - Haarlem oryginalnie nie ma tego czarnego pod spodem, a kopertowy dekolt, który można sobie regulować w zależności, jak ułożymy górę na biuście. 

W tym tygodniu mam Xmas party z moją ekipą biurową. W ruch pójdzie pierwsza i jedyna jak dotąd sukienka ciążowa, więc zaglądajcie tu proszę! :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

sobota, 14 grudnia 2013

Ciuchy w ciąży. Tydzień 25.



Czyli jestę fashionistko. ;) To był poniedziałek rano, po moim niemal tygodniowym urlopie. A w niedzielę do późna oglądałam "Breaking Bad", serial od którego wprost nie mogę się oderwać. Czym to poskutkowało? Nieprzytomnością w poniedziałkowy poranek i założeniem spodni w kratkę do swetra z paskami. 



 O wiele lepiej poszło mi w weekend, bo nawet nie ubrałam rajstop w kwiatki do sukienki w groszki. ;) Sukienka nieciążowa, a jakże, jeszcze dopinam się do paska, ale musiałam go przesunąć nieco wyżej niż przed ciążą. Cena była odlotowa - 12 funtów, a sporo osób myśli, że to dużo droższa sukienka, gdy ją widzi. Na zimniejsze dni mam pod spodem top termiczny z długim rękawem i tym sposobem mogę w niej śmigać większość roku. A jak już pasek będzie za mały (lada moment), to będę nosić bez paska - też się obroni, już sprawdzałam. :D 


Na nogach miałam jedne z moich ulubionych szpilek z River Island, które kupiłam na wyprzedażach w Boxing Day (drugi dzień świąt) w grudniu 2011. Kocham te zamszowe buty, bo są ultra kobiece, mają specyficzne wycięcie, ale niestety przez ten krój bywają dość bolesne do biegania po mieście. Wiec na imprezę, jakieś wyjście typu: wskakujemy do taxi, potem do knajpy, teatru itp, potem znowu myk do taxi i do domu, to owszem. Kosztowały oryginalnie 40 funtów, ale na pewno kupiłam je przecenione.

 

Spodnie w kratę, to ciążowe z Next, o których pisałam Wam tutaj, a sweterek jest z angory i uwielbiam go, bo jest cienki, a grzeje niemożebnie. Kupiłam go w TK Maxx.


--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

czwartek, 12 grudnia 2013

Tanie kosmetyki. Makijaż.


Nie jestem fanatyczką kosmetyków kolorowych. Mam w domu podstawowe (w moim mniemaniu, choć nie mogę powiedzieć, że moje to minimalistyczne podejście) kosmetyki do wykonania w miarę neutralnego makijażu, na większe wyjścia z reguły mam bardziej wyrazistą kreskę i czerwoną szminkę. Nie biegam więc po drogeriach jarając się nowymi kolorami cieni, czy innych kosmetyków kolorowych, bo o ile podobają mi się na kimś, to sama nie mam odwagi i umiejętności, aby walnąć sobie mocniejszy makijaż. Z tego powodu też nie jestem na bieżąco i w zasadzie tylko dzięki kilku brytyjskim guru makijażowym sięgam po firmy czy produkty, których nie znam - jeśli pochwalą je na swoich blogach/vlogach, to ja przy okazji zakupów w mieście zaglądam do firmowych szaf i coś kupuję. Sama z siebie, praktycznie nigdy. Kiedyś miałam inne podejście i kończyło się to tonami kosmetyków wyrzucanych, bo się przeterminowały, nieużywanych bo były kiepskie, albo oddawanych znajomym. Pieniądze wyrzucone w błoto.

Tym razem skusiłam się na kosmetyki makijażowe dwóch firm, z którymi nie miałam do czynienia poprzednio - Make Up Academy (MUA) oraz Collection (zwane wcześniej Collection 2000). Dwa z moich wyborów okazały się być bardzo trafne (poparte opiniami wizażystów), jeden, na który skusiłam się przy okazji, bo była promocja okazał się być bublem. Bublem dla mnie - przypominam, że nie ma kosmetyków idealnych, są tylko idealnie dobrane. Obie firmy są w gamie kosmetyków niskobudżetowych, przynajmniej w UK.

Czaiłam się na inną neutralną paletę MUA, która mogłaby konkurować z drogą (moim zdaniem) Naked od Urban Decay, ale niestety wydaje się być wyprzedana. Jak wróci do sprzedaży, to na pewno ją kupię (Undress Me Too). Tymczasem kupiłam

12 Shade Undressed, Make Up Academy
4 funty 

Jest to paletka 12 cieni w tonacjach brązowo - beżowych, ale także z nutami złota i dwoma kolorami szarymi. Na moje oko  jeden ciemniejszy beż i jasny brąz to maty. Jasne kolory nie są szalenie mocno napigmentowane, ciemniejsze dobrze, ale do wykonania codziennego makijażu dla mnie jest to paletka niemal idealna. Do absolutnego ideału brakuje mi powiedzmy jednego jasnego matowego cienia bazowego. Myślę, że spokojnie można nią wykonać wieczorowe smokey. Większość brązów i beżów opalizuje w ciepłym tonach, dobra opcja dla niebieskookich - wydobywa to naturalny kolor tęczówki.

Cienie na moich powiekach (które się nie przetłuszczają), z bazą Inglot trzymają się ok. 8-10 godzin, choć pod koniec dnia nie są już intensywne. Nie zauważyłam zbierania się w załamaniu powiek, czy osypywania.

W opakowaniu jest dwustronny aplikator gąbkowy, który dla mnie jest bezużyteczny - używam swoich pędzli. Aby nie raziło Was, że paleta wynaleziona w UK jest produkowana w Chinach, to producent napisał na spodzie opakowania, że wyprodukowano w tajemniczym PRC, ha, ha! (Chińska Republika Ludowa po angielsku)

Za tę cenę (!!!) naprawdę nie mam na co narzekać - to zacna paleta, ale nie oczekujmy cudów jak z cieniami MAC. 

Jako, że MUA ma duże obniżki cen przed świętami, a ja miałam tusz na wykończeniu, to zamówiłam też dwustronny tusz 


Fashionista Double Collection Mascara, Make Up Academy 
cena regularna 8 funtów, ja zapłaciłam 1.5 funta w promocji

Całe szczęście, że zapłaciłam cenę promocyjną, bo miałabym wnerwa jak stąd do Szetlandów. Skusiłam się na tę maskarę głównie dlatego, że jest podwójna, co oznacza bazę wydłużająco - pogrubiającą rzęsy, a potem kolor. No, a kolor wg producenta to ultra czarny. A maskara nadająca rzęsom objętości i długości.

Maskara ta daje efekt bardzo naturalnych rzęs, na czym mi nie zależy. Mam naturalnie dość długie rzęsy, ale proste jak druty i muszę je podkręcać i mocno tuszować, aby otworzyć optycznie oko. Stąd maskary udające naturalne rzęsy są nie dla mnie. A ta taka właśnie jest. Poza tym nie mogę jej nic zarzucić - dobrze się nakłada, nie skleja rzęs, trzyma się ok. 10 godzin.  Dla mnie bubel, bo nie spełnia obietnic producenta. Nie zauważyłam jakiegoś wydłużenia, a już na pewno nie pogrubienia. Dla kogoś, kto szuka bardzo subtelnego efektu może być OK. Ja jej już nigdy nie kupię.

Za to na pewno będę wracać do korektora


Lasting Perfection Ultimate Wear Concealer, Collection 
cena ok. 4.20 funta 

Produkt zachwalany przez wiele osób, jego cena jest powalająco niska w porównaniu np. do korektora Estee Lauder Double Wear, który dawał podobny efekt, a kosztuje 4 razy więcej. 

Produkowany w 4 odcieniach (ja mam najjaśniejszy, Fair nr 1), w Chinach, a jakże, to jeden z popularniejszych korektorów w UK sądząc po tym, że pojawia się niemal na każdym tutejszym blogu urodowym. 

Ma bardzo dobre krycie, ale ja nie mam bardzo dużych cieni pod oczami. Używam go też na przebarwienia skórne czy zaczerwienienia koło nosa - tu też sprawdza się bez zarzutu. Od korektora pod oczy mogłabym wymagać jeszcze tylko dwóch rzeczy, których ten produkt nie ma - właściwości odbijających światło, a także lżejszej konsystencji. To myślę, jest konsekwencją niskiej ceny - gdzieś trzeba iść na kompromis.

Wydaje mi się, że mój odcień ma dość neutralne tony - nie znoszę korektorów z różowymi tonami, gdyz one nie korygują cieni po oczami, które mają tendencje do bycia fioletowo - niebieskimi. Z takimi lepiej u mnie radzą sobie korektory neutralne, znowu byle nie za żółte - w drugą stronę też niedobrze.  

Producent podaje, że jego trwałość to 16 godzin. Zapomnijcie. Testowałam go w warunkach biurowych (ok. 9 godzin w pomieszczeniu), a także podczas całodniowego wypadu, gdzie przebywałam przez ok. 6 godzin na powietrzu (w tym na plaży - wiało, było wilgotno i zimno). Korektor trzyma się dobrze (ja go utrwalam transparentnym pudrem bambusowym), ale 10 godzin to max. co mu daję, przy czym po tym czasie część z niego gdzieś się ulatnia i efekt nie jest taki, jak po nałożeniu. Mnie to satysfakcjonuje, bo nie oczekuję od makijażu trwałości szesnastogodzinnej. Do codziennego użytku jest świetny; jakbym szła na czerwony dywan i pod flesze aparatów, to pewnie wybrałabym inny produkt. ;)
 
Plusem dla mnie jest aplikator z gąbką - nie trzeba wyciskać produktu na dłoń i używać dodatkowego pędzelka. Ja po nałożeniu go pod oczy wklepuję go palcami.  

Podsumowując - dobry produkt za niewielką cenę, ale cudów też nie można oczekiwać - wydaje mi się, że to nie jest produkt, który pomoże zatuszować gigantyczne cienie pod oczami (jak profesjonalne kamuflaże) i dla niektórych jego konsystencja (dość gęsta jak na korektor pod oczy) może być nie do zaakceptowania. Ja jestem zadowolona. 

Mam nadzieję, że te informacje będą Wam przydatne, gdybyście szukali kosmetyków za względnie niską cenę i dość dobrej jakości. Z tego co wiem, że MUA jest w Polsce, a Collection można kupić na Allegro, ale na pewno znacie kogoś, kto mógłby Wam go kupić na wyspach.

Dajcie proszę znać, czy znacie te produkty, a może planujecie kupić?

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina