Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinaria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinaria. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 listopada 2014

Mama bez wymówek (No excuse mom). Szlify z ostatnich 12 tygodni.



Z lewej zdjęcie z 1 września, środek i po prawej z 23 listopada. 12 tygodni różnicy.

Jak powrócić do formy po ciąży? To pytanie zadaje sobie wiele kobiet. Dla mnie nie ma miejsca na szybkie, doraźne rozwiązania. Wiedziałam, że po ciąży i nadprogramowych kilkunastu kilogramach będę musiała ostro popracować, ale chciałam, aby w moim życiu nastąpiły zmiany, które pomogłyby mi być zdrową i szczupłą na co dzień. Nie zależało mi na ekspresowym zrzuceniu nadwagi. Nie mogłam pozwolić sobie na ostre diety, bo karmię piersią. Większość ludzi mówiła mi, że przecież i tak dobrze wyglądam, w ciąży kwitłam, a przy karmieniu piersią kilogramy same polecą w dół. Zgadnijcie co? Nie poleciały. 

Zabrałam się za siebie po powrocie z urlopu w lipcu, 4 miesiące po porodzie. Na zdjęciach widziałam zmęczoną kluchę. Waga powoli leciała, ale uświadomiłam sobie, że to już nie tylko o tę cholerną wagę chodzi. Ja chciałam czuć się lepiej. W sierpniu Maria Kang, o której pisałam Wam w TYM wpisie ogłosiła konkurs - 12 tygodni na zmianę swoich nawyków żywieniowych i fitness, na zmianę sylwetki, na znalezienia balansu w życiu codziennym. Często jest tak, że tracimy czas i energię na niepotrzebne, nie wnoszące nic do naszego życia aktywności. Te 12 tygodni miały również służyć temu, aby zastanowić się nad tym i zainicjować zmiany. 

Szczerze mówiąc nie miałam problemu z pilnowaniem tego, co jem. Mam dobre nawyki żywieniowe, gotuję głównie ze świeżych składników, mam różnicowaną dietę, słodkie soki, napoje gazowane, fast foody, większość kupnych słodyczy omijam z daleka. Problem miałam z regularnym jedzeniem. Odkąd na świecie pojawił się nasz syn, nie mogłam już jeść kiedy chciałam. Często siadałam do posiłku, a on się budził z płaczem. Odchodziłam od stołu zła (nie na niego, raczej z głodu) i na znak protestu nie chciałam już w ogóle jeść. Idiotka, co? No cóż, całe życie robiłam co i kiedy mi się podobało, a nagle pojawił się mały człowieczek, który to wszystko postawił na głowie, a mi zajęło ładnych parę miesięcy, aby się z ty oswoić. Zaczęłam lepiej planować posiłki, starałam się jeść mniejsze porcje, a częściej. Nie dopuszczałam do odwodnienia - wszędzie noszę ze sobą butelkę z wodą. Piję mało kawy, alkohol symbolicznie i sporadycznie. Kwestia jedzenia to był dla mnie pikuś w tym wyzwaniu. 

Treningi. Tu sprawa wyglądała nieco trudniej. Dlaczego? Poza tym, że znowu atencji wymaga nasze dziecko, które w ciągu dnia ucina sobie maksymalnie 20-30 minutowe drzemki (jeśli mam szczęście! w niektóre dni potrafi nie spać w ogóle, albo tylko podczas jazdy samochodem), to do dochodziło też zwykłe fizyczne zmęczenie. Od marca nie przespałam ani jednej nocy bez przerywania snu 3-4 krotnie. Często czuję, że moje ciało zostało doprowadzone do granic wytrzymałości. Mimo to, gdy młody tylko wyglądał na śpiącego, przebierałam się w ubrania do ćwiczenia, zakładałam buty i próbowałam go uśpić. Gdy tylko zasypiał, to ja biegłam do sztangi, czy rowerku, albo ćwiczyłam 4-5 utworów na Zumbę. Czasem po 20 minutach wystarczyło go przenieść w pobliże mnie, podać zabawki i posiedział kolejne 30-40 minut, a ja mogłam dokończyć trening. Czasem ćwiczyłam tylko 15 minut, dlatego ćwiczyłam tak intensywnie, aby to 15 minut coś się liczyło. Wierzcie mi - marzyłam, aby usiąść na sofie, albo iść spać. Zmuszałam się do treningu, ale po nim czułam się o wiele lepiej. Zmiana nastawienia spowodowała, że po 12 tygodniach nie wyobrażam sobie już mieć dłuższą przerwę w ćwiczeniu niż 2 dni.


Działo się! (12 tygodniowe wyzwanie w kolażu)

Co mi dały te tygodnie poza tym, że w swoim ciele czuję się teraz najlepiej w życiu? Przestałam być niewolnikiem cyferek na wadze. Ważę więcej niż kilka lat temu, ale nigdy nie wyglądałam tak dobrze, bo zamieniłam część tkanki tłuszczowej na mięśnie. Centymetry poleciały, kilogramy wolniej, ale mam to w nosie, skoro świetnie wyglądam. Ludzie się za głowę łapią, jak mówię ile ważę, bo podobno 'nie wyglądam'. 

Wyrobiłam nawyk regularnego ćwiczenia - to z pewnością jest bonus, który zaprocentuje w przyszłości. Stawiam sobie kolejne wyzwania - 12 tygodni temu nie mogłam przebiec mili bez zatrzymania się 3-4 razy na złapanie oddechu. Dziś potrafię to zrobić. Nadal nie lubię biegać, ale wiem, że potrafię. Dziś nie potrafię podciągnąć się na drążku ze zwisu - mam nadzieję, że za kolejne 12 tygodni będę potrafiła podciągnąć się co najmniej 3 razy. Ten konkurs skończył się wczoraj, pewnie go nie wygram (700 uczestniczek z całego świata, szanse mam marne, wyniki 5 grudnia), ale dla mnie zabawa się dopiero zaczyna. To początek mojej drogi, a nie koniec. Ja i tak czuję, że wygrałam. 

Przepełnia mnie dobre samopoczucie, poczucie spełnienia, uczucie dumy. Zrobiłam to. Nikt nie przyjeżdżał opiekować się małym, nikt nie robił zakupów, czy pomagał w ogarnieniu reszty obowiązków. Mam wymagające dziecko. Miałam ugotowany obiad, posprzątany dom, wyprane pranie. Zostałam instruktorką Zumby i prowadzę z powodzeniem swoją grupę. Zrobiłam to wszystko tylko ze wsparciem lubego, zarówno fizycznym (pomagał w treningach, pilnował młodego, wieszał pranie, gotował obiady od czasu do czasu itd.) i psychicznym (dużo rozmawialiśmy, dopytywał jak mi idzie, chwalił postępy itd.), ale tak naprawdę od początku do końca była to zmiana, której dokonałam SAMA. Przestałam tylko szukać wymówek. (przyznaję, że poluzowałam sobie w Polsce, gdzie spędziłam 2 tygodnie i nie miałam tak intensywnych treningów, ani nie odmawiałam sobie rzeczy, których na co dzień nie jem)

Kolejne wyzwanie przede mną - od 1 grudnia wracam do pracy. Będę chciała pogodzić to wszystko z pracą zawodową, a i już mam pytania o drugą grupę Zumby w 2015 roku. 

Ja nie dam rady? ;) 

P.S. Poniżej dowód na to, że podnoszenie ciężarów nie zrobiło ze mnie zmaskulinizowanego babiszona. :D



--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

wtorek, 9 września 2014

Mama bez wymówek (No Excuse Mom). Przegląd tygodnia #3. Menu.

Kolejny przegląd menu. Od poprzedniego minęły wieki i już wiem, że ciężko mi po prostu ogarnąć zdjęcia i zapisywanie co dokładnie przygotowałam, więc w przyszłości będzie tylko kilka propozycji z każdego tygodnia.

Poniedziałek 



- szklanka ciepłej wody z sokiem z cytryny,
- zielony sok (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi),
- 2 tostowane pity razowe z 2 rodzajami hummusu, rzeżuchą, ogórkiem pomidorem, 3 rzodkiewkami i kilkoma listkami sałaty,
- czerwona herbata i batonik raw (surowy)
- 60g makaronu razowego, kilka kawałków kurczaka pieczonego (z poprzedniego dnia), kilka pomidorków koktajlowych, kilka oliwek, kilka różyczek brokułów ugotowanych al dente, dressing musztardowy. 
- zupa pomidorowa z kawałkami marchewki i pora, 2 wafle ryżowe,
- pieczony słodki ziemniak i 4 łyżki fasolki w sosie pomidorowym, 
- koktajl - szklanka mleka migdałowego, banan, łyżka masła orzechowego, łyżeczka naturalnego ciemnego kakao. 

Wtorek 


- szklanka ciepłej wody z sokiem z cytryny,
- zielony sok (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi),
- 2 jajka na miękko, 2 kromki chleba na zakwasie z ziarnami i płatkami owsianymi, 3 łyżki fasolki śniadaniowej w sosie pomidorowym, nieco rzeżuchy,
- 2 wafle ryżowe, masło orzechowe, czerwona herbata,
- 60g razowego makaronu, garść rukoli, nieco lekko ugotowanych brokułów, kilka pomidorków koktajlowych, nieco fety i dressing musztardowy, 
- 2 plastry pieczeni z mielonego indyka, pieczony słodki ziemniak, sałatka z selera naciowego i gruszki z dresingiem musztardowym,
- mała kawa z mlekiem migdałowym i połowa batonika Nature Valley
- koktajl - garść mrożonych kostek mango, nieco borówek, 1 daktyl, szklanka mleka migdałowego.

Środa


- szklanka ciepłej wody z cytryną
- zielony sok (szpinak, pomarańcza, seler, gruszka)
- 70g musli z mlekiem migdałowym i płaską brzoskwinią 
 - tostowana razowa pita z serkiem kremowym, rzezuchą, 2 plastry gotowanej szynki, nieco sałaty, 3 rzodkiewki 3 pomidorki koktajlowe,
- herbata ziołowa i połowa batonika Nature Valley
- zupa z cukinii, fety i mięty 
- 1.5 tostowanej pity z sałatą, pieczenią z mielonego indyka i odrobiną majonezu, 
- 4 łyżki greckiego jogurtu z garścią borówe i posiekanymi naturalnymi pistacjami. 


Czwartek

- szklanka ciepłej wody z cytryną
- zielony sok (szpinak, pomarańcza, seler, gruszka)
- 1 tostowana razowa pita z połową awokado z sokiem z cytryny posiekanego z tuńczykiem z puszki + rukola, 3 rzodkiewki, 3 pomidorki koktajlowe, 4 słupki ogórka, 

- mała miska zupy z cukinii, fety i mięty + 2 wafle ryżowe z hummusem 
- łosoś pieczony ze słodkim sosem chilli, surówka z cukinii i marchewki z dressingiem z mięty i limonki, rustykalne pure z pasternaku i brukwi,
- surowy batonik i czerwona herbata,
- 2 wafle ryżowe z masłem orzechowym

Piątek



- szklanka ciepłej wody z cytryną, 
- zielony sok (szpinak, ananas, gruszka, pomarańcza),
- jajecznica z 2 jajek, 1 tostowana razowa pitta z serkiem kremowym i rzeżuchą, 3 rzodkiewki, 3 pomidorki koktajlowe,
- 2 wafle ryżowe z hummusem, rukolą, 4 nadziewane oliwki, nieco perłowych papryczek chilli (marynowanych), 4 słupki ogórka,
- zupa soczewicowo - kokosowa z indyjskimi przyprawami
- pizza na razowej picie - z tuńczykiem, suszonymi pomidorami, perłowymi papryczkami chillli, ketchupem, mozzarellą i rukolą, 
- koktajl z banana, łyżki masła orzechowego, ciemnego kakao i szklanki mleka migdałowego. 


Sobota 



- szklanka ciepłej wody z cytryną, 
- zielony sok (szpinak, ananas, gruszka, pomarańcza),
- 1 tostowana razowa pitta z połową awokado, 1 pomidorem, rzeżuchą i kiełbaskami dziecięcymi (nie mam pojęcia, czy to drobiowe, czy wieprzowe, ale to moja przyjemność, po której mam wyrzuty umienia czasami, ale one - kiełbaski, nie wyrzuty - przypominają mi dzieciństwo i Mami mi je przywozi ;) )
- 2 kromki mojego domowego chleba na zakwasie, 2 plastry dojrzałego cheddara, 3 łyżki fasolki w sosie pomidorowym, nieco sałaty 
- zupa soczewicowo - kokosowa z indyjskimi przyprawami i jogurtem greckim
- kasza jaglana wymieszana z ugotowanym groszkiem, marchewką, fasolką szparagową, kukurydzą, sokiem z cytryny i rukolą oraz łosoś pieczony ze słodkim sosem chilli 
- czarna herbata z cytryną i miodem oraz surowy batonik
- 2 wafle ryżowe z 2 rodzajami hummusu, rzodkiewkami i sałatą.



Niedziela 


- szklanka ciepłej wody z cytryną, 

- zielony sok (szpinak, ananas, gruszka, pomarańcza),
- 2 jajka na miękko, pół czerwonej papryki, 2 kromki domowego chleba na zakwasie, pół awokado, nieco sałaty,
- placuszki z serka wiejskiego i otrębów owsianych z jogurtem greckim, odrobiną miodu, borówkami i świeżą miętą,
- zupa z grzybów i pieczarek brązowych,
- ok. 100g razowego makaronu, sałata, pieczona pierś kurczaka, kilka oliwek, kilka suszonych pomidorów, perłowych papryczek chilli + dressing czosnkowy, 
 - kawa z mlekiem migdałowym i surowy batonik. 

Dziękuję za uwagę. :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

środa, 30 lipca 2014

Mama bez wymówek (No Excuse Mom). Przegląd tygodnia #1. Menu.

Czyli co jadłam i piłam w ostatnim tygodniu. Regularne jedzenie, większa ilość i zróżnicowanie posiłków spowodowały, że miałam więcej energii, a lepiej zaplanowane posiłki (i reszta dnia) dały mi też więcej okazji i siły do aktywności fizycznej.

Gdyby się Wam coś konkretnego podobało, to dajcie znać - postaram się wrzucić przepis na blog kulinarny, choć z wieloma rzeczami improwizowałam i nie pamiętam proporcji - ale damy radę, prawda? :) 

Poza tym co na zdjęciach w ciągu dnia wypijam 1-2 herbaty (czerwoną i ziołowo - owocową) oraz ok. 1.2l wody, sporadycznie kawę.  

Na końcu wpisu zaznaczę, jeśli jakieś produkty były kupione, a nie domowej roboty. 

Poniedziałek


- pinta ciepłej wody z sokiem z cytryny,
- sok (szpinak, ananas, marchewka, pomarańcza, kiwi) oraz nektarynka,
- 1.5 jajka na twardo faszerowanego tuńczykiem, kilka plastrów pomidora, kilka liści sałaty, 3 rzodkiewki, tostowana pełnoziarnista pitta z serkiem kremowym i rzeżuchą,
- zupa z pieczonych pomidorów, 2 cienkie wafle kukurydziane,
- sałatka z liści sałaty, selera naciowego, pomidora, ogórka, rzeżuchy z dressingiem z musztardą angielską oraz 3 falafelami
- 170g jogurtu greckiego, garść świeżych truskawek, garść naturalnych pistacji (bez soli, nieprażonych), pół łyżeczki miodu 
- 2 wafle kukurydziane z hummusem, pomidorem i 1 kabanos


Wtorek 



- duża szklanka ciepłej wody z sokiem z cytryny,
- sok (szpinak, ananas, marchewka, pomarańcza, kiwi),
- musli (ok. 70g) z mlekiem migdałowym i garścią świeżych truskawek, 
- 1.5 jajka na twardo faszerowanego tuńczykiem, 3 rzodkiewki, kilka kęsów ogórka, 3 wafle kukurydziane z hummusem i sałatą,
- tostowana pełnoziarnista pita z hummusem i rukolą, 4 oliwki nadziewane suszonymi pomidorami, pół żółtej papryki
- 2 wafle ryżowe z naturalnym masłem orzechowym (bez soli i cukru) 
- pieczony słodki ziemniak (z odrobiną oliwy, wędzonej papryki, pieprzu, soli), tzatziki na liściu sałaty i szaszłyki z piersi kurczaka marynowanej w paście tikka masala i papryki, 
- koktajl z mleka migdałowego, garści borówek, daktyla i łyżki masła orzechowego 

Wypiłam też dużą latte w kawiarni - umówiłam się z koleżanką w mieście, ale odmówiłam ciastka! :)

Środa 




- szklanka ciepłej wody z cytryną,
- szklanka zielonego soku (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi),
- 3 wafle ryżowe z posiekaną połową awokado, połową jajka na twardo i tuńczykiem oraz rukola, 3 rzodkiewki, 3 pomidorki koktajlowe, pół świeżej papryki,
- wafel ryżowy z masłem orzechowym,
- sałatka: rukola + 60g razowego makaronu (waga po ugotowaniu) + nieco oliwy i octu balsamicznego + połowa awokado + kilka oliwek i pomidorków + jeden szaszłyk z wczorajszego obiadu (kurczak z paprykami),
- tostowana razowa pita, kolorowe papryki, dip z bobu, mięty i jogurtu,
- zupa z dyni piżmowej z kuminem i kolendrą + kilka grzanek z chleba na zakwasie, oliwy i pieprzu kajeńskiego,
- koktajl - kilka mrożonych kostek mango, pół banana i szklanka mleka migdałowego. Posypany cynamonem.

Czwartek 



  

- szklanka ciepłej wody z cytryną,
- szklanka zielonego soku (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi),
- kopiasta serka serka wiejskiego, 1 tostowana razowa pita (połówka z dipem z bobu, połówka z serkiem kremowym), 3 rzodkiewki, 4 kawałki ogórka, 3 pomidorki koktajlowe, kilka liści sałaty, 
- 2 wafle ryżowe z naturalnym masłem orzechowym i połową banana 
- pieczony słodki ziemniak i 3 łyżki fasolki w sosie pomidorowym,
- zupa krem z dyni piżmowej z kilkoma grzankami z pieprzem kajeńskim, 
- 100g makaronu razowego (zważony po ugotowaniu), duża garść rukoli, kilka pomidorków koktajlowych, kilka oliwek nadziewanych suszonymi pomidorami oraz kawałek łososia pieczonego ze słodkim sosem chilli + limonka + lekki dressing musztardowy 
- koktajl ze szklanki mleka migdałowego, 2 daktyli i garści mieszanki owoców letnich - jeżyn, malin czarnych i czerwonych porzeczek. 


Piątek




- szklanka ciepłej wody z cytryną,
- szklanka zielonego soku (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi, marchewka),
- 1 razowa tostowana pitta z serkiem kremowym, pół awokado, 1 jajko na twardo, 3 rzodkiewki, 3 pomidorki koktajlowe, nieco sałaty, 
- placuszki z serka wiejskiego i otrębów z jogurtem greckim, pół łyżeczki miodu i owocami letnimi i miętą, 
- 2 wafle ryżowe z posiekaną połówką jajka na twardo i ćwiartką awokado posypane rzeżuchą, 
- kubek czerwonej herbaty i batonik raw (surowy)
- stek rib -eye (ok. 125g) z pieprzem syczuańskim oraz warzywa stir fry - brokuły, papryki, dymki, cukinia z czosnkiem, chilli, imbirem i sosem sojowym, 
- szczodry plaster zimnego arbuza. 

Sobota





- szklanka ciepłej wody z cytryną,
- szklanka zielonego soku (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi, marchewka),
- 1 razowa tostowana pitta z serkiem kremowym i łososiem, 3 rzodkiewki, 3 pomidorki koktajlowe, nieco sałaty, kilka plastrów ogórka,
- placuszki z serka wiejskiego i otrębów z jogurtem greckim, pół łyżeczki miodu, brzoskwinią i miętą, 
- 2 kromki chleba na zakwasie z ziarnami z posiekaną połówką jajka na twardo i ćwiartką awokado posypane rzeżuchą, 
- miseczka zupy kremu z buraków i pomidorów z jogurtem greckim wymieszanym z chrzanem + 4 kotleciki z twarogu i kaszy gryczanej w otrębach owsianych,
- czerwona herbata i batonik raw (surowy)- szczodry plaster arbuza 

 Niedziela
 


- szklanka ciepłej wody z cytryną,
- szklanka zielonego soku (szpinak, ananas, pomarańcza, kiwi)
- 3 kromki chleba na zakwasie z ziarnami z serkiem kremowym i wędzonym łososiem, 2 jajka w koszulkach, kilka plastrów ogórka, pomidora, kilka liści sałaty, 3 rzodkiewki, - mała kawa z mlekiem migdałowym i batonik raw (surowy)
- miska zupy kremu z buraków i pomidorów z jogurtem greckim wymieszanym z chrzanem + 4 kotleciki z twarogu i kaszy gryczanej w otrębach owsianych,
- ok. 180g ugotowanej polenty, pierś kurczaka marynowana w cytrynie i koprze włoskim upieczona + pieczone cukinie, pomidorki i papryki + pół łyżeczki startego parmezanu   
- 2 wafle ryżowe z 2 rodzajami hummusu (z pieczonymi paprykami i czarnymi oliwkami), 2 nadziewane oliwki, 2 pomidorki koktajlowe, 
- plaster arbuza + pół płaskiej brzoskwini + kilka listków mięty. 


W tym tygodniu KUPNE produkty, które można zrobić samemu w domu - hummus, falafele, pity,  masło orzechowe, mleko migdałowe, musli (mam teraz Dorset Cereals - bardzo dobry skład!), pasta tikka masala, batoniki Nakd, fasolka śniadaniowa (Heinz organiczna, zwykła ma syrop glukozowy!) -
poza tym wszystkie inne typu bulion na zupę, dressing, chleb z ziarnami etc. domowej roboty. 

Mam nadzieję, że zainspiruję jakieś mamy do tego, aby zadbały o swoje potrzeby. Jak wspomniałam w poprzednim wpisie - te małe zmiany spowodowały, że moje samopoczucie poprawiło się diametralnie. W kolejnym wpisie będzie o aktywności fizycznej.

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina 

niedziela, 20 lipca 2014

Wyżywienie w brytyjskim szpitalu

Wpis raz na dwa miesiące? Niezły wynik... Ten wpis zaczęłam po wyjściu ze szpitala, kiedy wydawało mi się, że nasz mały członek rodziny mało śpi, jak na noworodka. Z czasem pokazał, że snu trzeba mu jeszcze mniej, mimo, że cały dzień dokazuje, jest żywy, ciekawski, śmiejący się. Z czego on bierze tę energię? Nie piszcie mi, że z mojego mleka... ;) 

Teraz właśnie siedzi i skarży się swoim zabawkom, a może opowiada im o spacerze. Mniejsza o to. Ważne jest to, że siedzi tam i zajmuje się sobą, a ja wstawiłam obiad i mam chwilę dla siebie. 

Mimo, że nie mam ładnej dokumentacji fotograficznej (aparat w telefonie i fatalne światło nie pomagają), to postanowiłam napisać o wyżywieniu szpitalnym z kilku powodów. W kontekście tego, czym karmią w szpitalach polskich (generalnie, choć pewnie są wyjątki), to sprawa wygląda tragicznie - tragicznie w Polsce, rzecz jasna. W kontekście tego, jakie panuje przekonanie w Polsce na temat diety matki karmiącej piersią, to menu z oddziału położniczego na którym przebywałam dla niektórych może wyglądać szokująco. Ja się uśmiałam szczerze widząc curry w menu. 





Nie mam wielkiej skali porównawczej, choć jakąś mam - leżałam w 2013 roku na oddziale położniczym w Szpitalu Wojewódzkim w Tychach.  Śniadania mi nie wolno było jeść, ale chleb z margaryną i serdel nie wzbudziły we mnie tęsknoty za posiłkiem, a dziewczyny z sali wyciągnęły swoje serki wiejskie. Obiad był lepszy niż myślałam, ale nastawiłam się na kulinarne koszmarki, a i nie jadłam od 24 godzin, więc byłam głodna jak wilk. Często zaglądam na profil facebookowy poświęcony posiłkom w polskich szpitalach i włos mi się jeży (dla ludzi o mocnych nerwach profil TUTAJ).

Natomiast jedzenie i obsługa w szpitalu w Northallerton, gdzie przebywałam po porodzie spowodowały, że miałam ochotę wysłać każdego Anglika narzekającego na NHS na pobyt w placówce zarządzanej przez NFZ, aby nabrał odpowiedniej perspektywy. Nie dość, że do wyboru miałam kilka dań z menu, to powiedziano mi jeszcze, że gdyby nie było nic, co lubię, to zawsze mogą przygotować mi kanapki! 


W ciągu dnia mniej więcej co 3 godziny po sali przechodziła pani i pytała, czy nie uzupełnić nam dzbanków z wodą, które stały przy każdym łóżku, ale także czy nie mamy ochoty na coś ciepłego do picia. Do herbaty podawano herbatniki.  W nocy położna, która przychodziła sprawdzić młodego i mnie też pytała, czy nie mam ochoty na herbatę, gdy nie spałam. 

Aby oddać sprawiedliwość - jedzenie nie było najwyższych lotów, podejrzewam, że część podgrzewana w mikrofali, pieczywo było watowate, ale do wyboru było masło i smarowidło pewnej popularnej firmy, cztery rodzaje płatków śniadaniowych, dwa rodzaje tostów, a gdy zapytałam, czy mają inne mleko niż krowie, to pani odpowiedziała, że nie ma, ale jutro rano będzie - następnego dnia zaproponowano mi mleko sojowe, choć nawet o to nie prosiłam. Na śniadanie były płatki i mleko, tosty, masło, dżem i marmolada. Na lunch i obiad/kolację do wyboru były z reguły 2 dania/czy też składniki, z których skomponowane było danie (np. do wyboru frytki zamiast ziemniacznego pure)  i 4-5 deserów - każde było oznaczone, czy bezglutenowe, wegetariańskie, ekstra odżywcze. Jeśli ktoś nie miał ochoty na to co oferowało menu, to mógł wybrać spośród trzech rodzajów kanapek. 

Do obiadu gdy np. poprosiłam o świeże warzywa do zapiekanki z ziemniaków, to dostałam kupę świeżych warzyw i sałaty na talerzu. Do każdego posiłku podany był sok owocowy, serwetki, obsługa była przemiła i otwarta na potrzeby pacjentek. Można? Można. 

A jakie Wy macie doświadczenia z wyżywieniem i obsługą w szpitalach? Ciekawa jestem jak to wygląda w innych krajach. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

sobota, 15 marca 2014

Lektury ostatnich miesięcy





"The Big Fat Duck Cook Book" Heston Blumenthal 

Tak - książka kucharska, ale oprócz przepisów, także kawałek historii jednej z lepszych restauracji na świecie i jej właściciela i szefa kuchni. Dodatkowo uczta dla oczu, bo to jedna z piękniej wydanych książek, jakie miałam w rękach. Zainteresowanych odsyłam do mojej pełnej recenzji.


"What to Expect When You're Expecting" Heidi E. Murkoff, Sharon Mazel

Wiadomo - ciąża, poród, macierzyństwo - tematy, które były na topie przez ostatnie miesiące. Książkę tę dostałam w prezencie od przyjaciółki, wkrótce po tym, jak powiedziałam jej o ciąży. Luby dostał także swoją wersję, o której niżej. Jako, że nasi przyjaciele pochodzą z Brazylii, to książka, którą dostałam jest jedną z tych, które są hitem za oceanem. Muszę jednak przyznać, że mimo, że wiele informacji praktycznych nie ma przełożenia na warunki brytyjskie (jak urlopy macierzyńskie, terminy usg, czy różnice w przeprowadzanych badaniach), to większość informacji dotyczących zmian zachodzących w organizmie, przebiegu ciąży, porodu, opieki poporodowej etc. jest przecież tak uniwersalna, że nie zależy od systemu opieki zdrowotnej. Stąd też ta książka okazała się być dla mnie kompendium wiedzy w tym okresie. Podobała mi się także dlatego, że nie ma w niej mamusiowania i ciumkania, dzieci nie są nazywane słodkimi aniołkami, a piersi - cycusiami. Jest czarno na białym, czasem dobitnie i bez ogródek wszystko wyjaśnione - także te mniej przyjemne aspekty odmiennego stanu. Jest i rozdział dla przyszłych ojców. Nie polecam natomiast strony internetowej, na której jedna z autorek zamieszcza filmiki, w których jednak roi się od słodkiego głosu, amerykańskiego akcentu (brrrr) i wybotoksowanej twarzy. Książkę jednak polecam (mam czwarte wydanie). 


"The Expectant Dad's Survival Guide: Everything You Need to Know" Rob Kemp

Jak wyżej - prezent od przyjaciół. Absolutnie fantastyczna i napisana nierzadko z (czarnym) humorem książka dla przyszłych ojców. Napisana praktycznym i konkretnym językiem, z poradami od położnych (także rodzaju męskiego!), psychologów, lekarzy i innych ojców. Przeprowadza panów przez kolejne etapy ciąży, wyjaśniając co dzieje się z ciałem i umysłem ich kobiet, dając im porady jak delikatnie radzić sobie z pewnymi trudnościami wynikającymi z ciąży, ale też jak korzystać z uroków stanu odmiennego. Książka napisana z wielką empatią dla kobiet. Najpierw ją przejrzałam, ale potem przeczytałam niemal całą - kilka tekstów tak mi się spodobało, że postanowiłam, że warto poświęcić jej więcej uwagi. Dodatkowo jest to książka odnosząca się w 100% do brytyjskich realiów, więc podaje masę informacji praktycznych, z których korzystaliśmy lub skorzystamy. Polecam, nie tylko przyszłym ojcom. 


Szczepienia w pytaniach i odpowiedziach dla myślących rodziców” dr Aleksander Kotok

Ostatnia pozycja, którą pokazuję w tym wpisie, a którą przeczytałam w związku z perspektywą zostania rodzicem. Temat szczepień wywołuje kontrowersje, a informacje, które dostajemy z większości mediów, od pediatrów czy położnych są dość jednostronne. Dla myślącego człowieka to może być za mało, aby podjąć decyzję, czy podać swojemu dziecku szczepionkę, czy nie. W tej książce można znaleźć informacje na temat składników szczepionek i ich możliwych skutków ubocznych, a także informacje na temat pochodzenia, przebiegu i leczenia chorób zakaźnych. Polecam tym, którzy chcą się zapoznać z różnymi punktami widzenia przed podjęciem tej ważnej decyzji. 

"Gra o Tron" oraz "Starcie Królów" George R.R. Martin 

Jestem prawdopodobnie jedną z ostatnich osób na świecie, które odkryły te powieści fantastyczne, ale jak to mówią - lepiej późno niż wcale. Obie pozycje to część sagi Pieśń Lodu i Ognia, ich akcja dzieje się w fikcyjnym świecie Siedmiu Królestw (plus za mapę! tego mi brakuje np. u Sapkowskiego), którego karty historii zapisane są gęsto wojnami. Są tu rycerze i damy - honorowi i ciut mniej, jest krew, seks, intrygi, zdrady, są dowcipne dialogi, pradawne rasy i smoki. Książki choć napakowane informacjami (choć do "Silmarillion" im daleko...) są napisane dość lekkim, przystępnym językiem, narracja każdego rozdziału podporządkowana jest jednej postaci, co wg mnie jest ciekawym zabiegiem - ukazuje różne punkty widzenia, niejednokrotnie akcja poszczególnych rozdziałów przeplata się ze sobą i losy bohaterów krzyżują się w ciekawych sytuacjach. Dobra pozycja dla fanów fantastyki, choć zbiera też wiele batów (wielowątkowość porównywana do telenoweli brazylijskich). Dla mnie to niezobowiązująca lektura do wanny, czy na wieczór po ciężkim dniu. 

Twórczość Martina zyskała na jeszcze większej popularności, gdy na jej podstawie telewizja HBO stworzyła serial, którego czwartą serię będziemy mieli okazję przywitać 4 kwietnia (moje urodziny! :D ). Do serialu mam nieco zastrzeżeń, ale przyznaję, że oglądałam z zapartym tchem i czekam na kolejną serię. Po kolejne tomy sagi też mam zamiar sięgnąć. Jedna rada, dla tych, którzy zabierają się za lekturę - nie przywiązujcie się za mocno do bohaterów. ;) 


Dajcie mi proszę znać, co ciekawego przeczytaliście ostatnio. :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina
 
   

środa, 26 lutego 2014

Wyznanie grzechów #2

I znowu tak jakoś wyszło, że kulinarnie. No, ale jako osoba, która dość skrupulatnie kontroluje to co je, czuję się czasem winna, że sięgam po coś, co niekoniecznie musi się znaleźć w moim menu. Nie musi. Ale może. ;) 

Jak wiadomo - mieszkam w środku pola. Do spożywczaka mam daleko, a o porządnym barze na rogu, serwującym etniczne kuchnie na wynos w dobrym wydaniu mogę pomarzyć. Ale jakieś 15km ode mnie jest chińska rodzina prowadząca bar z daniami na wynos i możliwością zjedzenia na miejscu. Nie jadłam tam od dobrych 4-5 lat? W każdym razie próbowałam kiedyś kilka dań i niektóre były za słone, inne za słodkie, po jednych puchł mi brzuch, po drugich suszyło mnie, jak na najgorszym kacu.

Zaczęłam drążyć przepisy, zamawiać nietypowe składniki przez internet (no cóż, tradycyjna społeczność wsi w Yorkshire nie szuka w lokalnych delikatesach wina ryżowego, czy płatów nori :P ) i gotować niektóre dania w domu. Klasykę słodko-kwaśną uwielbiam i opanowałam do perfekcji, a przepis możecie znaleźć TUTAJ. Ostatnio podrobiłam też danie z Wagamamy, o czym TUTAJ

Ale jest jedno takie danie, którego po prostu nie potrafię przygotować w domu. Próbowałam ze dwa razy (po katordze prób zdobycia fermentowanej czarnej fasoli!) i nigdy nie wyszło mi tak dobre, abym była zadowolona z domowej wersji. Mowa o wołowinie w sosie z czarnej fasoli i chilli. 



Tak więc parę tygodni temu po prostu podjechałam po pracy do take away i przyjmując komplementy małej Chineczki ("pięknie wygląda w ciąży!") zamówiłam sobie to danie. 

I wiecie co? Może umieściłam to w wyznaniu grzechów, ale do cholery - sam Heston Blumenthal przyznaje, że co piątek gania do Hindusa na rogu po jego curry na wynos. Skoro on nie ma z tym problemu, to i ja nie mam. ;)

Ale i tak czekam na Wasze porady, jak idealnie wykonać to danie w domu. Jak zrobić sos, jaki kawałek wołowiny, jak ją pokroić, jak długo smażyć itp. Wszystkie rady, które pomogą mi odtworzyć to danie w domu będą mile widziane. :)  Bo już nie chodzi o to, że raz na jakiś czas zjem coś z take away. Na ambicje mi wjeżdża, że nie potrafię sama go ugotować! A może Chińczyk stosuje jakiś tajemniczy proszek? 

Macie takie dania, których nie potraficie sami zrobić i dlatego jadacie na mieście? :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)
 
Karolina

niedziela, 16 lutego 2014

Jedzenie swojego łożyska (placentofagia). Ciąg dalszy.

W pierwszym wpisie podałam nieco suchych informacji, a teraz przejdziemy do bardziej mięsistych (nomen omen) aspektów spożycia łożyska. ;)



Z czym to się je?

Jeśli macie mocne nerwy i nie jesteście obrzydliwe, to łożysko w zasadzie możecie zabrać do domu i przyrządzić same wg przepisów, których masa jest w internecie. Ważne jest jednak, aby łożysko na surowo było skonsumowane w ciągu 48 godzin od porodu. Po porodzie najlepiej najszybciej dać je do lodówki, gdzie będzie oczekiwało na swój moment. ;) Sprawa się komplikuje, gdy nie wychodzicie ze szpitala tak szybko. Wtedy trzeba mieć kogoś, kto to łożysko zabierze do domu i zamrozi. W przypadku brytyjskich szpitali nie jest to problem, gdyż większość matek, których poród przebiegł bez komplikacji jest gotowa do wyjścia w ciągu 12-24 godzin po porodzie. Należy mieć tylko ze sobą sterylny pojemnik na łożysko, najlepiej oznaczony, że zawiera Wasze łożysko i po zbadaniu przez położne należy umieścić je jak najszybciej w lodówce. Dobrze byłoby mieć też załączoną kartkę z formułką, że łożysko jest przeznaczone do konsumpcji i wszelkie osoby badające je powinny dołożyć starań, aby nie zostało zanieczyszczone. Wychodzicie ze szpitala, zabieracie łożysko, w domu czyścicie z krwi, kroicie i przygotowujecie sobie co tam chcecie - smoothie z owocami leśnymi, tatara (w obu przypadkach łożysko spożywane jest na surowo), parujecie, czy obsmażacie jak stek. Przy czym obróbka cieplna powyżej czterdziestu kilku stopni powoduje, że traci się wiele cennych składników. Dlatego dobrze jest łożysko jest surowe, albo wysuszyć je w suszarce spożywczej przez 12-14 godzin w niskiej temperaturze. Uzyskane w ten sposób "chipsy" można zjeść, lub sproszkować przed konsumpcją. 

Krwawe sporty nie są dla Was?

Sprawa wygląda jednak nieco inaczej, gdy (tak jak ja) macie opory przed samodzielnym obrabianiem łożyska. O ile nie brzydziłabym się dotykać tego i czyścic, bo to jednak - nie oszukujmy się - tylko kawal mięsa, to wspomnienie tego procesu chyba skutecznie odstraszyłoby mnie od dalszej konsumpcji. Tak miałam z kaczką, którą musiałam wybebeszyć i oskubać, więc podejrzewam, że miałabym tak samo w tym przypadku. Ale oczywiście gdzie są wymagania rynku, tam są ludzie, którzy ten popyt zaspokoją podażą. :) I w UK są specjalistki od przerobienia Twojego łożyska do formy, która będzie dla Ciebie akceptowalna. Tyle, że to nie jest tania zabawa. Ale o tym niżej. 

Osoby zajmujące się tym fachem mają z reguły certyfikaty IPEN i są gotowe za odpowiednią opłatą przyjechać do szpitala, zabrać łożysko, aby rodzice nie musieli sobie tym zawracać głowy i potem rozporządzić nim wg Waszych wymagań. I tu znowu możecie wybrać między przygotowaniem smoothie, esencji z łożyska (homeopatycznej), nalewki, maści, czy kapsułek ze sproszkowanym łożyskiem. I na te ostatnie ja zareagowałam dość żywo. :)

Po pierwsze - zaoszczędzono by mi widoku moich własnych flaków. Po drugie - kapsułka z proszkiem jest łatwa do przełknięcia, popicia wodą i puszczenia w niepamięć po 5 sekundach. ;) Po trzecie - cześć kapsułek można zamrozić i przechowywać na inne czasy (niektóre kobiety trzymają je na okres menopauzy). Po czwarte zaś - proces przygotowania proszku do kapsułek odbywa się w niskiej temperaturze, co nie niszczy dobroczynnych składników łożyska. I ta metoda do mnie przemówiła. 

Proces wygląda tak, że zawiera się umowę ze specjalistką (wszystko załatwia się przez maila, jeśli nie macie takiej osoby w najbliższej okolicy), wypełnia formularze, zabiera odpowiednie ze sobą do szpitala (wraz z pojemnikiem), a ona ma upoważnienie, aby odebrać Wasze łożysko i przygotować zlecone przez Was remedium. Formalna strona musi być zorganizowana minimum 2 tygodnie przed planowaną datą porodu, ale najlepiej wcześniej o to zadbać, bo nie wiadomo jak szybko dzieciakowi się pospieszy na ten świat. 

Ile to kosztuje?

I teraz o kwestiach finansowych. Otóż w zależności od tego, gdzie rodzicie, to ceny będą się różniły, bo pani od IPEN może doliczyć sobie ekstra za przejechane kilometry. A wiadomo - na każdym rogu nie pracuje specjalistka od obróbki łożysk, stąd dostępność do tej usługi jest ograniczona, a co za tym idzie - cena niemała. Podaję cenę za odebranie łożyska, wysuszenie i kapsułkowanie go, dostarczenie kapsułek do domu w moich warunkach - czyli mieszkam w środku pola i rodzę w małym prowincjonalnym szpitalu, do którego najbliższa specjalistka ma nieco kilometrów. Tadaaam! 185 funtów. 

I powiem Wam tak szczerze - to jest jedyny aspekt tego zjawiska, który mnie powstrzymuje. Nie podjęłam jeszcze decyzji (w zasadzie nie podjęliśmy, bo finanse dotyczą nas, jako rodziny, nie mogę już myśleć tylko o sobie), ale coś czuję, że w związku z tym, że za parę tygodni przestanę zarabiać konkretne pieniądze, to tego typu wydatek może się okazać zbędną ekstrawagancją. Z drugiej strony teraz nie będę odkładać na parę Louboutinów, bo i tak nie będę miała okazji w nich chodzić. ;) A serio -  nie wiem, jak poradzę sobie fizycznie i psychicznie z okresem połogu i chciałabym mieć takie kapsułki na podorędziu. No i nie ukrywam, że zżera mnie ciekawość, czy na mnie podziałają w jakikolwiek sposób.

Jedno jest pewne - jeśli to zrobię, to na pewno o tym przeczytacie na blogu. :)

A teraz jestem ciekawa, czy Wy zdecydowałybyście się na ten krok, gdyby finanse nie stanowiły bariery? 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

czwartek, 13 lutego 2014

Jedzenie swojego łożyska. Zrobię to, czy nie?

Temat, który mało kogo zostawia obojętnym. ;)

W świecie ssaków zjadanie łożyska przez samice po porodzie to popularne zjawisko. Są dwie teorie na temat takiego zachowania i obie nie wykluczają się nawzajem. Jedna mówi o tym, że samica zjada ślady porodu, aby zataić fakt posiadania nowego potomstwa przed drapieżnikami. Druga za to twierdzi, że łożysko jest naturalnie bogate w pewne związki, które pomagają dojść do równowagi po porodzie, a także, że łożysko jest pierwszym i najłatwiej dostępnym pokarmem proteinowym dla samicy wyczerpanej porodem.

Dowodów naukowych na uzdrawiająca siłę łożyska nie ma, ale myślę, że gdyby jedzenie go musiałoby się odbyć dzięki pośrednictwu czy to koncernów farmaceutycznych, czy spożywczych, to badania i dowody pewnie by się znalazły. A że kobieta może w zasadzie załatwić sprawę sama, to nadal pozostaje to w sferze, nazwijmy to - medycyny ludowej. 



Wbrew pozorom nie jest to nowa moda matek - celebrytek. Niestety dzięki nim to zjawisko zyskało nieco medialnego rozgłosu, a może stety? Nie, raczej niestety - jak mówię, że rozważam zjedzenie łożyska, to wiele osób pyta - jak Kim Kardiashian? :P W Chinach proszkowanie łożyska i spożywanie proszku w celach leczniczych to praktyka popularna od ponad tysiąca lat. 

Najbardziej znanym ekspertem w dziedzinie zjadania łożyska (placentofagii) jest profesor Mark Kristal z University of Buffalo w Stanach Zjednoczonych, który od 40 lat bada to zjawisko. Wg niego mimo, ze nie ma żadnych dowodów na to, że ludzie z jakiegokolwiek kręgu kulturowego zjadali swoje łożyska zaraz po porodzie, to potencjalnie mogłoby ono mieć pozytywny wpływ na zdrowie kobiet... i mężczyzn. Z badan Kristala wynika, że zjadanie łożyska przez zwierzęta zapobiega występowaniu agresji wobec potomstwa i ma też działać znieczulająco na ból w połogu i to w tym ostatnim naukowiec upatruje przyszłość badań nad zasadnością spożywania łożyska przez ludzi. Dla mnie to ciekawy aspekt, bo o ile wszelkie źródła koncentrują się na przebiegu ciąży, porodu, a potem instrukcji obsługi noworodka, to mało z nich mówi prawdę (czasem bolesna) o kondycji psychofizycznej matki w tygodniach po porodzie i sposobów na radzenie sobie ze złym samopoczuciem. 

Nie ma potwierdzonych badań, jakoby spożycie łożyska pomagało kobietom w regeneracji po porodzie, w laktacji, zwalczało zmęczenie i depresję poporodowa, ale spójrzmy na fakty. Łożysko zbudowane jest głownie z protein, zawiera duże ilości żelaza. Przez miesiące był to organ, przez który do dziecka dostawały się składniki odżywcze, witaminy, przeciwciała. Naukowo potwierdzone jest to, ze depresja poporodowa ma związek z brakami ważnych elementów jak witamina B6 czy hormonu CRH, który odpowiedzialny jest za redukowanie poziomu stresu w organizmie. Obie substancje, obok dużej ilości żelaza i protein znajdują się właśnie w łożysku. Dochodzą do tego relacje kobiet, które spożyły łożysko i zauważyły znaczną poprawę nastroju i kondycji w stosunku np. do poprzedniego połogu, podczas którego nie spożyły tego narządu. To oczywiście może być efekt placebo i o niczym nie świadczy, ale uważam, że jeżeli nawet tym efektem, potęga podświadomości można sobie pomoc, to może warto?
 
Jestem smakoszem i w zasadzie wszystkiego spróbuję w życiu. Chociaż raz. Z czystej ciekawości. Jednak zmielenie mojego surowego łożyska z pysznymi owocami leśnymi i spożycie w postaci koktajlu (to jest jedna z opcji, podobno lepsza niż smażenie, które zabija wiele dobroczynnych składników) chyba jest ponad moje siły. Są natomiast inne formy i o nich, a także o tym, czy zdecydowałam się zjeść swoje łożysko i jak to zorganizować w UK, dowiecie się z kolejnego wpisu za kilka dni. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina


niedziela, 17 listopada 2013

Kawa to zuo!

A ja jestem zuo kobieto. Bo piję prawdziwą, kofeinową zaparzaną kawę w ciąży. Nie hektolitrami, w porywach 3-4 niewielkie kawy (mniej niż 100mg kofeiny w jednej porcji?) tygodniowo z dużą ilością mleka, ale wiadomo - kofeina w ciąży szkodzi tak samo jak czosnek, ostre przyprawy i inne, o których teraz nie pamiętam (sic!).
 


weekendowe śniadanie - tosty francuskie, powidła i zła kawa ♥
 

No dobra, umówmy się - nadmiar (podkreślam nadmiar - więcej niż 300mg dziennie) kofeiny na pewno szkodzi, zresztą mój organizm sam mi chyba podpowiedział, że kawa i mocna herbata na początku nie teges, bo w pierwszym trymestrze nie bardzo miałam na nie ochotę, mimo, że zasypiałam na stojąco, a często po obiedzie ze stołu zbierał mnie luby. Coli i napojów energetyzujących nie pijam w ogóle. Czekolady nie wcinam kilogramami. A kawę piję i będę pić, dopóki mam na nią ochotę, czy dopóki nie okaże się, że mam nadciśnienie.

Kawa w ciąży smakuje mi i traktuje ją jako coś ekstra, smakołyk, a nie podstawę mojej diety. Tak poza tym, to moje normalne ciśnienie to 90/55, a parę tygodni temu położna nie była w stanie w ogóle go wyczuć, a także pobrać krwi. Odeszła załamana z pustymi fiolkami. Ciśnienie miałam w statystycznej  normie, gdy skoczyło mi z emocji przed drugim usg - 120/80 - książkowe! Tak samo mi skacze, jak czytam, że od momentu zobaczenia pozytywnego wyniku na teście ciążowym kobiecie zostaje tylko kawa zbożowa przez 9 miesięcy.

Przesadzanie w obie strony jest niezdrowe. Pamiętajmy o tym. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina