Wobec gróźb karalnych kierowanych pod moim adresem zamieszczam dłuższy fragment powieści. Miłej lektury .
***
Żanna Kowalewskaja nie była Niemką, co łatwo wykoncypować słysząc jej nazwisko. Kiedyś cieszyła się sławą primabaleriny moskiewskiego Teatru Bolszoj. Była śliczną, przezgrabną dziewczyną o doskonałej kondycji i, jak mówiono, „pazurach ze stali”, bo nie słyszano, by choć raz pękła jej płytka paznokciowa od stania na pointach. Potem przestała być przezgrabną dziewczyną i stała się zgrabną kobietą, a następnie przeobraziła się w już nie tak już powabną, ale wciąż żylastą i miarę sprawną, jeśli nie liczyć zrujnowanych kolan i stóp, instruktorkę tańca, marzącą o powrocie na scenę.
N-Gen był dla niej wybawieniem. Zażyła go, ledwie wszedł do sprzedaży, a gdy jej ciało nabrało wigoru i powróciło do młodości, natychmiast nakłoniła menadżera, by zorganizował jej wielki comeback. Miała to być „Giselle” Adolphe Adama zagrana na deskach Deutsche Oper Berlin. No i tam, jak się wszyscy domyślamy, doszło do przemiany Żanny w coś zupełnie do baletnicy niepodobnego. Giselle, bo tak kazała się nazywać po przeobrażeniu, nie bardzo pamiętała, jak znalazła się na wschodnim froncie w Hordzie Zimona. Starała się wyprzeć z pogrubiałej i mocno wyłysiałej głowy obrazy rzezi, której dokonała podczas teatralnej próby, ucieczki z miasta i przerażających przygód, których była czynnym uczestnikiem podczas wędrówek przez niemieckie sioła.
Teraz, przybrana w strzępy białej sukni przypominające strój scenicznej Giselle oraz różowe, papierowe kwiaty przymocowane do przerzedzonych, rudych włosów pląsała pośród ulewy strzałów nucąc główny motyw „Jeziora łabędziego” Piotra Czajkowskiego i wyszukując kolejnej ofiary. Wiedziała, że Różowi nie celują do Orczyc, bo to samce stanowią największe zagrożenie, a te szalały rycząc i złorzecząc, jakby się najadły jakiegoś szaleju.
Dostrzegła za przewróconym wrakiem sojuszniczego samochodu drgającą ludzką nogę. Wyskoczyła z radości wykręcając ciężki piruet i grzmocąc z mocarnego karabinu na chybił tafił dookoła, nie bacząc, czy trafi w Orka czy w Różowego. Wylądowała w tumanie kurzu obok żołnierki, której jedna noga była przygnieciona wrakiem. Była to całkiem ładna dziewczyna o włosach blond, ubrana w ten idiotyczny pancerz.
Giselle zawyła. Nienawidziła wszystkich ślicznych dziewczyn. Nienawidziła ich za to, że przypominały, kim była.
Wojowniczka dostrzegła Orczycę i podrzuciła wielkokalibrową broń celując w szeroką pierś Giselle, ale Żanna była zwinna. Nie po to harowała w balecie tyle lat, żeby teraz byle dziewczątko było w stanie jej zaszkodzić. Seria przeleciała nad jej prawym, muskularnym ramieniem i Kowalewskaja nie poczuła nawet ciepła nabojów. Wyszczerzyła wielkie kły słysząc stuknięcie iglicy o pustą komorę.
- Komuś się skończyły pestki – syknęła po rosyjsku, a Polka, słysząc mowę Puszkina nie zaś Goethego, otworzyła szerzej oczy.
Magdalena „Żmija” Nartowska była dobrze wyszkolona. Sięgnęła po ciężki nóż bojowy zatknięty na piersi i pchnęła chcąc zranić potężną łydę napastniczki. Żanna machnęła lufą karabinu i wytrąciła jej ostrze z ręki. Kciuk żołnierki został zmiażdżony potężnym uderzeniem i ostry ból na moment odebrał jej dech.
Zapach Różowej był zniewalający. Giselle już widziała oczami wyobraźni, jak wyrywa jej krtań z gardła i wkłada ją do ust, miażdży zębiskami chrząstki i zachłystuje się gorącą, czerwoną krwią…
- Żmija do Grzyba – stęknęła żołnierka – pomocy, przywalił mnie…
- Bliat! – zaklęła Giselle i jednym ruchem szpona wyrwała żołnierce słuchawkę z ucha.
Razem z uchem. Spirala krwi podążyła za żałosnym ochłapem ochlapując bladą twarz leżącej karmazynowym deseniem.
- Ja pier… – zawyła Magda wyszarpując z bocznej kabury ciężki pistolet ręczny Vis Mk 3.
Orczyca znowu machnęła lufą karabinu, ale tym razem chybiła. Nartowska wycelowała i oddała trzy strzały celując w gębę potwora, zanim ten, rycząc z bólu chwycił za lufę pistoletu i wyrwał ją z rąk Żmii.
Razem z jej prawym palcem wskazującym.
Magda przycisnęła okrwawioną dłoń do piersi i zakrztusiła się z bólu.
- Grzyb! – ryknęła przez ściśniętą krtań – Grzyby, ratuj!
Giselle otarła zieloną krew z prawego i lewego policzka. Dwa z trzech strzałów Nartowskiej dosięgły celu, ale obie salwy były zaledwie obcierkami.
- Ty pizdo – warknęła po rosyjsku Żanna – za mało ci urody?! Moją chcesz odebrać?!
Magda szarpnęła nogą przygniecioną przez wóz pancerny, ale nie udało jej się wyrwać. W tym momencie czas jakby zwolnił. Wspomniała scenę, która rozegrała się na godzinę przed bitwą.
***
- Żmija? – zaczepił ją dowódca oddziału Stalowy Sokół, „Wujek Grzyb” zwany oficjalnie Mariuszem Podgrudnym, ale że nikt oficjalnie do dowódcy się nie zwracał, mało kto pamiętał to imię i nazwisko.
- Tak, dowódco? – Magda zwróciła na niego drobną głowę.
- Bateria naładowana?
- Oczywiście.
Woj pokręcił głową stukając w wyświetlacz na jej przedramieniu:
- Widzę, że masz dwadzieścia pięć procent. Naładuj.
- Szefie, tę wtyczkę ciężko się wsadza i jeszcze ciężej wyjmuje. Poza tym gniazdo ciągle jest zajęte.
- Zajmij kolejkę i zrób to. Może być gorąco.
- E. Spuścimy im wpierdol i tyle. Te gonfalony zadziałają.
- Żmijka.
Magda wyszczerzyła równe, białe zęby:
- No dobra, dobra, naładuję.