Uśpione archiwum
Skończyłem czytać trylogię Yggdrasil Wawrzyńca Podrzuckiego („Uśpione archiwum”, „Kosmiczne ziarna”, „Mosty wszechzieleni”, RUNA). Zrobiłem tym tekstom wielką krzywdę, bo czytałem często po pięć stron, robiłem za duże przerwy, przez co nie mogę docenić dzieła tak, jak na to zasługuje. Mimo to co nieco mi w głowie zostało, a i refleksji podczas poznawania tej niezwykłej opowieści miałem bez liku. Oto kilka z nich.
Refleksja numer 1
Gdybym był Wawrzyńcem Podrzuckim, napisał wyżej wzmiankowaną trylogię, opublikował ją, a potem doczekał się takiego odzewu, jaki jest (czyli praktycznie żadnego, bo opowieść jest w pewnym sensie pomijana) miałbym całkowicie słuszne wrażenie, że rzuciłem perły przed wieprze, a one zrobiły, co zrobiły. Kilka podeszło, pochrupało, chwilę pogadały i poszły w ciemny las. To znaczy było kilku recenzentów, którzy swego czasu dzieło Podrzuckiego docenili (warto przypomnieć sobie ich teksty i oceny. Są naprawdę wysokie), ale na tym się skończyło. Zresztą to nie pierwszy raz, kiedy teksty mające świetne recenzje są zapominane, a inne, z recenzjami słabszymi, wynosi się ponad miarę, o czym pisałem ustosunkowując się do wypowiedzi pani Kai Malanowskiej.
Yggdrasil jest dziełem ponad wszelką wątpliwość ikonicznym, przedstawiającym w sposób niezwykle szczegółowy i wiarygodny bardzo oryginalny świat przyszłości. O Yggdrasilu, w moim przekonaniu, powinno się pisać prace, cmokać nad nim i medytować. Mówić o wizji Podrzuckiego powinno się także z tego względu, że nie przedstawia świata constans, ale rzeczywistość przeobrażającą się, ewoluującą (w zasadzie dosłownie) i to w nader logicznym, konsekwentnie wyznaczonym kierunku, a wszystko to dzieje się w sposób naturalny, nie przyspieszony, dokładnie taki, żeby człowiek odczuł prawdopodobieństwo zdarzeń.
Kosmiczne ziarna
Refleksja numer 2
Rzadko kiedy podczas lektury mam przyjemne uczucie obcowania z kimś ode mnie inteligentniejszym, widzącym świat w sposób niezwykle wycieniowany i złożony, przy czym zarówno przysłówek „niezwykle” jak i przymiotniki „wycieniowany” oraz „złożony”, niestety nie są w stanie oddać zaawansowania wizji zawartej w trylogii Yggdrasil. Wawrzyniec Podrzucki udowodnił mi, że jestem nieukiem, a zasób słów, którym dysponuję, woła o pomstę do nieba. Autor „Uśpionego archiwum” jest erudytą, człowiekiem posiadającym szeroką wiedzę na wiele tematów i chylę przed nim czoła. Tyle mogę przynajmniej uczynić.
Mosty wszechzieleni
Refleksja numer 3
Gdy czytałem pierwszy tom, kilkakrotnie zderzyłem się z zaskoczeniem wynikającym z konfrontacji moich fantazji (projekcji, wyobrażeń) na temat autora i tym, co reprezentował w tekście. Jakie to były fantazje? No cóż, wiedziałem, że Wawrzyniec Podrzucki jest naukowcem. Naukowcy zaś to z reguły nudni ludzie odziani w białe fartuchy, przelewający w nieskończoność fioletowe płyny z jednych probówek do drugich. Ponadto naukowcy nie potrafią pisać dobrej literatury, bo ich język jest skażony laboratoryjnym slangiem. Taki jest stereotyp i mam wrażenie, że Wawrzyniec Podrzucki pisał o tym albo na łamach Nowej Fantastyki albo w swoim blogu. Słusznie uczynił, aczkolwiek stereotypy mają to do siebie, że są często silniejsze od rozumu.
Na kartach „Uśpionego archiwum” (w następnych tomach też, ale zdążyłem się przyzwyczaić) zobaczyłem styl człowieka o niezwykłej wrażliwości literackiej, potrafiącego opisać najbardziej nawet złożone struktury, sytuacje i stany, pisarza pełną gębą stosującego świeże porównania i metafory, no, sami musicie przeczytać, żeby to docenić. Nie pominę tutaj fantastycznego wyczucia do tworzenia neologizmów. W całej trylogii nie ma choćby jednego wyjaśnienia, czym jest dane urządzenie czy przedmiot, a czytelnik i tak domyśla się, jak wygląda i jakie jest jego przeznaczenie. Brawo! Przy tym talencie moje nieustanne tłumaczenia, co jest czym i dlaczego, wydają się przedszkolną zabawą. No cóż, mówię, jak jest. Jeśli dodamy do tego cały arsenał oryginalnych (i zgrabnych) przekleństw, idiomów tudzież wykrzykników, możemy tylko usiąść z impetem (wskutek zdumienia) i zapytać: jak on to zrobił?
Ze zderzeń moich wyobrażeń i odczuć podczas lektury lekcje wyciągnąłem dwie. Po pierwsze siła projekcji jest niezmiernie wielka i nie należy jej ulegać, przeciwnie, powinno się z nią walczyć, by wiedzieć, jak jest naprawdę, a nie, jak nam się wydaje. Druga lekcja brzmi tak: jeśli ja miałem te projekcje, pewnie miało je wielu innych czytelników, a ci, którzy trylogii nie czytali, zapewne pielęgnują je do dziś, więc na wszelki wypadek zaznaczam: Podrzucki umie pisać. I to jak.
Refleksja numer 4
Opowieść zawarta w trylogii Yggdrasil ma cechę, którą bardzo cenię: jest, że tak powiem, fraktalowa. Rozumiem przez ten termin to, że autor w bardzo wielu miejscach rozsiewa swoje poglądy, refleksje i przemyślenia dotyczące spraw bardzo dla nas aktualnych, chociaż powiązanych oczywiście z wydarzeniami powieści. Są to obserwacje dotyczące zarówno kondycji człowieka, spraw gospodarczych i politycznych, jak i mikrowglądy omawiające zachowania niewielkich grup, rolę władzy czy osobistych ambicji w życiu jednostki i tak dalej, w zasadzie żadna sytuacja opisana przez autora nie przemija bez interesujących, a często odkrywczych konstatacji. Tym bardziej podobały mi się te uwagi, że praktycznie zawsze się z nimi zgadzałem (i cieszyłem, że ktoś podziela moje poglądy), a poza tym nigdy nie miałem wrażenia, że w jakiś sztuczny sposób są przyczepione do treści. Nie, w każdym przypadku towarzyszyło mi miłe uczucie, że są „sprasowane” z przygodami bohaterów i wynikają z treści w sposób naturalny, a wcale nie jest to częsta cecha utworów literackich, przeciwnie, jest to cecha rzadka.
Refleksja numer 5
Dlaczego o Yggdrasil się nie mówi? Bo nie jest to pozycja „nowa”? Tak, tak, coraz częściej spotykam się z durnym poglądem, że warto mówić o „nowościach”. Rewelację tę słyszałem nie tylko z ust szanowanych redaktorów, ale także z twarzoczaszek szanowanych autorów. I jak tu wierzyć w autorytety? Więc oświadczam tym, którzy mnie z kolei od czasu do czasu za swego rodzaju autorytet uważają, w sumie nie wiem dlaczego: książki to nie pomidory. Nie psują się. Można o nich mówić nawet wtedy, gdy od ich wydania upłynęło kilka bądź kilkadziesiąt lat. Wstrząsające, nieprawdaż?
Ostatnimi czasy zapoznałem się z „Ja, Klaudiuszem” Roberta Gravesa, „Mistrzem i Małgorzatą” Michaiła Bułhakowa oraz „Psami wojny” Fredericka Forsytha i chociaż żaden z tych tytułów nowością bynajmniej nie jest, dały mi tyle do myślenia, że trzy worki nowości niech idą i niech się utopią. Zatem upraszam bardzo autorów tudzież redaktorów – prezentujecie, przynajmniej fasadowo – coś w rodzaju inteligencji polskiej. Zacznijcie myśleć kategoriami wartości humanistycznych, nie zaś terminami marketingowo-rynkowymi, które doprawdy przynoszą wam tylko wstyd. Wstyd. Trylogia Yggdrasil nowa nie jest, ale mówić o niej warto.
Refleksja numer 6
Trudno uwierzyć, że Yggdrasil jest debiutem, tym bardziej, że trzy tomy stanowią literalnie trzy części jednej epickiej powieści. Nie są to oddzielone od siebie książki. Równie dobrze trójksiąg można by wydać w jednym woluminie i czytać jako litą opowieść, czym de facto jest. Jakim cudem udało się autorowi tak wszystko powiązać – nie mam pojęcia. To naprawdę tytaniczna praca. Tym bardziej zdumiewa dojrzałość stylu i sposób prowadzenia narracji – prawie nie ma się do czego przyczepić, ale o tym w następnej refleksji.
Refleksja numer 7
Niczego nie lubię wytykać, zwłaszcza niepytany, więc może zaznaczę (żeby nie było, że to jakiś pean i nic więcej), że wolałbym większą koncentrację na jednym bohaterze, czy intensywniejszą, bo ja wiem, romantyczność, epickość głównego wątku, tak, wiecie, żeby łzy wyciskało. Trochę mi tego brakowało. Ale, jak zaznaczyłem na początku, sam mogę być sobie winien i w sumie nie powinienem oceniać dynamiki powieści, bo osobiście ją sobie zepsułem. Poza tym nie należy oczekiwać od tekstu rzeczy, które sami chcielibyśmy weń włożyć. Podrzucki to Podrzucki i tyle. Powieść jest podobna do drzewa, gdyby wędrować po jego powierzchni od dołu do góry – najpierw jest pojedynczy pień, ale szybko pojawia się jeden konar, drugi, trzeci, w końcu krocie gałęzi, zaś na końcu czytelnik widzi całą olbrzymią koronę. Te gałęzie to oczywiście wątki i bohaterowie. Wydaje się, że jest ich naprawdę sporo i może się pojawić obawa, że trochę za dużo, mam wrażenie jednak, że ich liczba nie przekracza progu percepcyjnego.
Refleksja numer 8
Czytając trylogię Yggdrasil wciąż powracały do mojej głowy myśli porównujące ten tekst z innymi, bardziej znanymi i oczywiście uhonorowanymi powieściami. Nie wiem, dlaczego, przed oczami rotował „Pierścień” Larry’ego Nivena oraz grzmiały „Inne pieśni” Jacka Dukaja. Być może dlatego, że w obu tych dziełach ważny był pomysł i kreacja świata, podobnie jak w produkcji Wawrzyńca Podrzuckiego. (I pewnie dlatego też, że książki te przeczytałem).
Mam wrażenie, że zarówno krążek jak i pieśni wypadają wcale nie lepiej od pracy Podrzuckiego. Dlaczego? W „Pierścieniu”, o czym już na łamach tego bloga pisałem, istnieje głównie opis świata, już wcześniej wymyślonego przez fizyków, zresztą dosyć, w moim odbiorze, nudnego, chociaż kolosalnego (chodzi o wymiary), oraz interesujące podejście do zjawiska szczęścia (ten aspekt powieści wydawał mi się o wiele ciekawszy od samego pierścionka. Czy czynnik szczęścia jest dziedziczny i czy może uczynić z nas bogów? Interesujące, prawda?). Niestety, reakcje emocjonalne postaci są żadne (vide niemal całkowity brak rozpaczy głównego bohatera na wieść o śmierci jego kobiety), a umotywowanie – no niech będzie, że jakieś jest, w końcu trzeba ten obiekt (pierścień) obejrzeć, a potem… się z niego wyrwać. Mimo wszystko nigdy nie mogłem zrozumieć, jakim cudem uhonorowano tę powieść nagrodami. To, że opisuje ciekawą strukturę nie jest gwarantem dobrej literatury, bo „Pierścień” w moim odczuciu literaturą jest raczej lotów średnich. Zawiera po prostu kilka w miarę interesujących idei i wizji.
Jeśli chodzi o „Inne pieśni”, jedno wypada powiedzieć: Jacek Dukaj umie pisać, cokolwiek inni by o nim mówili. Ma pazur i talent. Tworzy fantastyczne opisy, że tak powiem, przyrody, kreuje nastrój, przekonuje. To jest magia, którą trudno zdefiniować i której najczęściej innym brak. Do dzisiaj pamiętam rozmowę kratistosa z Berbelkiem, czy lądowanie Horroru. Zaryzykuję stwierdzenie, że Dukaj jest mistrzem scenografii. Lecz… już nie fabuły czy postaci, w każdym razie nie w przypadku „Innych pieśni”. Historia Berbelka jest nieomal w całości pretekstowa – autor, by przedstawić swoje filozoficzne poglądy, prowadzi bohatera to do Afryki, to na Księżyc, to wreszcie w kosmos, a on lezie, w sumie nie wiadomo, dlaczego. Już lepiej umotywowani są bohaterowie „Verticala” Rafała Kosika. Owszem, nie można im zarzucić rozmachu emocjonalnego, ale jedno w nich niezaprzeczalnie tkwi: ciekawość. Ona ich pcha do przodu. Kosik niejako przelewa na nich swoją nadpobudliwość intelektualną i dzięki temu stają się wiarygodni. Berbelek niby odbudowuje swoją tożsamość i ja to kupuję. Ale po co łazi tu i tam? Nie wiadomo. U Kosika wiadomo. U Dukaja – nie. Również warstwa filozoficzna dzieła („Innych pieśni”) pozostawia wiele do życzenia (tutaj obrońcy Jacka pewnie rzucą się na mnie z pazurami). Dlaczego? Konstrukcja świata, mimo, że bardzo spójna, nie jest w żaden sposób filozoficzna. To budowla, nie filozofia. Całkiem miła dla oka, owszem, jak wspomniałem, Jacek umie to robić i miło się czytało o latających świniach czy lampach pyrokijnych. Co do głównego jednak pytania postawionego w powieści, niestety już było ono zadane i to dość dawno, bo w 1974 roku, w artykule Thomasa Nagela pt. „Jak to jest być nietoperzem?”, gdzie autor rozpatrywał kwestię możności poznania czegoś zupełnie innego. Mógłbym Dukajowi darować wtórność (bo sam nie jestem jej wrogiem)… gdyby nie to, że on sam uwielbia swoiście postrzeganą oryginalność (oryginalność pomysłu). Owszem, autor „Innych pieśni” rozbudowuje te kwestie i to dość udatnie, lecz nie da się zaprzeczyć, że rozważa coś, co rozważane już było, w dodatku nie na kilkuset stronach tylko na mniejszej ich liczbie, bo w sumie po co na większej (tu byłem trochę złośliwy). Pomysł morfy, mimo, że celny (im dłużej żyję, tym stwierdzam, że coraz bardziej celny), koncentruje uwagę czytelnika wyłącznie na czynniku siły, jakby wszelkich innych atrybutów człowiek nie posiadał. Wystarczy spojrzeć w statystyki dowolnej gry RPG (przeznaczonej dla młodzieży, niekoniecznie będącej odbiorcą wysokiej literatury), by się zorientować, że istnieją także uczucia, emocje, wyobrażenia i tak dalej. Za proste to jest po prostu. Gdy czytałem tę powieść, miałem wrażenie, że rozgrywa się między psychopatami, czyli ludźmi niedorozwiniętymi emocjonalnie: “Jesteś ode mnie słabszy, to mogę ci przywalić. W przeciwnym razie ty mógłbyś przywalić mnie. Na szczęście tak nie jest, więc się do mnie upodobnisz, stając się moim szczurem”. No przepraszam. Sam fakt, że mimo upływu lat jestem w stanie tę “filozofię” w całości odtworzyć, świadczy o jej zbytniej prostocie. Zaznaczam to wszystko na przekór piewcom „Innych pieśni” twierdzących, że to powieść „totalna”. Nie, nie jest totalna, jest dość wąska.
Na tle obu tych dzieł („Pierścienia” i „Innych pieśni”) tekst Podrzuckiego jawi się jako żywe, bogato rozgałęzione i pełne światłocienia, nomen omen, drzewo. Po pierwsze mamy świetnie zmotywowanych bohaterów. Czytelnik nie musi zadawać sobie pytania „po co oni tam idą?”, jest to jasne i podyktowane dziejącymi się wokół wydarzeniami (może poza pierwotną decyzją Thomasa oraz nieco podejrzaną metamorfozą Beatrice, te wydarzenia mogłyby być nieco lepiej umotywowane, ale trzeba oddać sprawiedliwość autorowi, że się starał, w przeciwieństwie choćby do Dukaja, który wysłał Berbelka do Afryki „bo tak”). Przykład Ramireza, jednego z bohaterów „Uśpionego archiwum” jest majstersztykiem motywacyjnym, w dodatku zaopatrzonym w podwójne dno budzące wiele pytań dotyczących kwestii „Dlaczego do czegoś dążymy?”. Jego postać stanowi doskonały przyczynek do interesujących dyskusji na temat motywów świadomych, nieświadomych, sterowalności i wolności człowieka. Ramirez pod tym względem jest zbudowany po prostu doskonale. Aspekt motywacji jest zbyt często zaniedbywany przez różnorakich autorów, natomiast u Podrzuckiego niemal zawsze jest zadbany. To jest także literatura, moi drodzy. Osobiście przykładam niezwykle dużą wagę do spójności emocjonalnej postaci i dlatego, między innymi, chwalę Yggdrasil.
Po drugie bohaterów jest mnóstwo, każdy jest inny, ma swój genos tudzież telos, czyli przyczynę i cel, każdy ma swoją historię i złożoną, przekonującą osobowość, a nawet swój język, slang, a co za tym idzie, sposób rozumowania. Z przyjemnością słuchałem, dla przykładu, wywodów prostego portowego chłopaka oraz dylematów naukowca przebudzonego po setkach lat swoistej, cyfrowej hibernacji, a przyjemność ta wynikała z tego, że i ten i ten brzmieli prawdopodobnie i zupełnie, absolutnie różnie. Kupcy, politycy, lekarze, strażnicy, szmuglerzy, wszyscy mają swój świat w przestrzeni trylogii i za każdym razem są to habitaty wiarygodne.
Po trzecie świat Podrzuckiego nie jest ani wymyślony wcześniej przez fizyków, ani przedstawiony przez innego filozofa. To jego świat od a do zet. Nie jestem w stanie oddać magii megastruktur i ich mechaniki, tego jak wpływa ona na życie ludzi, tego, jak żyje się w / na drzewie wysokim na z górą tysiąc kilometrów, no, trzeba być Podrzuckim, żeby to opisać. Trzeba mieć wiedzę biologiczną, medyczną, a przy okazji wiedzieć, co zrobić, by przekaz nie stał się bełkotem, ale w pełni komunikatywną i barwną narracją. Jestem zafascynowany opisami technologii tak zaawansowanej, że dziejącej się na poziomie nanomaszyn sprzęgniętych protokołami i programami.
Po czwarte powieść ta (mówię o całej trylogii) pobudza nieustająco do myślenia. Drażni neurony na wielu poziomach i trąca w synapsy w krociu obszarów. I, co najważniejsze, nie są to rozmyślania być może z jakiegoś punktu widzenia interesujące, ale nie bardzo życiowe, ale przemyślenia żywe, dotyczące bezpośrednio losu czytelnika, jego decyzji, jego istnienia w społeczeństwie, są to kwestie wyborów i trudnej kondycji w całym tym ludzkim zgiełku. Podrzucki przemyca czasami obserwacje, które musiał wynieść z laboratoriów i są to spostrzeżenia nadzwyczaj ludzkie i odbrązawiające zawód naukowca, co jest pewną wartością dodaną powieści. Jednym słowem, nie mamy do czynienia z literaturą łatwą lekką i tak dalej, ale z przekazem… Jakby to ująć. Chciałbym być tu dobrze zrozumianym. Są ludzie, którzy posiadają wiedzę, ale tej wiedzy albo nie przetwarzają albo nie robią z niej sensownego użytku. Odwrotnie: czasami wykorzystują ją do dziwacznych lub szkodliwych celów, bo nie mają wewnętrznego kompasu, który nazywam mądrością. Są, dalej idąc, ludzie inteligentni, którzy także nie potrafią swojej inteligencji wykorzystać. Utykają w szczegółach, lub się ich czepiają, analizują to, co nieistotne blokując innym dostęp do meritum, jednym słowem czasami też bywają szkodliwi z powodu braku wyżej wspomnianego kompasu. I jedni i drudzy są czasami przeceniani, a to błąd, bo sama wiedza czy sama inteligencja jeszcze nie powodują, że ktoś jest mądry. W moim przekonaniu mądrość, czyli wyżej wzmiankowany kompas, jest najważniejszy. Jeśli jego serce bije mocno, wtedy i wiedza i inteligencja skierowane są na właściwe obszary, penetrują dobrze wybrane problemy i dają naprawdę cenne odpowiedzi. I ten kompas Podrzucki ma. Nie grzęźnie w zbędnych intelektualizmach, nie robi sobie dobrze grandilokwencją, nie pitoli bez sensu i celu, nie bełkoce, co uwielbiają niektóre snoby żrąc taką papkę i windując ją na piedestały. Nie. Yggdrasil jest konglomeratem przemyśleń i obserwacji, które czytelnikowi coś realnie dają i nie chodzi tu bynajmniej o wiedzę pragmatyczną czy jakiekolwiek inne praktyczne, dotykalne wskazówki życiowe. Chodzi o coś ulotnego, a odczuwanego jako ważne. I tym odróżnia się dobrą literaturę od literatury dobrej inaczej.
Może warto jeszcze dodać, jakie uczucia mi towarzyszyły podczas lektur „Pierścienia”, „Innych pieśni” i omawianej trylogii, bo one także stanowią ważkie źródło wiedzy. Czasami, gdy włączamy tylko myślenie, nie umiemy poradzić sobie z porównaniem dwóch dzieł, ale gdy dołączymy do tego czucie, wszystko staje się jasne.
Jeśli chodzi o pierwszą pozycję – nierzadko odczuwałem zdziwienie połączone z rozczarowaniem – tak często bowiem nie mogłem uwierzyć, że bohaterowie są emocjonalnie płytcy, a ich motywy słabiutkie, ot, wystarczy dmuchnąć i rozlecą się w pył. Co do pozycji drugiej – czasami zachwyt związany z opisami, czasami związane z nimi znużenie (jest ich, moim zdaniem, o 100 stron za dużo), czasami znudzenie z powodu przydługich i zupełnie nieżyciowych filozoficznych wywodów, które, choć dobrze skonstruowane, w żaden sposób nie pomagają takiemu przygodnemu bytowi jak ja lepiej poradzić sobie z istnieniem. Owa filozofia jest raczej nieprzydatnym, choć w miarę symetrycznym konstruktem, nie zaś żywym, podnoszącym przekazem. Ogólnie, po lekturze, pojawiło się pytanie: „I co z tego?”, chociaż, żeby oddać sprawiedliwość, do dzisiaj, jak wspomniałem, powracają estetyczne obrazy niektórych zdarzeń i pojęcie morfy – niestety dla naszego gatunku – niepokojąco celne. Jeśli chodzi o lekturę trylogii Podrzuckiego, nie znużyła czy negatywnie zdziwiła mnie ani razu. Przeciwnie, ile razy powracałem do czytania, towarzyszyły mi radość i podziw zarówno dla umiejętności pisarskich jak i przemyśleń autora. Jako się rzekło, brakowało mi pewnej epickiej energii (której bynajmniej „Pierścień” ani „Inne pieśni” nie posiadają), ale autor nie miał raczej zamiaru tworzenia przekazu typu „Gladiator”. Jak już wcześniej zaznaczyłem, Podrzucki to Podrzucki.
Dlaczego Yggdrasil nie doczekał się wyróżnień, nagród, czy przynajmniej sensownej analizy? Nie mam pojęcia (znaczy mam pojęcie, ale może napiszę o tym kiedy indziej). Dlatego piszę ten artykuł, żeby wreszcie ktoś z głową na karku (siebie mam na myśli) oddał Podrzuckiemu to, co mu się należy.
Refleksja numer 9, ostatnia
Ważne jest, co pozostaje w pamięci czytelnika. To jest chyba niezły test na wartość dzieła. Zapamiętam z pewnością niespotykanie spójną i pełną wiarygodnych szczegółów wizję megastruktur, ich genezy i niesamowitych konsekwencji ich powstania. Zapamiętam, w pewnym sensie ostatnie dni ludzkości i to, w co się przeobraziła. Zapamiętam podziw dla kunsztu Wawrzyńca Podrzuckiego i wdzięczność, że podzielił się swoją wizją między innymi ze mną. W pamięci zostaną jego obserwacje i przemyślenia. Zapamiętam wreszcie ostatni dialog w książce, bo jak mówi przysłowie, finis coronat opus, o czym autor Yggdrasila z całą pewnością wie, bo wbił nim w moją duszę gwóźdź i oby ten kawałek literackiego metalu tkwił tam długo i szczęśliwie.
Panie Wawrzyńcu, dziękuję.
VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)