Siedzi mężczyzna przy stoliku, sam, w Paryżu. Pije sok wyciśnięty z pomarańczy. Jeden człowiek wśród milionów możliwości, w wielkim mieście. Ma prawo czuć się przeraźliwie samotny. Nie zna tej jednej umiłowanej kobiety, która być może spaceruje teraz inną ulicą albo pije kawę w innej kawiarni. Nie napisał książki, która wstrząśnie światem, chociaż czuje w sobie tęsknotę, by tego dokonać.
Dlaczego nie odczuwa przerażającej obcości, samotności? Dlaczego nie odczuwa niespełnienia, nienasycenia?
Być może chroni go przed tym życie wewnętrzne, które, nawet gdy nie pozna tej jedynej i nie napisze książki, która zmieni życie milionów, wypełni go i da poczucie sensu.
Chyba właśnie tym zajmują się niektórzy twórcy – łataniem egzystencjalnej rany, która tworzy się między „tu” i „wszędzie”, między „teraz” i „kiedy indziej”, między tą osobą i milionami innych, niepoznanych, między spełnieniem i niespełnieniem, które przecież jest o wiele częstsze.
Życie wewnętrzne pozwala nam zakleić pustkę istnienia żywicą znaczenia, milionem skojarzeń i sensów. Ono wypełnia egzystencję. Raptem nie jesteśmy już obcym człowiekiem w wielkiej przestrzeni nieznanego miasta, pośród setek niewidzianych przedtem ludzi. Tamten zażywny jegomość kojarzy się z masarzem z naszego miasta, podstarzała piękność z jakąś aktorką, chłopczyk idący z mamą – z naszym kolegą z boiska, smak soku z pomarańczy jest znajomy i swojski, przypomina miłe chwile spędzone na tarasie naszego domu, gwar uliczny brzmi podobnie do gwaru Warszawy, nacisk, jaki wywiera siedzisko ulicznego krzesła na nasze pośladki kojarzy się z niewygodą ogrodowego mebla, a chwila samotności nie jest momentem trwogi, ale czasem przemyśleń i zadumy. W ten cudowny sposób, dzięki życiu wewnętrznemu już nie jesteśmy sami i obcy. Znajdujemy się trochę w Warszawie, trochę w ogrodzie, trochę w dzieciństwie, w sklepie, na znajomej ulicy.
I nie czujemy rozpaczy istnienia, które nie jest wszędzie i z wszystkimi, tylko tu i tylko tu, tylko ze sobą i z nikim innym.
I na chwilę zapominamy o tęsknocie.