Jeśli odrzucić scenariusz, że w ciągu najbliższych 50 lat zostanie wynaleziony i udostępniony lek na nieśmiertelność, wszyscy umrzemy. Niestety, zanim to uczynimy, nie możemy być we wszystkich możliwych miejscach na Ziemi. Nie wszyscy nauczymy się tańczyć i pięknie poruszać, jak tancerki w telewizji. Nie wszyscy nauczymy się pięknie mówić, jak Martin Eden w książce Jacka Londona. Nie będziemy na najcudniejszych balach, nie złapiemy największych ryb, nie zobaczymy najwspanialszych zachodów słońca, nie uraczą naszych oczu najurokliwsze polarne zorze. Nie zobaczymy wielu lodowców ani wodospadów, nie przejdziemy się licznymi promenadami i nie poznamy wielu smaków, ominie nas milion uśmiechów pięknych dziewczyn i chłopców, nie poznamy miliardów ludzi, którzy być może mają niezwykłe dusze, umysły, ciała. Nie usłyszymy tysiąca pieśni, nie zrozumiemy tak wielu wierszy, opowieści. Przejdą obok zapachy sawanny, trzask palących się gałęzi gdzieś w buszu, nie powąchamy tropikalnych roślin. Życie wielu z nas ograniczy się do skończonej liczby wyjazdów, skończonej liczby szaleństw prędzej zdarzających się podczas spotkań przy piwie w niezbyt estetycznych knajpach niż podczas eskapad na linach, pod gołym niebem, nad przepaściami. Nie poznamy przygód rodem z hollywoodzkich filmów, bo te filmy są fikcją, a przygód nie ma. Gdy ktoś widzi wylot lufy pistoletu, z reguły kończy się to nie fantastyczną historią, ale tragicznym finałem i nikomu nie chce się o tym opowiadać.
Mam wrażenie, że mimo tej ograniczoności człowiek wciąż i uparcie szuka sensu. Sensu swojego życia, jego estetyki, piękna. Stara się ogarnąć całość, mimo, że nie jest mu dana. Ostatnio wysiadły nam absolutnie wszystkie żarówki w kuchni. Przepalały się jedna po drugiej, a my, przyzwyczajając się do kolejnego braku, traktowaliśmy to jak ciekawy eksperyment. Kiedy zgasło ostatnie źródło światła, stwierdziliśmy, że eksperyment dobiegł końca, a pracować się w kuchni nie da. Wymieniliśmy więc we wszystkich punktach żarówki i światłość rozbłysła na nowo. Gdy moja żona zbliżała się do przełącznika, by włączyć centralną sufitową lampę, wykonała taneczne pas i śmiejąc się z siebie pstryknęła w plastik. Patrząc na nią zrozumiałem, że nawet w tak krótkiej chwili tak w sumie nieistotnego momentu, człowiek stara się nadać znaczenie, sens temu, co się właśnie wydarza. Tym razem Ania dodała do sceny estetyczny akcent w postaci tanecznego ruchu swojego ciała, a okrasiła go autoironicznym śmiechem. I moment stał się w jakiś sposób ciężki od znaczenia, ważki, czyli na egzystencjalnej wadze, na której kładziemy poszczególne okruchy swojego życia, nomen omen zaważył.
Sens to często maleńka emocjonalna komponenta naszych spostrzeżeń. Widzę wypolerowane płytki podłogowe poczekalni stacji samochodowej, w której panowie zmieniają opony mojego samochodu z letnich na zimowe. Płytki są beżowe, nakrapiane, odbijają okienne verticale i bure niebo za nimi. Chłód zdaje się promieniować z nich i przeszywać stopy, uderzać prosto w kolana, które powoli zamieniają się w otoczaki, które leżą na grani jakiejś góry przez długie zimowe miesiące. Taki sens mają dla mnie podłogowe płytki w legionowskim motoryzacyjnym przybytku.
A jaki sens ma dla mnie moje życie? Jaki sens ma dla Ciebie Twoje? Tu na szczęście sprawa jest niesłychanie plastyczna, a znaczenie zmienne, bo nasza egzystencja i tożsamość nieustannie się przeobrażają. Nadajemy sens temu, co jest, w oparciu o to, co aktualnie pamiętamy i przeżywamy oraz mając na uwadze do czego dążymy – niezależnie od tego, czy w danym momencie myślimy o celu odległym, czy bliskim.
Ale i tak nie obejrzymy miliona uśmiechów, tysięcy wschodów słońca i miliarda drzew. Jak więc nadać naszemu życiu walor uniwersalny, skoro jesteśmy tak ograniczeni? Czy człowiek jest stworzony do życia ograniczonego, czy wszechogarniającego? Mam wrażenie, że istnieje w nas (we mnie) jakieś rozdarcie pogłębiane przez dwie natury: boską i ludzką. Bóg we mnie (ja – bóg) chce wszechogarniać, być wszędzie, wiedzieć wszystko, poznać wszystko, pragnie tego, o czym Freddie Mercury być może śpiewał w piosence „I want it all”. Druga natura, ludzka, jakoś (z trudem) akceptuje tu i teraz. To, że jestem w Legionowie, a nie na Hawajach, to, że niebo jest ponure i szare, a nie błękitne i wesołe, to, że przede mną tyle pracy, żeby utrzymać rodzinę, a nie beztroskie życie milionera.
Być może sensem egzystencji człowieka jest pogodzenie tych dwóch natur. Być może zadaniem na tym łez padole każdego z nas jest przepracowanie konfliktu między marzeniem a realnością. Niby proste. A jednak nie do końca.