Przez długi czas się zastanawiałem, czy kiedykolwiek o tym publicznie powiedzieć. To krótka droga do narażenia się na śmieszność. Ale w końcu – dlaczego nie? Czy mam z tym czekać do śmierci? Wyobraźcie sobie: leżę sobie w łóżku (a nie, umierając miałem stać), no więc stoję sobie, tuż obok unosi się tuż nad ziemią Ponury Żniwiarz i spogląda na zegarek (czy może raczej na klepsydrę), a ja mówię drżącym głosem: dzieci, przez całe życie chciałem wam powiedzieć, że przeczu… i umarłem. Lepiej nie czekać. Zresztą o tym, by nie czekać z ważnymi komunikatami pisałem i mówiłem nie raz. Naprawdę nie warto odraczać „kocham cię”, „lubię cię”, „podobasz mi się”, „podziwiam cię”, „zazdroszczę ci”, „chciałbym / chciałabym być taki / taka jak ty”. To zalega, psuje się. Trzeba powiedzieć i być szczęśliwym.
Ad rem.
Na Triconie Klaudia Heintze zapytała Ewę Białołęcką, Staszka Mąderka, Jakuba Ćwieka i mnie, jakie nasze cechy mają stworzeni przez nas bohaterowie. Wspomniałem wtedy, ale cicho i w sumie pod koniec wypowiedzi, że Torkil ma pewne zdolności pozazmysłowe. Chyba nikt już tego za bardzo nie wyłapał, poza tym trochę się plątałem w zeznaniach, w każdym razie nikomu szczęka nie opadła, ani sztuczne oko nie wylazło. Może i dobrze.
Dlaczego zacząłem pisać o Ranach, którzy wyczuwają fale chaosu? Skąd mi to przyszło do głowy? Mam wrażenie, poparte niezliczoną liczbą przykładów je potwierdzających, że wyczuwam przyszłość. Nie jest to jakaś niezwykle precyzyjna zdolność – nie jestem w stanie powiedzieć, co konkretnie się przydarzy, ale mniej więcej dzień, czasami dwa dni przed wydarzeniem rośnie we mnie napięcie. Tak, niestety wyczuwam głównie negatywne zdarzenia. Cechą charakterystyczną tego napięcia jest jego całkowita irracjonalność. Nie potrafię znaleźć jego przyczyny. Nieodłączną cechą stanu jest także to, że gdy wreszcie „to coś” się wydarzy, uczucie natychmiast odchodzi, pojawia się ulga. „To o to chodziło”, myślę wtedy.
Przykre jest to, że wydarzenia przeze mnie przeczuwane nigdy nie są warte bardzo przykrych uczuć i stresu je poprzedzających. Spóźnienie na spotkanie, kłopoty z hotelową rejestracją, przykry telefon od członka rodziny, zła wiadomość z wydawnictwa, ze wszystkimi tymi rzeczami da się żyć i w miarę szybko można przejść nad nimi do porządku dziennego. Niestety, nie wiem tego, dopóki się nie dowiem.
Dlaczego zainteresowałem się tarotem? Nie tylko dlatego, że to fajne, kolorowe karty, w których jest jakaś fascynująca tajemnica. Zrobiłem to także z powodu wyżej omówionego dyskomfortu. Często mam silną potrzebę dowiedzenia się, co się stanie, zanim się stanie. Kłopot w tym, że karty są zbyt wieloznaczne, a ja zbyt rzadko z nich korzystam, żeby je dobrze wykalibrować. Czyli de facto nie znam tak dobrze tarota, jak bym chciał. A szkoda.
Do dzisiaj nie wiem, co oznacza paź buław, którego wyciągam, ilekroć parzę w przyszłość. Nie wiem, dlaczego wciąż wyciągam siódemkę monet pokazującą kobietę czekającą na zbiór. Wszystko jest gotowe, zdaje się podpowiadać kartonik, czekaj na owoce swojej pracy. Tak czekam, czekam i doczekać się nie mogę. Nie umiem skorzystać z pomocy kart, ten paź coś znaczy, ale co? Chciałbym, żeby to było jasne – kart tarota jest naprawdę sporo (78), więc szansa na wyciągnięcie tej samej kilka razy pod rząd, gdy zadaje się to samo pytanie, jest naprawdę niewielka. Mi to się zdarza nader często.
A przeczucia pozostają. Czasami próbuję okiełznać nieznośne napięcie, rozluźnić się i zajrzeć w przyszłość bez kart. Ale to trudne. Wymaga dużej samodyscypliny. Zdarza się wrażenie, że coś tam udało mi się odkryć, ale to chyba tylko racjonalizacje zupełnie niejasnych wyobrażeń. Czasy są takie, że człowiek jest zmęczony, w pośpiechu, bombardowany dziesiątkami bodźców i bitów. To wszystko utrudnia koncentrację (polegającą w sumie na rozluźnieniu) i taka ze mnie Kasandra jak z parcianego worka szaty.
Tak, tak. Ranowie nie wzięli się znikąd, a Gamedec to nie tylko gość od gier. W dzieciństwie się lunatyczyłem i miałem katalepsję – gdy oglądałem film, mięśnie potrafiły mi nagle tak zwiotczeć, że spadałem z krzesła. Rodzice opowiadają, że nie traciłem ekranu z oczu. Wspinałem się na siedzisko wciąż wpatrując się w telewizor. Czyli wiecie, jestem trochę nie tego. Taka jakby czarownica ze mnie jest.
Zawsze chciałem posiadać jakieś zdolności z rodzaju ESP. Usiłowałem siłą woli przesuwać papierki, rozpoznawać, o którym palcu myśli druga osoba, mam doskonały zmysł ciepła. Nawet idąc nocą obok drzewa wiem, z której strony było oświetlone słońcem – czuję to. Papierków nie przesuwam, telepatą nie jestem. I, doprawdy, nie prosiłem się o „talent” wyczuwania z dużym wyprzedzeniem przykrych wydarzeń bez ich precyzyjnego rozpoznawania! Na cholerę mi taka zdolność? Nie daje absolutnie nic oprócz stresu mojego i moich bliskich, bo przecież widzą, że coś ze mną nie tak.
Gdy oglądałem różne filmy o ludziach, którzy mają „dar”, nie mogłem pojąć, dlaczego często są z niego niezadowoleni. Teraz wiem. To rzeczywiście nic przyjemnego. W dodatku – w moim przypadku – nic przydatnego.