Kto się boi policjantów czyhających przy drogach z „suszarkami”? Ci, którzy szybko jeżdżą. Skoro się boją, bo szybko, za szybko jeżdżą, próbują się przed nimi bronić: instalują radia CB, dzięki którym wiedzą, czy „ścieżka” jest czysta czy nie, zakładają antyalarmy, które śmiesznie piszczą, gdy zbliża się punkt kontrolny i tak zaczyna się walka nibydobra ze złem, czyli zabawa w kotka i myszkę, a wygrywa ten, kto jest sprytniejszy.
Kto się nie boi policjantów z suszarkami? Ci, którzy jeżdżą przyzwoicie: nie szarżują, nie pędzą, bo cenią ludzkie życie. Na przykład tacy jak ja. Niestety, na pustej, szerokiej drodze, gdzie na poboczu ani pół domu nie uświadczysz, tylko las dziki i naturę w czystej postaci, trudno czasami po długiej jeździe zauważyć, że wkracza się na teren, gdzie obowiązuje ograniczenie, powiedzmy do 70 km/h. Jedzie wtedy taki niebojący się policjantów kierowca, czyli ja, z prędkością 100 km/h (pustą, szeroką drogą, bez przejść dla pieszych i innych przeszkadzajek), a tu zza zakrętu wyskakuje straszliwy pan z elektronicznym pistoletem, macha lizakiem, broń boże nie do lizania i mamy problem. 6 punktów oraz 200 złotych. Pieniądze piechotą nie chodzą, szkoda. Ale te punkty! Jakoś się ostatnio na mnie panowie policjanci uwzięli. Za jazdę bus-passem (bo kończyła mi się benzyna, korek był, i chciałem być pewien, że nie przejadę stacji, poza tym nawet nie zauważyłem, że jadę świętym traktem) – 200 zł + 5 punktów. Za jazdę prostą jak drut drogą, gdzie ani kura, ani sarna, ani człek nie przebiegają – 200 zł + 8 punktów. Tym prostym rachunkiem otrzymałem 19 pointów (podobno ten bus pass to jakieś nieporozumienie, bo powinien być jeden, a nie 5), czyli jestem o krok od utraty prawa jazdy – ja, lekarz, człowiek poważnie traktujący energie, którymi dysponują poruszające się z konkretnymi chyżościami masy, oraz nadto serio podchodzący do życia i zdrowia, bo zbyt często widziałem tych, którzy tracili i jedno i drugie.
Tak sobie wczoraj jechałem świeżo po zainkasowaniu mandatu i wspominałem rozmowę z miłymi panami policjantami (byli naprawdę mili, a radiowóz, w którym rezydowali prezentował nowoczesne, godne pozazdroszczenia miejsce).
- Panowie – mówiłem, gdy się już na wszystko zgodziłem – przecież wiecie, że tutaj każdy przekracza prędkość. Nie dają się złapać ci, którzy mają CB, albo ci, których inni ostrzegą światłami. Łapiecie pechowców, których nikt nie ostrzegł.
- To prawda – zgodził się ze skruchą policjant. – Ale taka nasza praca. Niech pan sobie kupi radio CB.
Wzdrygnąłem się:
- Takie urządzenie bardzo by mnie rozpraszało!
I mniej więcej tak rozmowa się skończyła.
Jak to możliwe, że stróż prawa nakłania obywatela do tego, by przystąpił do powszechnej zabawy w kotka i myszkę? Jak to możliwe, że nawet mundurowi wiedzą o bezsensie swojej pracy i nic w związku z tym nie robią? Rozmawiałem dopiero co ze szczęśliwym posiadaczem takowego radia. Przyznał otwarcie, że gdyby dostawał mandaty za swoją jazdę, to tylko „z najwyższej półki”, bo jeździ bardzo szybko, a sprzęd CB zwrócił mu się już kilkunastokrotnie. Ergo, mój rozmówca to właśnie ten, który mandaty powinien ewentualnie dostawać. Nie ja. Tymczasem to mła zasilam kiesę naszego cudownego państwa, bo policjanci, zamiast uwijać się jak pszczółki incognito w nieoznakowanych samochodach (co chyba miałoby sens, bo naprawdę łapaliby piratów, a nie pechowców), stoją w ustalonych miejscach machając lizakami i informując wszem i wobec: jesteśmy tu! Ostrzegajcie się! Informujcie! Niech żyje ułuda i bezsens!
Zrozumiałem, że do tej pory moi wrogowie byli względnie łatwo ogarnialni: klasówka do zdania, egzamin do zaliczenia, studia do skończenia, książka do napisania, firma do porzucenia, pieniądze do zarobienia. Ale teraz, teraz moim wrogiem stało się samo państwo, którego bezmyślni urzędnicy w niebieskich mundurach karzą nie tych, którzy na ukaranie zasługują, ale pechowców, którzy nie grają w grę „kto jest sprytniejszy” i w sumie nie wymagających punifikacji.
Wracając z pechowego wyjazdu oczywiście wypatrywałem wszelkich możliwych znaków i nerwowo zerkałem w lewo i prawo, czy czegośtam świętego jeszcze nie przeoczyłem. Rezultat był taki, że mało widziałem, co się dzieje na szosie, bo non stop patrzyłem na pobocza szukając znaków. Zwalniałem co chwila do 70 i 50, a moja żona klęła na nierówny rytm drogi. Co tu robić. System nakazów i zakazów ustalony przez mafię zwaną dla niepoznaki rządem, którego berło przechodzi z rączek do rączek kolejnych gangsterów, powszechnie zwany prawem, nakazywał mi trzymanie się tzw. przepisów. Konia z rzędem temu, kto nie zapadnie na nerwicę jeżdżąc polskimi drogami zgodnie ze wskazaniami ograniczeń prędkości, które zmieniają się jak w kalejdoskopie.
Pomyśleć, że przez prawie 20 lat jeżdżenia samochodem, po przejechaniu ok. 500 000 kilometrów nie spowodowałem ani jednego wypadku / stłuczki. Jakie to ma znaczenie? Nie ma. Mam nie dać się złapać, to jest cel współczesnego kierowcy, ot co.
Oświadczam zatem, że chociaż zawsze czułem się anarchistą, teraz staję się nim oficjalnie. W rzyci mam państwo, na rzecz którego uczciwie i regularnie płacę podatki, oprowadzam ZUS, jestem okradany VAT’em przy każdym zakupie, a to państwo, jakby jeszcze było mało, rozstawia swoich ołowianych żołnierzyków, którzy bezrefleksyjnie pobierają na jego rzecz dodatkowe podatki od tych, którzy nie są dostatecznie sprytni, by z nim walczyć.
Mam to państwo gdzieś.
I zaczynam walkę.
Punkt walki pierwszy:
Pamiętajcie: prawo nie równa się sprawiedliwość. Prawo do arcyskomplikowany system nakazów i zakazów, którego złożoność ma służyć nie obywatelowi, ale tym, którzy nami rządzą i wykorzystują złożoność „prawa” głównie finansowo. Prawo ma doprawdy bardzo mało wspólnego ze sprawiedliwością. Jeśli zdarzy Wam się wejść z nim w konflikt, nigdy nie traktujcie go jak wyroczni. To po prostu zbiór przepisów często dla nas krzywdzących.