Archiwum z Marzec 2011

Przekleństwo wyboru

czwartek, 31 Marzec 2011

Dzisiaj wpis archiwalny. Miłej lektury.

„Gra oferuje czterdzieści samochodów”, „latać możemy kilkunastoma rodzajami samolotów”, „postać posiada ponad dwadzieścia cech do kontrolowania”, „wielość opcji oferowanych przez grę przytłacza”… Takie stwierdzenia w recenzjach stały się normą. Producenci uwierzyli, że im więcej wyborów, możliwości modyfikacji rozgrywki, zmian parametrów, tym lepsza gra. Możliwe. Ale czy fakt, że w grze Need for Speed Most Wanted gracz będzie mógł pojeździć czterdziestoma różnymi samochodami, gwarantuje jej sukces?

Współczesne czasy znamionuje przemoc wyboru, który z jednej strony zachwyca, a drugiej – frustruje.
W dawnych czasach gry oferowały jeden pojazd, kilka cech postaci, ergonomiczną — czyli wygodną w obsłudze — ilość jednostek w RTS’ach, czy pojedynczą ścieżkę w grach przygodowych. A dzisiaj? Kto jest w stanie skoordynować armię składającą się ze wszystkich oferowanych jednostek i bohaterów — patrz Bitwa o Śródziemie II? Sygnałem powrotu do zdrowego rozsądku wydaje się być Dawn of War, którego producenci zapowiedzieli, że w kolejnym dodatku do gry, Dark Crusade nie będzie nowych jednostek do starych armii (której to obietnicy, nota bene, nie dotrzymali).

Czy ktoś w dzisiejszych czasach gra w przygodówkę pięć czy sześć razy, żeby poznać jej wszystkie warianty? Kto ma siłę dziesięciokrotnie przejść rolpleja, żeby poznać wszystkie możliwości bohatera, rozwiązania przygód, tajemnice NPC’ów? Ostatnio zacząłem grać w Oblivion kobietą – pod presją córki. Ze zdziwieniem odkryłem, że tym razem nie mogę znaleźć miecza upuszczonego przez panią kapitan straży, zaś goblini szaman zamienił się w szamankę! Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie córka.

Kiedyś gracz nie miał wielu wyborów, lecz w zamian otrzymywał przyjemność całkowitego kontrolowania rozgrywki, oraz możliwość dogłębnego, mistrzowskiego poznania wszystkich oferowanych mu możliwości. Teraz gry przerosły graczy. Stają się światami, w których wybieramy jedną z możliwych dróg. W strategiach decydujemy się na ulubione jednostki i rozgrywamy kampanie głównie nimi, w rolplejach czynimy z bohatera czarownika bądź wojownika i decydujemy się na określony przebieg wydarzeń, w przygodówkach dokonujemy wyborów i nie wiemy, co by nas spotkało, gdybyśmy zrobili inaczej. Zastanawiam się, czy nie wolałbym trzykrotnie dłuższej gry fabularnej o liniowym przebiegu, która uwzględniałaby wszystkie ciekawe rozwiązania, niż gry zawierającej kilka krótszych równoległych dróg.

Jeszcze niedawno gry tym różniły się od życia, że człowiek miał przyjemne wrażenie, że nic go nie omija. Teraz grając w niektóre tytuły nie mogę opędzić się od nieprzyjemnego uczucia, że wybory, jakich dokonuję, pozbawią mnie czegoś ciekawego, niepowtarzalnego. Nie chce mi się powracać za każdym razem do rozstaju dróg i sprawdzać, co by było, gdybym zrobił inaczej. Zresztą taka gra jest raczej niekonsekwentna i chyba nie do końca fair wobec siebie samego. To tak jakbym sam ze sobą grał w kości i rzucał nimi dotąd, aż wypadnie szóstka. Teraz gracz nie jest już prowadzony po sznurku za rączkę. Jest mu przedstawiana pewna propozycja świata, w którym może pójść tędy bądź owędy. Takie czasy. Co nam, graczom pozostaje uczynić wobec takich przemian? Chyba trzeba się z nimi pogodzić, choć szczerze się przyznam, że nie przychodzi mi to łatwo.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Anioł w hełmie

środa, 30 Marzec 2011

[Jest to fragment nieopublikowanej jeszcze książki mojego autorstwa pod roboczym tytułem "Do góry nogami. Wywrotnik"]

Nie tylko w kanale Discovery można było obejrzeć, ale także w prasie przeczytać o eksperymentach Michaela Persingera z Laurentian University w Ontario polegających na tym, że ochotnikom w ciemnym pokoju zakładano na głowę elektrody, po czym pokój zamykano, uruchamiano machinę podłączoną do elektrod i stymulowano pewne obszary mózgu (tylne części płatów skroniowych) impulsami elektromagnetycznymi używając tzw. „wibracji Thomasa” od nazwiska badacza, który odkrył specyficzny rodzaj pobudzeń, które wywoływały pewne charakterystyczne… skutki.

Większość badanych opisywało bardzo interesujące doznania: wyczuwali w pokoju…

Obecność. Bardzo wyraźną obecność kogoś „potężnego, czuwającego i życzliwego”. Niemal kochającego.

Osoby religijne dość łatwo utożsamiały tę „istotę” z aniołem stróżem, bogiem, Chrystusem, zaś osoby stroniące od religii i tak określały to przeżycie, jako „jedno z najważniejszych w ich życiu”. Zwróćmy uwagę, że nie były to dla nich zdarzenia typu: stoi przed nimi Hanzik i mówi „ty, ktoś za tobą stoi”. Osoby te PRZEŻYWAŁY (nie widziały, tylko czuły) tę obecność i były o niej przekonane. W zapisach EEG notowano wyhamowaną czynność płatów ciemieniowych (w nich znajdują się ośrodki czuciowe ciała), co może tłumaczyć opisywane przez nich wrażenie „jedności” z otoczeniem; zaburzeniom ulegały połączenia z płatami czołowymi, co może być odpowiedzialne za to, że osoby te miały kłopoty z określaniem i poczuciem czasu i samoświadomości. Pobudzane były ośrodki mowy, co w niektórych przypadkach skutkowało „słyszeniem” głosu boga. Byli tacy, którzy czuli jego dotyk, byli i tacy, którzy płakali, bądź mieli styczność z demonami. Jak pisze Mariusz Agnosiewicz w artykule „Biologia przekonań” , podobne do „wibracji Thomasa”…

…”burze elektryczne” w mózgu, coś podobnego do delikatnej wersji napadów epileptycznych, mogą być wywołane wpływem zmian w polu magnetycznym Słońca, trzęsień ziemi, w wyniku braku snu, urazów psychicznych, postu, dłuższych stanów lękowych i stresogennych, w czasie śmierci klinicznej, itp. “

Czyli jakby mamy kłopot z głowy! „wibracja Thomasa” wywołuje stany pokrewne tym, które opisują ludzie przeżywający śmierć kliniczną! Wrażenia umierających być może są wywołane specyficzną pracą mózgu. Wciąż do wyjaśnienia pozostaje fenomen niewidomej od urodzenia kobiety (która w stanie śmierci klinicznej, “unosząc się” nad stołem operacyjnym, zaczęła widzieć), ale niewątpliwie eksperyment Persingera rzuca nowe światło na nasze rozważania. Zanim jednak tak sobie wszystko elegancko zracjonalizujemy, pomyślmy jeszcze raz.

Oczywiście nasz mózg może nam zaserwować mnóstwo nieprawdziwych przekonań. Może nam kazać uważać, że nasi bliscy to podstawione osoby – przy przecięciu połączeń obszarów odpowiedzialnych za analizę twarzy z obszarami emocjonalnymi; emocje odgrywają bardzo ważną rolę w procesie postrzegania i rozpoznawania. Wystarczy, że widząc czyjąś twarz (np. ojca) nic nie czujemy i już… uważamy, że to obca osoba: owszem, podobna do ojca, ale z pewnością nie z nim tożsama. Odcięcie komponenty emocjonalnej od wrażeń bólowych powoduje, że ból jest, ale już… nie boli. Odpowiednio uszkodzony mózg będzie podtrzymywał przekonanie, że mimo lewostronnego paraliżu, jesteśmy całkowicie sprawni, wytworzy nawet obraz wyciąganej przez nas lewej ręki celującej w nos lekarza, chociaż ręka ta bezwładnie leży na łóżku. Tak, centralny układ nerwowy zdolny jest do bardzo wielu dziwacznych rzeczy. Do halucynacji także, omawialiśmy to powyżej.

Można by więc powiedzieć krótko: drażnienie „wibracją Thomasa” specyficznego obszaru ośrodkowego układu nerwowego wyzwala złożoną neuronalną reakcję mózgu, która, upraszczając, daje w rezultacie halucynację, powiedzmy anioła stróża. Obszar mózgu, zwany modułem religijnym wytwarza odczucie obecności opiekuńczej nadistoty. Jesteśmy zgodni zatem, że w ogóle w mózgu moduł ten istnieje, czyż nie? Wypadałoby teraz zadać pytanie:

Dlaczego / po co on istnieje?

Ewolucjoniści utrzymują, że wszelkie posiadane przez nas cechy okazały się w przeszłości na tyle korzystne (bądź nieprzeszkadzające), że przodkowie je posiadający przetrwali. Stanowimy konglomerat miliona właściwości, które jak dotąd okazywały się korzystne z punktu widzenia kontynuowania gatunku. Moduł religijny może być zwykłym błędem, efektem ubocznym konstruowania ośrodkowego układu nerwowego, mógł też być, jak twierdzą A. Newberg i D’Aquillio, cechą korzystną, bo wyzwalane po jego uaktywnieniu zatarcie między „ja” i „my” gruntowało wspólnoty plemienne. M. Persinger uważa, że w sytuacjach kryzysowych – głodu czy zarazy – moduł religijny pozwalał przetrwać. Może wszyscy ci panowie mają rację… Miś koala jest tak wrażliwy, że gdy weźmie go na ręce obca osoba, może zejść na zawał serca. Autoeutanazja jest jednym z ciekawszych mechanizmów obronnych zwierząt, chroniącym przed cierpieniem wtedy, gdy nie ma szans na przeżycie. Być może tym, co różni człowieka od zwierząt jest wiara w to, że niemożliwe jest możliwym, można powiedzieć, wiara w cuda.

Tego, czego dokonałem, przysięgam, nigdy nie zrobiłoby żadne zwierzę

…czytamy w „Ziemi, planecie ludzi” autorstwa Antoine de Saint-Exupery’ego. Słowa te wypowiedział jego przyjaciel, Guillaumet po tym, gdy przez pięć dni i cztery noce szedł przez śniegi (po awaryjnym lądowaniu na zamarzniętym jeziorze w Andach) walcząc nie tylko ze zmęczeniem, ale i ze sobą samym, bo, jak pisze Exupery, chciał umrzeć, ale mężne serce i poczucie, że nie może tego zrobić bliskim, nie pozwalały mu.

Jeśli prawdą by było, że obecność boga, niezależnie od tego, o jakim bogu i jakiej jego formie mówimy, jest wyłącznie wynikiem działania mózgu, jeśli to fantazmat, efekt specyficznej funkcji ośrodkowego układu nerwowego, która to funkcja nie pozwala nam się poddać w skrajnych sytuacjach, to by znaczyło, że gatunek homo sapiens jest specyficznie uzależniony od własnego wytworu i że religijność dopóty będzie trwała, dopóki kształt mózgu człowieka będzie taki, a nie inny. Ten punkt widzenia jest dosyć spójny i można by było go przyjąć, nieprawdaż?

Lecz nawet jako naukowiec – amator – poszukiwacz (za którego się uważam), nieskażony żadną doktryną religijną, broń boże nie żaden obrońca wiary, wciąż się zastanawiam, jak w takim razie potraktować tę niewidzącą kobietę, która zaczęła widzieć, niejako „po śmierci”, jak potraktować „wielowymiarowe widzenie” Betty J. Eadie, czy jej stwierdzenia:

[…] to, co zostało stworzone w sferze duchowej, można porównać do naszych odbitek fotograficznych – sfera ta jest jak ostre, wyraźne zdjęcie, natomiast jej fizyczny odpowiednik przypomina ciemny negatyw. Ziemia jest więc tylko cieniem tego, co zostało stworzone w sferze ducha […]

…oraz:

Zrozumiałam, że życie przeżywa się głównie w wyobraźni i że – w czym jest tylko pozorna sprzeczność – to właśnie ona stanowi klucz do rzeczywistości.

…które dziwnie pasują do naszych poprzednich rozważań o istniejącej, nieruchomej czasoprzestrzeni, o pozorności przeżywania teraźniejszości, wreszcie do fizycznych teorii hologramów, których jeszcze, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku, nie omówiliśmy.

Wracając do stricte racjonalnego punktu widzenia moduł religijny rzeczywiście mógłby pełnić wyłącznie funkcję „deski ratunkowej” w przypadkach skrajnego zagrożenia. Sęk w tym, że jakoś trudno mi uwierzyć, że w życiu naszych przodków było tak dużo kryzysów i to tak głębokich, że przetrwać mogli tylko ci, którzy wierzyli w cuda. Tym bardziej trudno w to uwierzyć, że, posiłkując się przemyśleniami Richarda Dawkinsa z książki „Samolubny gen”, nasze geny stworzyły nas jako „maszyny przetrwania”, których zadaniem jest jedynie przekazanie ich (genów) dalej i podchowanie potomstwa. Dalej nie interesują ich (genów) nasze losy. Ergo, najważniejsze cechy przetrwania to te ujawniające się, powiedzmy, do 25 roku życia (bo do tego wieku nasi przodkowie, którzy brali się za rozmnażanie mając dużo mniej lat niż my, mieli potomstwo już odchowane). Czy nasi przodkowie, ci, którzy byli lepiej przystosowani, rzeczywiście nieustannie przeżywali plagi, trzęsienia ziemi i ciągle posiłkowali się „boską” pomocą? Czy rzeczywiście owych katastrof było tak dużo, że większość z nich przed 25 rokiem życia musiało używać religijnego modułu, bo inaczej marnie by zginęli? A może chodzi jednak o rozmycie „ja” w strukturze plemiennej? Badania nad tym fenomenem ujawniają, że nawet we współczesnych tak zwanych prymitywnych społecznościach pojęcie „ja” bywa nieobecne. Ludzie stapiają się ze społecznością, wspólnotą, z przyrodą, nawet z ubraniem. Oni doskonale rozumieją pojęcie „jedności”. I… widzą przodków.

Powróćmy do faktów. Faktem jest, że moduł religijny jest. Faktem jest, co się dzieje, gdy pobudzimy go w specyficzny sposób, i tę specyfikę należy podkreślić: chodzi o wspomnianą „wibrację Thomasa”, podobną do pobudzeń w padaczce, podczas trzęsień ziemi, wybuchów na słońcu, śmierci klinicznej. Powiedzieliśmy sobie, że jego obecność (modułu religijnego) może być przypadkiem. Mówiliśmy też, że jego obecność może być efektem doboru naturalnego, czyli, że przetrwali ci, którzy go mieli.

Może tak być. Lecz może też być coś innego. Na przykład to, że ośrodek ten wraz z całą konstelacją neuronalną, która, powiedzmy, mu… sprzyja, jest pozostałością po przodkach, u których mózg funkcjonował na zasadzie przyjaznej kooperacji z modułem religijnym, być może tak, jak to wciąż ma miejsce we wspomnianych prymitywnych plemionach. Czy można w takim razie przedstawić… no, nie hipotezę, ale pomysł, że moduł jest czymś w rodzaju…

…zapomnianego zmysłu?

Czy to możliwe, żeby w naszym mózgu tkwiły struktury odpowiedzialne za wyczuwanie czegoś, czego dzisiaj już nie wyczuwamy? Oczywiście, że tak. Nasi przodkowie wyczuwali pole magnetyczne. Właściwości magnetyczne miały niektóre wielkie głazy. Stąd martwe dla nas i nieco dziwaczne struktury w Stonehenge czy Carnac dla nich „świeciły”, albo „brzmiały”, albo manifestowały swoją cechę w jeszcze inny, niepojęty dla nas sposób.

Dalej trzymamy się faktów. Zwróćmy uwagę, że reakcja mózgu na „wibrację Thomasa” nie jest reakcją prostą. To raczej złożona, powtarzalna odpowiedź wyłączająca, bądź włączająca specyficzne obszary, w sumie podobna do czynności ośrodkowego układu nerwowego, gdy ten otrzymuje jakieś zadanie. W zależności od specyfiki zadania, pewne obszary mózgowe wzmagają swoją działalność, a inne się „wyciszają”. Dokładnie tak, jak podczas drażnienia mózgu „wibracją Thomasa”.

Wyobraźmy sobie, że moduł religijny to coś w rodzaju zapomnianego oka, którego powieka jest cały czas zamknięta. Hanzik również owo „oko” posiada. Zakładamy na jego głowę aparaturę pana M. Persingera i pobudzamy jego mózg tak, jak to już opisaliśmy. EEG rejestruje wszystkie typowe dla eksperymentu zjawiska, a Hanzik mówi, że wyraźnie czuje, że za nim unosi się anioł, co było do przewidzenia.

- Obraz anioła został wytworzony przez twój mózg, jełopie,

…strofuje go Frantiśek. I w tym momencie mówimy „stop”. Gdy Hanzik patrzy na fajną babkę (która cały czas przygląda się eksperymentowi), jej obraz TAKŻE JEST WYTWARZANY PRZEZ JEGO MÓZG. Gdybyśmy zrobili mu EEG, odczytalibyśmy znany wzór widywany podczas pobudzenia ośrodków wzrokowych. Fakt, że Hanzik wytworzył obraz blondyny w swoim mózgu (bo fajna babka, jak to sobie wyjaśnialiśmy w Antyporadniku, w ogóle nie wygląda), nie znaczy bynajmniej, że jej nie ma. My wiemy, że ośrodki wzrokowe (znajdujące się, co dosyć dziwne ze zdroworozsądkowego punktu widzenia, z tyłu mózgu, w płatach potylicznych) połączone są ze światłoczułymi komórkami za pomocą nerwów i analizując ich przekaz wytwarzają jakże miły obraz. Czy można by przyjąć założenie, że ośrodki wytwarzające odczucie obecności anioła stróża także są skorelowane z jakimiś zmysłem, którego detektora (odpowiednika oka) na razie nie znamy? W sumie dlaczego nie? I wtedy, gdy przyjmiemy takie założenie, pojawi się idea, że moduł religijny jest zmysłem, jego zapomnianą formą, której zadaniem jest specyficzne „widzenie” bytów, których „normalnie” nie widać. Skoro tak, to należałoby uznać realne istnienie tych bytów i zapytać, kim lub czym są? I w ogóle skąd się wzięły i dlaczego się za nami włóczą?

B. J. Eadie mówi wprost: to nasi przyjaciele. Rodzina z zaświatów, która czuwa nad naszym rozwojem duchowym (czy mówiąc po prostu: rozwojem), bowiem Ziemia, w ogóle wszechświat cały to miejsce treningowe, stworzone na podobieństwo gry komputerowej w dość krótkim czasie (bo czym jest nawet te trzynaście koma siedem miliardów lat wobec podejrzenia, że czasu nie ma? Czym jest jego przeogromny rozmiar wobec podejrzenia, że odległość także jest iluzją?), na którym to świecie duszyczki ćwiczą swoje cnoty. Nawet jako naukowiec-amator-poszukiwacz zmuszony jestem to wyjaśnienie wziąć w nawias, brzmi ono bowiem tak nieprawdopodobnie prosto (żeby nie powiedzieć „prostacko”), że trudno się z nim zgodzić. Przecież wszechświat, kosmos, rzeczywistość, powinny zawierać w sobie jakąś wielką, wspaniałą tajemnicę, a nie tak banalne wyjaśnienie:

Nasze ciała są gierczanym odzwierciedleniem naszych dusz, które wcielając się w nie doświadczają tego i owego, co jest w sumie nieuniknione i przeznaczone, a doświadczają, żeby się rozwinąć.

Czy to nie śmieszne?

Powstaje jednak pytanie: a kto nam powiedział, że kosmos jest głęboki i superhipertajemniczy? Einstein widząc, że jego równania wskazują, że wszechświat nie może być stały, tylko albo się kurczy, albo rozszerza, wprowadził stałą kosmologiczną (o której już wspominałem), bo „wiedział lepiej”. Może my także się mylimy sądząc, że struktura rzeczywistości jest „normalna”, a nie „mistyczna”? I że koniecznie kosmos musi być wspaniale tajemniczy, a nie banalnie prostacki?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

O duchach

wtorek, 29 Marzec 2011

Obejrzałem z przyjaciółmi film dokumentalny Nathaniela Khana pt. „Ukryta tajemnica M. Nighta Shyamalana”. Obraz w bardzo sugestywny sposób opowiada o zmaganiach Khana, by stworzyć interesujący i w miarę prawdziwy dokument o Shyamalanie (m.in. twórcy scenariusza do „Szóstego zmysłu”, reżysera „Znaków” i „Osady”). Jeśli obraz pana Khana jest prawdziwy, jeśli nie jest ukartowaną grą (a na taką – patrząc na zachowania osób występujących w filmie, które nie są aktorami – nie wygląda), to jest najzwyczajniej w świecie dowodem na istnienie duchów.

Po projekcji nastąpiła bardzo ożywiona dyskusja, podczas której jedni twierdzili, że to manipulacja i reklama Shyamalana, inni dopuszczali taką możliwość, ale dopuszczali też – że niekoniecznie.

Dlatego postanowiłem porozważać trochę od duchach. Pierwszą cechą ducha jest jego niewidzialność i – czasami – widzialność. Czy możliwe jest istnienie obiektów perfekcyjnie niewidzialnych? Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że jak coś jest, to jest łatwe do dostrzeżenia. Biurko, książka, lampa – są i je widać. Ale weźmy przedmioty ze szkła. Kieliszki oczywiście są widoczne, bo szkło je tworzące jest obłe i odbija obraz wielu przedmiotów. Gdyby jednak umieścić, powiedzmy, koniakówkę, w białym pomieszczeniu bez żadnych szczegółów na ścianach, podłodze i suficie, byłoby ją już znacznie trudniej dostrzec. Szklane szyby, gdy dobrze wyczyszczone i odpowiednio oświetlone bywają tak zdradzieckie, że zdarzają się wypadki uderzenia w nie głową czy całym ciałem osób, które koniecznie chciały je sforsować, myśląc, że przechodzą przez otwarte drzwi.

Reasumując, nawet w świecie realnych przedmiotów można znaleźć obiekty, które w specyficznych warunkach są niewidoczne – na przykład szklane drzwi – a gdy odpowiednio je oświetlić – zaczynamy je widzieć.

Jednak duchy przeważnie są trudno dotykalne, są, by tak rzec – eteryczne. Widać je, ale podobno niełatwo dotknąć. Czy są w naszym świecie rzeczy trudno dotykalne, niewidzialne, a jakoś z naszą rzeczywistością powiązane? Oczywiście. To choćby fale elektromagnetyczne: radiowe, rentgenowskie, podczerwone, ultrafioletowe, całe ich mnóstwo. Fale radiowe „przenoszą” dźwięk do naszych radyj, niewątpliwie mają wpływ na rzeczywistość. Fale „telewizyjne” przenoszą obraz i dźwięk. Dzięki podczerwonym uruchamiamy telewizory używając pilotów, rentgenowskie robią wiadomo co. A gdyby tak pomyśleć, że duch to taka fala radiowa, która „nadaje dźwięk” do naszych… mózgów? A gdyby pomyśleć, że duch to fala „telewizyjna”, która nadaje do naszych mózgów dźwięk i obraz? Mielibyśmy istotę niedotykalną, eteryczną, a widoczną i słyszalną, prawda?

Tylko jak wtedy tę istotę odróżnić od halucynacji? Granica jest niebezpiecznie wąska. Warto wtedy przypomnieć, że nasze wzrokowe i słuchowe spostrzeganie jest swoistą halucynacją, bo wrażenia wzrokowe i słuchowe są wytworami naszych mózgów, ośrodków interpretacyjnych. Tworzą się w odpowiedzi na stosunkowo proste informacje, które dochodzą nerwami z siatkówek oczu i ślimaków uszu. Te proste informacje to zwyczajne „bip”, „bip”, „bip” sygnalizowane przez nerwy. W zależności od tego, z którą częścią siatkówki i którym czopkiem / grupą pręcików dany nerw jest połączony, ośrodek interpretacyjny inaczej jego „bip” traktuje. W zależności od tego z której części ślimaka dochodzi „bip” do części interpretującej dźwięki, ośrodek „maluje” świat dźwiękami wysokimi bądź niskimi.

Problem z duchem polegałby tylko na tym, że jego „bipy” atakowałyby bezpośrednio nasz mózg, a nie narządy zmysłów.

Czy to możliwe? Oczywiście tak. Już powstały maszyny, które ludziom niewidomym, ze sprawnymi ośrodkami interpretacyjnymi, mogą z kamer dostarczyć bezpośrednio do mózgu dane i powodować, że zaczynają widzieć. Widzą czarnobiało, niewyraźnie, ale jednak. I, co ważne, nie jest to halucynacja.

A czy możliwe jest widzenie czegoś tą metodą, ale bez kamer? Czy można drażnić mózg bezładnie, a on, jakoś uwrażliwiwszy się na „świat duchów” zacznie widzieć / halucynować? Można. Robił to Michael Persinger. Jak i co – następnym razem.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Czy gry się starzeją

poniedziałek, 28 Marzec 2011

Starzeniem zajmuje się gerontologia, “nauka o procesach starzenia się organizmów i starości w aspekcie biologicznym, psychologicznym i społecznym [...]” (Encyklopedia multimedialna PWN, edycja 1996). Nawet dla specjalistów odpowiedź na pytanie czym jest starzenie żywych organizmów, nie jest łatwa. A jeśli chodzi o przedmioty?

Kwestia starych gier wciąż powraca. Jedni mówią, że warto w nie grać, że są kanoniczne, inni nazywają autorów tych stwierdzeń dziwakami. Wydaje się, że problem jest nierozstrzygalny, bo o preferencjach starych bądź nowych tytułów nie decyduje nikt inny jak tylko sam gracz.

Jeśli chcemy odpowiedzieć na pytanie, czym w istocie są „stare gry”, wyobraźmy sobie eksperyment: Pan X nigdy nie miał styczności z komputerowymi grami. Godzi się na naukowe doświadczenie, które ma trwać sześć tygodni. Przedstawiamy mu jedną z pierwszych gier telewizyjnych, a mianowicie “tenis”, polegający na odbijaniu kropki symbolizującej piłkę umiejscowionymi przy brzegach ekranu kreseczkami obrazującymi rakiety. Pan X jest zachwycony i gra całymi godzinami.

Drugiego dnia eksperymentu X otrzymuje komputer ZX Spectrum i kilka gier w rodzaju Bruce Lee, Tetris, Arcanoid. Po kilku dniach przychodzi pora na bardziej zaawansowane spectrumowskie programy w rodzaju przygodówek Hobbit, Urban Upstart, symulatora Tau Ceti czy strzelanki Uridium.

W drugim tygodniu eksperymentu ZX Spectrum zastępujemy Amigą. X otrzymuje kolejny pakiet gier do zabawy. Lotus Turbo Esprit, Frontier, Eye of the Beholder, Utopia, Mega-lo-mania itd. Pan X (jak domniemamy) jest w siódmym niebie.

W trzecim tygodniu Amigę zastępujemy PCetem bez akceleratora 3D, z procesorem 386. Przedstawiamy takie tytuły jak Innocent Until Caught, Bioforge, Wing Commander I i II (jeśli nie odleci z zachwytu przy Bioforge’u uznajemy go za mutanta i zaczynamy eksperyment od nowa).

Czwartego tygodnia modernizujemy PCeta, wymieniamy procesor na Pentium II, wkładamy kartę z akceleratorem (np. Rivę), oraz SB Live! i przedstawiamy takie tytuły jak Quake II, Unreal, Descent Freespace i Incoming.

Na początku piątego tygodnia oferujemy Athlona 2800 +, GeForce’a 6800, SB Audigy 2, 1Gb RAM’u oraz gry Doom 3, Half Life 2, The Fall of Max Payne…

Zaś gdy nadciągnie tydzień szósty, znowu wymieniamy bebechy, wsadzamy 4 Gb RAM’u, podwójnego Athlona 4200+ i GeForce’a GTS 250. Zaserwujmy mu Dawn of War 2, Mass Effecta, Bioforge’a.

Ostatniego dnia eksperymentu odbieramy wszystko i zostawiamy telewizyjnego tenisa. Nieszczęśliwa mina pana X jest reakcją raczej zrozumiałą.

Czy gra “tenis” zestarzała się w ciągu sześciu tygodni? Dlaczego czterdzieści dwa dni wcześniej ten sam człowiek z wypiekami na twarzy odbijał zieloną kropkę zieloną kreseczką, a teraz nie zadowoli go nic sprzed ery akceleratorów? Każdy kolejny etap eksperymentu powodował, że gry z pierwszych dni oddalały się w jego rankingach, wypierane przez bardziej zaawansowane tytuły. To, co my, gracze, przeżyliśmy w trakcie wielu lat (z tego, co pamiętam, Spectrumy weszły do sprzedaży, gdy byłem w liceum, czyli powiedzmy 1984-85), de facto ponad dwudziestu, pan X przeżył w półtora miesiąca.

Sytuacja przypomina moment ruszania pociągu; siedzimy w przedziale, patrzymy w okno i nie wiemy: czy pociąg ruszył, czy stacja odjeżdża? Oczywiście stacja pozostaje w miejscu, innymi słowy, gry są wiecznie młode. To pociąg rusza.

My się starzejemy.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Bajka na złanoc

sobota, 26 Marzec 2011

Dawno, dawno temu, gdy klimat na Ziemi był dużo chłodniejszy, bo kończył się ostatni glacjał, wylądowali na Ziemi kosmici, których późniejsze pisma ochrzciły Nefilim, czyli „ci, którzy przyszli z nieba”. W pobliżu rzek Tygrys i Eufrat założyli osadę, którą nazwali Eri-du, czyli „miejsce daleko od domu”, bo ich prawdziwy dom znajdował się w kosmosie, na planecie Nibiru, krążącej po absurdalnie wydłużonej elipsie wokół naszego słońca. Od słowa Eri-du powstały później Earth, Erd i inne ziemiopodobne słowotwórcze płody. Nefilim zależało na minerałach kopalnych, czyli złocie i być może uranie, dlatego w Afryce środkowej zbudowali kopalnię, którą nazwali Abi-zu, od której to nazwy potem powstało słowo abyss, oznaczające otchłań i oczywiście piekło. Nefilim ciężko pracowali przy wydobyciu i poprosili swoich szefów o stworzenie prymitywnego robotnika. Ale skąd go wziąć?

Dawno temu jeden z księżyców Nibiru uderzył w planetę Tiamat tworząc w ten sposób Ziemię, Księżyc i „bransoletę” – być może pas asteroidów między Marsem i Jowiszem powszechnie tłumaczony jako „niebo”. Wydarzenie to zasiało na Ziemi życie, które od dawna kwitło na Nibiru. Dlatego fauna i flora, którą Nefilim zastali na naszym globie opierała się na tym samym DNA, które kodowało ich budowę.

Złapali zatem ichniejsi naukowcy naszych owłosionych przodków i tchnęli w nich ducha, czyli wrzucili trochę swoich genów w ich nukleinowe łańcuchy kształtując „pokornych prymitywów” na swój obraz i podobieństwo, żeby się można z nimi dogadać: „tu kop, a tam nie!”. Tak powstał człowiek, który określenie „pracować dla bogów” przekształcił potem w „czcić bogów”. Niektórym Nefilim, na przykład Enkiemu, człowiek się podobał, wielu Nefilim podobały się człowieczki. Inni, na przykład Enlil, nie byli zachwyceni nowym produktem, ale go tolerowali. Gdy kolejne przejścia ich rodzinnej planety (a działo się to raz na 3 600 lat) naruszyły lody Antarktydy, wyliczyli prawdopodobny czas oderwania tak dużej ich masy, że tsunami spowoduje zalanie wszystkich osad ludzkich. Enlil w zasadzie się cieszył, bo ludzie już go bardzo denerwowali (jako nieudany eksperyment). Enki jednak przekazał w zaszyfrowany sposób informację o nadchodzącej fali sumeryjskiemu pierwowzorowi Noego, który zbudował łódź dostatecznie mocną, by falę przetrwała.

Tak zaczęła się przygoda człowieka. Człowiek rozmnażał się i rozpełzał po Ziemi, a pewna wąska część potomków pierwszych prymitywnych robotników dbała o czystość krwi, by nie trwonić „boskich” genów. Długość życia człowieka w porównaniu do Nefilim, którzy żyli setki tysięcy lat, była bardzo mała, mimo to ludzie pamiętali. Tak powstały Rody, które nauczywszy się od Nefilim, czym jest władza, szybko nauczyły się ją narzucać innym. Ale wynikały z tego same kłopoty: wojny, niesnaski i zabójstwa. Wymyśliły więc inny sposób na dzierżenie kontroli: pieniądz. Za pomocą pożyczek, kredytów i coraz bardziej wymyślnych narzędzi ekonomicznych, po cichu, z boku kontrolowały królów i państwa. Gdy powstało najpotężniejsze państwo na świecie, przeniosły tam swoją siedzibę, a na banknocie tego kraju, tak dla żartu, umieściły napis „nowy porządek świata” i malutkiego ptaszka tuż przy cyfrze „1”. Ptaszek ten był symbolem ich boskiej spuścizny i marzeń o władzy oraz długowieczności. Zbudowały owe Rody bardzo sprytną instytucję, czyli Bank Najwyższy, który produkował pieniądze. Ale nie dawał ich rządowi, tylko pożyczał na procent. Dzięki takiej inteligentnej inicjatywie, cokolwiek kraj robił, Bank zarabiał, a im większy wysiłek kraj podejmował, tym zyski były większe, bo powiedzcie same, moje dzieci, jak można spłacić złotówkę, która w momencie pożyczenia jej nie jest już złotówką, ale złotówką i pięcioma groszami? Żeby ją spłacić, musimy pożyczyć kolejną złotówkę, a nawet dwie (czyli w sumie jesteśmy winni trzy piętnaście). Spłacamy pożyczonymi pieniędzmi pożyczoną złotówkę (z pięcioma groszami) i raptem okazuje się, że zostało nam w kieszeni złoty dziewięćdziesiąt pięć, a winni jesteśmy dwa dziesięć! Pożyczamy zatem dziesięć złotych. Po co mamy się szczypać. Spłacamy te cholerne dwa dziesięć, w kieszeni zostaje całe siedem dziewięćdziesiąt plus złoty dziewięćdziesiąt pięć czyli dziewięć osiemdziesiąt pięć, ale konstatujemy ze zdziwieniem, że teraz mamy dług wysokości dziesięciu złotych i pięćdziesięciu groszy. Wystarczyło z Banku Najwyższego pożyczyć trzynaście złotych, żeby różnica między tym, co mamy i tym, co jesteśmy dłużni, wyniosła sześćdziesiąt pięć groszy. Im więcej pożyczamy, tym więcej jesteśmy winni. Państwo to jakoś udźwignie, a Rody się cieszą. Gdy ktoś wpadnie na absurdalny pomysł, by kraj sam sobie drukował pieniądze, to go uciszymy wprowadzając do jego ciała bryłkę ołowiu, jak było na przykład z niejakim prezydentem przystojniakiem. Ale co są warte pieniądze bez władzy? Pieniądze służą temu, by ją pozyskać. Jak? Najlepiej obcymi rękami, nie ujawniając się, działając cicho i długofalowo. Trzeba kontrolować, co mówią w gazetach i dziennikach, na przykład tworząc agencje informacyjne. Agencja “R” jest właścicielem “AP”, a tylko te dwa organy rozsyłają wieści. Oczywiście właścicielem “R” są Rody.

Warto też zatroszczyć się o zdrowie obywateli powołując światową organizację zdrówka (ŚOZ). A potem wmówić ludziom, że jest pandemia. Najpierw na próbę, żeby zobaczyć, czy machina gra. I co się okazuje? Gra jak złoto. Pandemii nie ma, ale prasa, telewizja, radio, wmówiły wielu narodom, że jest. I panika, jak się patrzy. Rody się cieszą. Bo następnym razem stworzą pandemię do kwadratu. Za pomocą mediów. Wtedy władzę nad zdrowiem planety obejmie ŚOZ i wszyscy się ładnie zaszczepimy, a żeby dobrze kontrolować „zarazę”, dostaniemy w szczepionce gratisowy czip RFID, który zastąpi dowód osobisty, kartę kredytową, nawet paszport. I wreszcie nastanie porządek, a władza powróci do potomków Nefilim.

Wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie. Śpijcie niesmacznie, drogie dzieci. Niech wam się przyśnią koszmary.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 9.0/10 (1 vote cast)

Odezwa szaleńca

piątek, 25 Marzec 2011

Wczoraj oglądałem program “Uwaga” w TVN. Reportaż o Mateuszu Janickim, głodującym nastolatku, spowodował, że trafił mnie szlag. Poniższy tekst jest pisany w wielkim gniewie, nie braknie w nim wulgaryzmów. Sam nie jestem pewien, czy rozumiem jego wydźwięk. Jednak czuję, że powinienem go opublikować. Osoby wrażliwsze niech czują się ostrzeżone.

***

Ja, Marcin Przybyłek, codziennie, bez żadnego wyjątku, myślę o przetrwaniu. W jakiej cholernej rzeczywistości żyjemy, że przyzwyczailiśmy się do lęku związanego z codzienną finansową egzystencją? Na co się zgodziliśmy?

Nie, nie zarabiam mało. Robię szkolenia, dobre i drogie. Ale nigdy nie mam gwarancji, że klient się nie rozmyśli, że władze w firmie się nie zmienią, że koniunktura się nie zakrztusi. Mam w swojej karierze utratę naprawdę dużych partnerów w biznesie, tylko z powodu zmian personalnych np. w dziale HR.

Państwo wysysa ze mnie co miesiąc ZUS (prawie 1 000 zł, z którego będę miał emeryturę akurat na opłacenie stacjonarnego telefonu), rachunki więcej niż drugie tyle, za ogrzewanie płacę rocznie od 6 do 8 tys. złotych dzięki cudownej polityce paliwowej naszego kraju, która powoduje, że gdy cena baryłki ropy rośnie, to olej opałowy też drożeje, a gdy cena baryłki ropy spada, olej opałowy dla kontrastu staje się jeszcze bardziej cenny. Państwowa mafia zabiera mi 20% tego, co zarobię a pozostałe bóg wie ile w cenach tego, za co jeszcze płacę.

Nigdy nie jest tak, że człowiek czuje się bezpieczny, bo nawet gdy trochę zaoszczędzi, ma świadomość galopującej inflacji i spadku wartości tego, co ma. Nawet jak ziemię kupi, boi się, że ktoś wybuduje jakąś szklarnię w pobliżu albo ulicę poprowadzi i działka zamieni się z inwestycji w śmietnik.

„Tylko bogaty może powiedzieć, że pieniądze nie dają szczęścia. Mnie pieniądze by wystarczyły, a dalej sobie jakoś poradzę”, powiedział głodujący nastolatek, Mateusz Janicki, w TVN „Uwaga”. Kurwa, kurwa, kurwa mać. Gdzie my żyjemy?

Dlaczego zgodziliśmy się na wszechobecne reklamowe, medialne, polityczne kłamstwo? Dlaczego zgodziliśmy się na toksyny w jedzeniu i piciu, na niewolnictwo ekonomiczne? Czy wolny człowiek nie powinien powiedzieć wreszcie, że pierdoli całe to państwo, cały ten system, że przechodzi na samowładztwo i na barter, który wreszcie wyzwoli go z totalitaryzmu monetarnego?

Ja, Marcin Przybyłek, codziennie czuję lęk przed przyszłością, przed inflacją, przed koniunkturą, przed zmianą, która nie będzie generowana przeze mnie, lecz przez spekulantów „pracujących” w giełdowych świątyniach, przez skurwysynów, którzy nic nie robią, a zarabiają jakimś cudem miliony, a jak im się zachce, zrobią „kryzys”, albo inną wojnę i nabijają kabzę jeszcze bardziej.

Ja, Marcin Przybyłek, wołam: wyzwólmy się z przemocy pieniądza, pieprzmy banki, ubezpieczenia, przepisy i regulaminy, jesteśmy ludźmi! Wolnymi ludźmi! Istotami sprawczymi! Przestańmy uganiać się za forsą, zacznijmy żyć po swojemu! Kto, kto z Was może powiedzieć, że żyje PO SWOJEMU? Wszyscy jesteśmy upierdoleni w systemy, których wcale nie chcemy: chodzimy do pracy, wracamy z pracy, robimy zakupy, spieszymy się z obiadem, zasypiamy zmęczeni, udupieni, zniewoleni. Zniewoleni. I wcale nie uważamy tego za dziwne, bo jesteśmy PRZYZWYCZAJENI.

Gdzie leżenie w hamaku? Gdzie słuchanie wiatru? Gdzie spacery w słońcu?

W dupie. W dupie. W dupie.

Nikt już nie pyta: „czy żyjesz PO SWOJEMU?”. Każdy uważa za normalne, że PO SWOJEMU mogą żyć tylko najbogatsi, ci których na to stać. To zupełnie jakby jakiś programista napisał grę komputerową, w której trzeba zdobywać kolorowe odznaki, pierdolone ordery, których dopiero wielka pula pozwoli odblokować użycie jakiegoś cholernego gadżetu. I raptem wszyscy zaczynają w grę grać tylko po to by ordery zbierać, żeby odblokować gadżet. Tym gadżetem nie jest nic innego jak tylko idea życia PO SWOJEMU, idea kształtowania swojego życia według własnego uznania. Ale pogodziliśmy się z tym, że przedtem trzeba mieć dużo orderów. Dużo pieniędzy.

Ja, Marcin Przybyłek, mówię, że to KŁAMSTWO. Zapomnieliśmy, ktoś nam przy tym pomógł, zapomnieliśmy, że człowiek może żyć po swojemu bez pieniędzy, bez zniewolenia, bez całego tego cholernego systemu.

Ten system JEST NAM NIEPOTRZEBNY. To my jesteśmy potrzebni systemowi. My bez systemu przetrwamy. System bez nas – nie.

To znaczy, że jesteśmy silniejsi i dlatego non stop nas się ogłupia i zniechęca tych, którzy zadają niewygodne pytania.

Czas najwyższy się obudzić.

Czas najwyższy.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Mickiewicz o wolności

czwartek, 24 Marzec 2011

Przeczytałem znowu „Pana Tadeusza”, tym razem z objaśnieniami prof. Stanisława Pigonia. Dzięki temu dowiedziałem się, skąd wzięło się przysłowie „wieszać na kimś psy”, jaka jest etymologia określenia „szczwany lis” i poznałem wiele innych ciekawostek, chociażby taką, że Hrabia był sierotą, a Tadeusz podczas pierwszego spotkania z Zosią widział jej nagie piersi.

Jednak nie o erotyce w dziele wieszcza chciałbym mówić. Zwróciły moją uwagę przeoczone przy poprzednich lekturach ustępy związane, w moim mniemaniu, z poglądami poety na kwestie wolności czy własności.

Mało kto z czytelników (siebie mam na myśli) zwraca uwagę na pewien fragment opisu matecznika:

Słychać, że tam w stolicy między zwierzętami

Dobre są obyczaje, bo rządzą się sami;

Jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci,

Nie znają praw własności, która świat nasz kłoci,

Nie znają pojedynków ni wojennej sztuki.

Jak ojce żyły w raju, tak dziś żyją wnuki,

Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie,

Nigdy jeden drugiego nie kąsa ni bodzie.

Nawet gdyby tam człowiek wpadł, chociaż niezbrojny,

Toby środkiem besyti przechodził spokojny;

One by nań patrzyły tym wzrokiem zdziwienia,

Jakim w owym ostatnim, szóstym dniu stworzenia

Ojce ich pierwsze, co się w ogrójcu gdzieździły,

Patrzyły na Adama, nim się z nim skłóciły.

Szczęściem, człowiek nie zbłądzi do tego ostępu,

Bo Trud i Trwoga, i Śmierć bronią mu przystępu.

Prof. S. Pigoń twierdzi, że ustęp ten jest żartem Mickiewicza, humorystycznym rozwinięciem teorii Rousseau. Mimo wielkiego szacunku, jakim darzę nieżyjącego już pana profesora, pozwolę sobie wysnuć przypuszczenie, że niekoniecznie był to żart. W passusie tym nie widzę nut wesołych, jest on w moim odbiorze poważny i całkiem sensowny. Mickiewicz (zaczyna się egzorta pt. „co poeta miał na myśli”) wyraźnie sugeruje, że źródłem sporów w świecie ludzi jest pojęcie własności, ono jest powodem pojedynków i wojen (wojny powstają dla i z powodu pieniędzy, Mickiewicz musiał to widzieć). Interesująca jest ostatnia linijka mówiąca, dlaczego dla współczesnego człowieka powrót do, powiedzmy sobie, „wspólnoty pierwotnej”, jest niemożliwy lub niesłychanie trudny. Dostępu tam bronią Trud, Trwoga i Śmierć. Wbrew różnym innym interpretacjom tej linii, mam wrażenie, że autor nie ma na myśli fizycznych przeszkód podczas drogi do matecznika, lecz bariery psychologiczne. Żeby wrócić do idei życia bez własności, trzeba wykonać spory Trud mentalny (jak trudno wyobrazić sobie społeczeństwo bez własności, pisałem we wpisie Totalitaryzmy), wizja taka wywołuje lęk już podczas wyobrażeń, co dopiero, gdyby ktoś próbował ją wprowadzić w życie. Z pewnością skończyło by się rozlewem krwi. Trud, Trwoga i Śmierć.

Jest jeszcze inny ciekawy fragment w Panu Tadeuszu. Przeczytajmy, co Wojski mówi podczas wesela:

Ach! wy nie pamiętacie tego, Państwo młodzi,

Jak wśród naszej burzliwej szlachty samowładnej,

Zbrojnej, nie trzeba było policyi żadnej;

Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa,

Była wolność z porządkiem i z dostatkiem sława!

W innych krajach, jak słyszę, trzyma urząd drabów,

Policjantów różnych, żandarmów, konstabów;

Ale jeśli miecz tylko bezpieczeństwo strzeże,

Żeby w tych krajach była wolność – nie uwierzę.

Mam wrażenie, że ustęp ten koresponduje z poprzednim: Mickiewicz wkłada w usta Wojskiego być może swoje poglądy co do natury wolności, która bierze się z samowładności (o zwierzętach pisze „rządzą się sami”). Społeczeństwo niekontrolowane, ale uprzednio dobrze „wychowane” samo szanuje sensowne prawa, a więc nie potrzebuje policjantów, którzy strasząc karą wolność odbierają, bo wolny człowiek sam powinien decydować, co jest uczynkiem dobrym (dozwolonym) a co złym (niedozwolonym). Wolność zdaje się oznaczać, że jednostka postępuje w sposób prawy bez kontroli i nacisku. Dokładnie tak jak zwierzęta w mateczniku…

Czy współczesny człowiek potrafi sobie wyobrazić społeczeństwo pozbawione policjantów, przepisów, prawa? Cywilizowany – z trudem. Niecywilizowany – bez wysiłku. Czy zatem mieszkańcy afrykańskich wiosek są bliżej matecznikowych zwierząt? Jeśli tak, to kto stoi wyżej w hierarchii mądrości: ludzie cywilizowani czy wręcz przeciwni? I kto powinien się od kogo uczyć?

Jan Kowalski pędzi samochodem 150 km / h ledwo zdając sobie sprawę z tego, że jest to niebezpieczna prędkość, zwalnia wtedy, gdy boi się, że w pobliskiej wsi czają się policjanci z radarem. Gdzie się podziała mądrość tego człowieka: świadomość energii, którą posiada jego pojazd, refleksja o ludzkim życiu, które tą energią może być zagrożone, wyobraźnia, która powinna skłonić go do zredukowania prędkości nie z powodu strachu przed „władzą”, ale z troski o zdrowie mieszkańców sioła, do którego się zbliża? Co by się stało, gdybyśmy zlikwidowali wszystkie znaki ograniczenia prędkości, usunęli fotoradary, pozwalniali policjantów z suszarkami? Czy ludzie cywilizowani zgłupieliby do reszty, czy może stałoby się z nimi coś odwrotnego: świadomość, że już nikt ich nie kontroluje spowodowałaby, że zaczęliby kontrolować się sami?

Mam wrażenie, że Mickiewicz, gdyby żył, powiedziałby to drugie. Ja też chciałbym wierzyć w swoistą „autoregulację” człowieka. W jego sprawczość. Czy narzucenie władzy i kontroli przypadkiem nie ograniczyło, nie odebrało człowiekowi wiedzy o własnej mądrości? Wydaje mi się, że w Polsce szlacheckiej „wolność” była blisko spokrewniona ze „sprawczością”. Ludzie wiedzieli, że jeśli jest zagrożenie, nie wolno czekać, aż ktoś (wojsko) załatwi sprawę za nich. Było pospolite ruszenie, każdy chwytał za szablę i robił to, co uważał (bez dekretów) za słuszne. Czuł, że coś znaczy, dlatego nie czekał na innych. „Polska nierządem stoi”, było takie przysłowie, w dzisiejszych czasach raczej obśmiewane. Nie znam się na historii, jednak samo psychologiczne, socjologiczne jego znaczenie jest zastanawiające. Być może mieliśmy w naszym kraju swoisty, bardzo specyficzny „ustrój”, pewien eksperyment społeczny, wcale nie głupi. Ludzie byli „samowładni”, „sprawczy” i „wolni”. Owszem, zapłacili za to karę w postaci rozbiorów. Ale czy gdyby inne kraje były takie same, doszłoby do nich?

Temat jest bardzo szeroki, a ja dzisiaj wyjątkowo mam małą intelektualną potencję, więc może na razie rozważania skończę, a kiedyś z pewnością jeszcze do nich wrócę…

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Dwa razy o Avatarze

środa, 23 Marzec 2011

Dzisiaj dwa wpisy archiwalne, zestawione razem. Pierwszy opisuje moje bardzo świeże wrażenia po obejrzeniu filmu “Avatar”, drugi – wrażenia po drugim, trzecim i czwartym seansie…

PIERWSZE WRAŻENIE

Obejrzałem. Przez pierwsze pół godziny (do 40 minut) nudziłem się okropnie i narastała we mnie złość na nieprawdopodobnie schematyczne rozwiązania fabularne.

Potem było ciekawiej: główny bohater poznawał świat, można się było rozerwać.

Dalej była wojna, którą trudno popsuć. Montaż, tempo, akcja.

A potem przemyślenia.

Myśl 1: Dlaczego dorosłych traktuje się gorzej od dzieci?

Weźmy dowolny film Disneya. „Auta”, „Odlot”, „Gdzie jest Nemo?”. W każdym z nich znajdziemy o niebo ciekawsze przesłanie i rozwiązania fabularne niż w Avatarze. No i nie będziemy się nudzić. Dlaczego przekaz dla dorosłych musi być grubo ciosany, schematyczny, ograny i bez wyrazu?

Myśl 2: Dlaczego niemal każda „obca rasa” ma strukturę stadno-klanową i przypomina Indian Ameryki Północnej?

To naprawdę tak ograny schemat, że niedobrze się robi, gdy przybysz (główny bohater) jest przedstawiany „Czifowi” wioski, potem „Szamance”, a wartościami tam cenionymi jest honor i tam dalej.

Myśl 3: Dlaczego amerykański bohater musi koniecznie być debilem?

Aktor ma naprawdę mordę debila i zachowuje się jak debil, w każdym razie przez co najmniej połowę filmu, a to dużo. Mimo ostrzeżeń wybiega z laboratorium i nie dostaje za to reprymendy, lezie w szkodę nie znając lasu, dotyka roślin nie rozumiejąc ich właściwości, nawet klepie grzyby w kapelusze, żeby się zapaliły, no debil, kretyn, pozbawiony wyobraźni, za to zaopatrzony w wielki karabin. Nie wierzę w przeobrażenia się imbecyla w kogoś wrażliwego. Człowiek wrażliwy ma szansę otworzyć oczy na inną rzeczywistość właśnie ze względu na swoją wrażliwość. Debil niczego nie otworzy. Niestety, zdaje się, że żeby przekaz był czytelny dla Amerykanów i innych kretynów, którzy wydadzą pieniądze na bilet (mnie w to grono wliczając), przemiana musi być spektakularna. Tylko że cierpi na tym nie tylko prawda psychologiczna. Cierpią na tym ludzie wrażliwi, którzy oglądając ten obraz zastanawiają się, dlaczego promowany jest debilizm.

Myśl 4: Wypacykowana dziwka

Ten film to taka wymalowana i pięknie ubrana panna lekkich obyczajów. Wizualnie jest naprawdę fantastyczny, nawet kreacja świata z niską grawitacją jakoś tam wyszła (duże rośliny, wysocy autochtoni, wielkie zwierzęta), chociaż oczywiście sprzeczności także tam były, bo po diabła Niebieskim włókna węglowe w kościach przy niskiej grawitacji? Zostawiam kwestie naukowe, bo ugrzązłbym w analizach, nie lubię tego. Chodzi mi tylko o to, że gdy ta panienka otwiera paszczę (film przemawia fabułą) okazuje się, że nie ma czego słuchać. Schemat na schemacie: debil ucieka przed zwierzakiem, pomaga mu piękna autochtonka, wprowadza do wioski, bo był „znak”, wioskowi są nieufni, imbecyl zaczyna się uczyć obyczajów, zakochuje się w świecie i autochtonce, wyjawia, że podła korporacja chce ich wysiedlić, jest walka o freedom i democracy. Czy to, co napisałem, jest spoilerem? Ależ skąd. Znamy to z dziesiątek innych kalek.

Myśl 5: Kilka pomysłów

Tak, jest w filmie kilka pomysłów. Pomysł z avatarem no ujdzie. Po Snergu, Lemie, Wachowskich, mnie wreszcie, świeży on nie jest, ale jak na kino – okej. Pomysł z siecią ogólnoplanetarną – nawet odrobinę wieje świeżością. Bunt planety przeciwko najeźdźcom – były już takie rzeczy, ale niech będzie, że to też w miarę zaskakujące. Sęk w tym, że w dobrym filmie nie powinno być kilku pomysłów, ale, bo ja wiem, jak to nazwać? Może… duch?

Myśl 6: Jak rozpoznać ducha?

Gdy patrzę na film, który w mojej ocenie jest dobry, towarzyszy mi ciekawa reakcja: uśmiecham się. Jakbym patrzył na coś wyjątkowego. Jeśli film (w mojej ocenie) ma “magię”, gęba mi się śmieje niezależnie od mojej woli. Tak, płaczę też, ale generalnie znakiem jest uśmiech. On jest wykrywaczem osobowości twórcy, jego wrażliwości, delikatności, subtelności tego, co przekazuje. Pamiętam swoje reakcje podczas oglądania „Star Treka”, tego ostatniego. Ogólnie nie lubię tej serii, więc szedłem do kina mocno sceptycznie nastawiony. A potem przeżyłem wielką przygodę i przypomniały mi się młodzieńcze lata, gdy wszystko było pierwsze i cudowne.

Na Avatarze byłem uśmiechnięty wspak.

Myśl 7: 3D

To, co najbardziej przyciąga uwagę, to mnóstwo ekraników 3D. Wszystko jest 3D. Zdjęcia, monitory, cienkie urządzenia multimedialne, everything is 3D. I chyba na to postawił Cameron. Sęk w tym, że gdy ta trójwymiarowość stanie się powszechna, zostanie tylko treść. Czyli feeria barw i nic poza tym.

Myśl 8: Niesprawiedliwość dziejowa

Jest świetny film: „Wojownik i księżniczka”, niemiecki. Słyszeliście? A to moim zdaniem jeden z najlepszych filmów w ogóle i w szczególe. Wcale nie fantasy. Intryga Gwiezdnych Wojen, części I-III stanowi szczyt umiejętności fabularnych w historii kina (moim zdaniem). Czy ktokolwiek kiedykolwiek słyszał, żeby jakiś krytyk zachwycał się złożonością intrygi w tej trylogii? Nie, krytycy z tego przekazu nic nie zrozumieli. Co zaś czytam o Awatarze? „Cameron przywrócił magię do kina!” „Przełom!” itd.

Więc ja chyba zrobię sobie taki test na ludzi. Będę zadawał pytanie:

- Widziałeś / widziałaś Avatara? Tak? I co, podobał ci się?
W zależności od odpowiedzi, wyrobię sobie o interlokutorze / interlokutorce zdanie.

Na wszystkich bogów istniejących i nieistniejących. Zacznijmy cenić rzeczy wartościowe, a obiekty byle jakie, nawet wypacykowane, nazywajmy… „bytami lekkich obyczajów”.

Myśl ostatnia: czy kiedy Avatar wyjdzie na DVD, kupię go?

Niestety, tak. Bo lubię fantastykę. Czy będę go często oglądał? Tego nie wiem.

DRUGIE WRAŻENIE

Po pierwszym obejrzeniu obrazu byłem bardzo zły na Jamesa Camerona i cały świat: nie podobała mi się schematyczna do bólu fabuła i wiele innych rzeczy. Wypada zaznaczyć, że nie należę do ludzi, którym schematyczna treść bardzo przeszkadza, przeciwnie, jestem w stanie wybaczyć dziełu naprawdę wiele, jeśli porusza mnie w inny, choćby emocjonalny, sposób.

Tak czy owak nakrzyczałem na film (jak się ten James po tej napaści pozbierał, to ja nie wiem) narażając się niektórym czytelnikom. Napisałem też, że kupię wersję DVD i może obejrzę rzecz drugi raz.

Tak się stało.

Obejrzałem obraz po raz drugi, tym razem nie w kinie, tylko na laptopie, wieczorem, podczas jednego z licznych szkoleń, jakie dane jest mi prowadzić. I co?

No właśnie.

“Jaki ładny film!”, myślałem sobie. Chłonąłem go z prawdziwą przyjemnością, czułem wręcz młodzieńczy zachwyt, gdy Jakesully poznawał świat Na’vi. Jak to się stało, myślałem, że poprzednio byłem dla obrazu tak surowy? Tym razem przewidywalność opowieści w ogóle mnie nie raziła, oglądałem film jak bajkę, jak grę komputerową (kojarzył mi się w pewnym momencie z Gothikiem).

Być może zupełnie inny odbiór spowodowany był tym, że doskonale wiedziałem, co mnie czeka, więc na nic się nie nastawiałem, być może zawczasu “wybaczyłem” Avatarowi treść (fabułę) i zobaczyłem to, co było oprócz niej?

Potem obejrzałem go po raz trzeci. W gronie przyjaciół, dość krytycznych. Wtedy odczucie sztuczności scenariusza znowu mnie uderzyło i przeszkadzało w odbiorze.

A potem obejrzałem go ponownie, znowu sam. I film spodobał mi się.

Wreszcie przyjrzałem mu się po raz piąty i oglądałem go z przyjemnością.

Powiem więcej – będę go oglądał jeszcze nie raz.

Jakie z tego wnioski? Chyba kilka.

1. Nie należy oceniać dzieła po jednokrotnym oglądaniu / czytaniu
2. Należy uwzględniać swoje samopoczucie / nastawienie podczas odbioru, bo ono może znacznie zaburzyć widzenie
3. Schematyczność fabuły nie musi psuć przyjemności z odbioru dzieła

Oczywiście wciąż uznaję, że Avatar JEST schematyczny i naprawdę boleję, że kilka rzeczy nie było w nim poprowadzonch inaczej.

Ale kilka spraw, które mi się nie podobały ujrzałem z innej perspektywy. Np. początkowo byłem zły na Jake’a, że wybiegł z laboratorium nie słuchając rad i ostrzeżeń naukowców (gdy pierwszy raz “wsiadł” w avatara). Teraz myślę, że może Amerykanie mają dość mówienia im, co powinni robić, a czego nie, może postać, która łamie przepisy i robi to, co czuje, że jest słuszne, jest im potrzebna. Początkowo drażniło mnie, że główny bohater jest debilny, teraz widzę to inaczej. Jego postać jest przedstawiono grubymi pociągnięciami, ale jest w nim coś ciepłego i nawet subtelnego.

Rzecz jasna, gdybym miał kiedyś (może jeszcze w tym wcieleniu) nakręcić film, zrobiłbym to inaczej, lansując inną postawę i inną wrażliwość.

Niemniej wyznaję bez bicia, że o ile moja pierwsza ocena Avatara była bardzo zła, to teraz film podoba mi się dużo bardziej.

I bądź tu człowieku mądry. I wierz tu człowieku w swój osąd.

Jednym słowem: nie oglądałeś / czytałeś dwa razy – nie oceniaj.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 9.0/10 (1 vote cast)

Zabawa w Browna

wtorek, 22 Marzec 2011

Taki ze mnie Dan Brown jak z regału gitara, ale coś mnie ostatnio tknęło i pobawiłem się w doszukiwanie się w „Ostatniej wieczerzy” wielkiej tajemnicy.

Ostatnia wieczerza, całość

Ostatnia wieczerza, całość

O Leonardzie wiem niewiele, ale coś tam mi się o uszy obiło. Po pierwsze, nie lubił Chrystusa. Po drugie skłaniał się ku idei, że miał on brata bliźniaka. Po trzecie lubił ideę Jana Chrzciciela. Po czwarte znakiem tegoż był palec skierowany w górę. Po piąte człowiek renesansu pisał lewą ręką od prawej do lewej i wielu uważa, że było to nie tylko spowodowane leworęcznością, ale stanowiło swoisty sygnał, by czytać jego dzieła używając lustra. Toteż niejeden się w to bawi przystawiając krawędzie zwierciadeł w miejsca wskazywane przez postacie namalowane na jego płótnach. Pomyślałem, że i ja lustro przytknę do „Ostatniej wieczerzy”, ale nie centralnie, jak czyniono to przede mną, lecz w miejscu, gdzie jeden z apostołów wystawia palec, właśnie będący symbolem Jana Chrzciciela, bo tę lokację uważam za centralną dla obrazu, nie figurę zbawiciela. Oczywiście płaszczyznę zwierciadła można przystawić dwojako: skierowując odbijającą stronę ku lewej stronie (będziemy wtedy mieli po prawej lustrzane odbicie lewej) oraz ku prawej stronie (będziemy mieli wtedy po lewej odbicie strony prawej). Warto może dodać, że po łacinie sinister (lewy) oznacza także złego, a dexter (prawy) oznacza kogoś nomen omen prawego.

Co się stanie, gdy będziemy mieli dwie lewe (złe?) strony obrazu? Mamy dwóch Jezusów (braci bliźniaków?), wszyscy apostołowie są odsunięci od nich, wykonują dłońmi albo ruchy obronne, albo agresywne. Moje odczucie jest takie, że nastrój płótna jest niespokojny. Co zaś wskazuje palec wiszący między bliźniakami? Ścianę za grupą, na której widzimy postać przypominającą strojną małpę w koronie.

Ostatnia wieczerza, dwie lewe strony

Ostatnia wieczerza, dwie lewe strony

Co się stanie, gdy zestawimy dwie połowy prawe (dobre?). Chrystus wraz z bliźniakiem znikają. Janowy palec podobny jest do gołębia, niektórzy apostołowie zbliżają się do niego, a jeśli nie, to i tak wykonują rękami gesty pozytywne (zbliżone są do serc lub zwrócone dłońmi ku górze). W porównaniu do dwóch lewych połówek nastrój jest o ton pozytywniejszy, głównie ze względu na pochylone w stronę centrum postacie. Palec wskazuje znowu ścianę, lecz tym razem widać tam raczej postać uśmiechniętą, w czymś w rodzaju wysokiej czapki na głowie.

Ostatnia wieczerza, dwie prawe strony

Ostatnia wieczerza, dwie prawe strony

Czy to coś znaczy? Nie mam pojęcia.  Ale wydaje mi się spójne i – jak na laika – interesujące.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Manipulator

poniedziałek, 21 Marzec 2011

Miałem niedawno do czynienia z przemiłą osobą płci żeńskiej, życzliwą i naprawdę ciepłą. Dałbym się posiekać, że jest to kobieta pełna dobrych chęci i entuzjazmu, gdyby nie jedna drobna sprawa – była specjalistką od PR’u. Zdumiewające jest to, że wykształcenie takie kładzie się cieniem na stosunkach międzyludzkich, bo kto się z takim kimś zetknie, zaczyna zaraz zadawać sobie pytania: interlokutor jest szczery, czy po prostu gra na uczuciach? Mówi, co myśli, czy, wykorzystując swoją psychologiczną wiedzę, zwodzi na manowce? Można mu ufać, czy trzeba uważać, bo to MANIPULATOR?

Ledwie wychwyciłem swoje uczucia wobec rzeczonej kobiety, zaraz przypomniały mi się wielokrotnie powtarzane obserwacje różnych ludzi dotyczące mojej osoby: ile razy schodziłem z mównicy po prelekcji konwentowej, podchodził do mnie jeden czy drugi i zadawał pytanie: “ciekawy jestem, ilu chwytów użyłeś podczas tego wykładu?” Moje zaskoczenie przy takich okazjach jest zawsze tak samo wielkie. Wybałuszam oczy i pytam: „ależ jak to?”, albo mówię „no przecież…” po czym się zapowietrzam, bo ze zdumienia nie wiem, co dalej rzec. I co? Moje reakcje spotykają się z uśmiechem „zrozumienia”: znowu manipuluję. Jasna cholera. Przecież mi zależy podczas prelekcji na jednej tylko rzeczy: przekazaniu jak największej ilości wiedzy w jak najbardziej komunikatywny sposób. Jeśli się reklamuję to raczej otwarcie i bez użycia bodźców podprogowych.

Okazuje się jednak, że etykieta jest etykietą i choćbyś człowieku był tak szczery i otwarty jak Argonath i tak fakt, że zajmujesz się prowadzeniem treningów dla biznesmenów / piarem / komunikacją międzyludzką powoduje, że rozmawiają z tobą, słuchają, mówią, a potem zastanawiają się, ile z twoich reakcji było prawdziwych, a ile wykalkulowanych.

To jest straszne. Bo nie po to uczyłem się przez znojne lata, jak rozmawiać z drugim człowiekiem (żeby go lepiej rozumieć i żeby on lepiej rozumiał mnie), żeby potem być posądzanym o manipulacje!

Jedna z moich znajomych opowiedziała mi anegdotę: siedzi na audytorium podczas mojej prelekcji, w pewnym momencie patrzę na nią i pytam: „Zgadzasz się ze mną, Paulina?”. Ona lekko kiwa głową. Przed nią siedzi para: młody chłopak nachyla się do ucha dziewczyny i szepcze: „Na tej sali na pewno nie ma żadnej Pauliny. To jest chwyt psychologiczny, ale my nie damy się nabrać”.

Etykieta jest jednym słowem etykietą, schemat schematem i w zasadzie nie da się z tym walczyć. Co więc wypada powiedzieć? „Tak, znam się na komunikacji międzyludzkiej i trochę na psychologii. Wiedzcie więc, drodzy czytelnicy, że manipuluję, aż świszczy, przy każdej okazji, w każdej rozmowie o każdej porze dnia i nocy. A teraz spójrzcie w lustro i zadajcie sobie pytanie, czy nie robicie tego samego.” I co powiecie? „Ależ jak to?”, albo „No przecież…”, a ja pokiwam ze zrozumieniem głową, uśmiechnę się i pójdę w swoją stronę :) .

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)