Archiwum z Grudzień 2013

Grawitacja i Django

sobota, 28 Grudzień 2013

Onet ogłosił najlepsze filmy tego roku. Miejsce pierwsze – „Django”. Trzecie (czy coś koło tego) – „Grawitacja”. Od dawna chciałem napisać tekst o tym drugim obrazie, a o pierwszym – od wczoraj, kiedy miałem nieprzyjemność obejrzenia go. Mówi się o mnie, że „zieję nienawiścią” i „rzygam żółcią”, więc upraszam nieodpornych o przerwanie lektury, bo obrazów powyższych chwalić w większej części swoich wynurzeń nie będę.

Grawitacja

Grawitacja

Grawitacja

Czytałem na Facebooku, zanim jeszcze wybrałem się do kina Imax, żeby zapoznać się z tym dziełem na wielkim ekranie i to w 3D, że to znakomite kino dla miłośników hard sf. I na początku nawet było miło – odczucie, że przebywa się razem z bohaterami na orbicie, te wszystkie wizualne cuda zrobiły na mnie wrażenie, to istotnie działało. I nie powiem, film trzymał w napięciu od początku do końca. Zaznaczę także, że podobała mi się gra Sandry Bullock, co do której zdolności aktorskich nigdy nie miałem wątpliwości. Dodam, że podobał mi się spokój George’a Clooneya.

I na tym dość plusów.

Nie pojmuję doprawdy, dlaczego znawcy kina tak często przeoczają rażącą niespójność emocjonalną, brak inteligencji komunikacyjnej tudzież głupotę ogólną scenariusza, o brakach fundamentalnej wiedzy fizycznej nie zapominając.

  1. Gdybym był Sandrą Bullock, już na samym początku filmu krzyknąłbym do George’a Clooneya: „Zamknij się, bo ja tu pracuję!”. Nie wierzę, żeby podczas wymagających skupienia prac w otwartej przestrzeni pozwalano na to, by jakiś kretyn (Clooney) marnował paliwo swojego plecaka na loty donikąd oraz rozpraszanie partnerki, w przeciwieństwie do niego wykonującej odpowiedzialną i złożoną operację. No, to taki pierwszy mały minusik.
  2. Gdybym był scenarzystą, waliłbym się w czoło wskazującym palcem tak długo, aż zrobiłbym sobie w czaszce dziurę po tym, jak zobaczyłbym na własne oczy owoc swojego dzieła, czyli Clooneya „chroniącego” Sandrę Bullock przed zbyt szybkim zużyciem kończącego się tlenu, poprzez zachęcanie jej do rozmowy i wynurzeń. Każdy myślący człowiek wie, że konwersacja powoduje szybsze zużycie tlenu. Do pani naukowiec wystarczyłoby powiedzieć „Oszczędzaj tlen” i to powinno wystarczyć. Hiperwentylacja to rzadka reakcja na stres. Jest filmowa i dobrze wygląda na ekranie, ale częściej to wstrzymanie / spłycenie oddechu. Zatem astronauta powinien był po prostu przedstawić fakty: „Kończy ci się tlen. Oddychaj płytko i nic nie mów”, a potem mógł ewentualnie coś opowiadać, skoro tak to lubił.
  3. Kluczowy moment filmu. Niestety, sakramentalnie spaprany. Clooney i Bullock „wiszą” na jakichś linach przy stacji kosmicznej. Ich prędkość oraz prędkość stacji zrównały się. Oznacza to, że Bullock jest w stanie podciągnąć do siebie Clooneya jednym palcem i sama przyciągnąć się do stacji minimalnym wysiłkiem. Niestety, nie jest to zgodne z zapatrywaniami scenarzysty, w związku z czym Clooney ciągle „wisi” i „obciąża” Bullock. Taka sytuacja mogłaby mieć miejsce tylko w przypadku, gdyby stacja kosmiczna przyspieszała, ale nic takiego się nie działo. Zatem „wisiał” kompletnie bez sensu, a jego odpłynięcie po tym, gdy bohatersko odpina się od Sandry, spowodowało, że zadrżałem z trwogi, bo jakim cudem twórcy filmu zaakceptowali taki błąd?!
  4. Bullock po tym, gdy wreszcie dociera do wnętrza stacji, zamiast natychmiast podjąć kroki mające na celu uratowanie gadatliwego partnera, najpierw odbywa… spa. W tym momencie stwierdziłem, że przestaję traktować obraz poważnie. Pani Bullock rozbiera się, wygina, zawisa, zwija, no prezentuje wszelkie możliwe rozwiązania architektoniczne swojego ciała, a potem, jak już się powygina, co trwa skandalicznie długo, wywołuje Clooneya, który oczywiście w trakcie, gdy odbywała gimnastykę, zdążył sczeznąć w czerni kosmosu. Rozumiem, że Bullock była zestresowana i potrzebowała chwili na dojście do siebie, ale nie tak, nie w taki sposób, nie tak długo i natrętnie. Zupełnie niespójna scena.
  5. Rosyjska stacja kosmiczna zaczyna się palić. Oczywiście. Każda stacja kosmiczna, po tym, gdy wtargnie na jej pokład obywatelka USA, zaczyna płonąć. Zdarza się to codziennie, dlatego na stacjach spod znaku sierpa i młota jest mnóstwo butli gaśniczych. Nie chce mi się tego dalej komentować.
  6. Chińska stacja kosmiczna… spada. No pewnie. Jedna się pali, druga spada, w trzecią, gdyby była, powinien trzasnąć meteoryt. Szkoda słów na takie nagromadzenie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Ja wiem, że kino nie jest po to, by pokazywać rzeczy prawdopodobne i przewidywalne, ale tutaj twórcy znowu przesadzili.
  7. Znawcy pokazują jeszcze inne niedorzeczności – że astronauci w sumie nie powinni widzieć pędzących szczątków, bo za szybko lecą (niby się z tym zgadzam, z drugiej strony widzimy pędzące z ponaddźwiękową prędkością myśliwce, więc może jednak coś tam by widzieli), że stacje kosmiczne nie lecą „sznurkiem”, ale orbitują na różnych wysokościach, że włosy Sandry powinny falować itd. To też, to też, ale w sumie najbardziej chyba drażni mnie w tym filmie „upadek” Clooneya i „spa” Bullock. Niby to tylko dwie sceny, ale, niestety, kluczowe dla fabuły, zwłaszcza „upadek”. Jeśli najważniejsza scena nie ma w filmie sensu, to cały obraz go traci.
  8. Ostatecznie dodam, że film nie ma żadnej fabuły, żadnej story. To relacja z akcji ratunkowej astronautki, a jej historia rodzinna jest dolepiona w moim odczuciu na siłę, żeby w ogóle jakaś treść w obrazie była.
  9. I to dzieło otrzymało trzecie miejsce.
  10. Gdzie miejsce na opowieść, na przekaz, na przesłanie? „Warto walczyć o przeżycie”? No niby coś takiego tam się pojawia, ale po co przeżyć, dla kogo, dlaczego? Na te pytania odpowiedzi wciąż pozostają poza horyzontem.

Django

Django

Django

Tarantino nigdy nie należał do moich ulubionych twórców, za bardzo się bowiem lubuje w nieuzasadnionej przemocy i wcale nie jest tak utalentowany, jak się o nim mówi. Częściej robi haniebne podróbki filmów („Kill Bill”) niż sensowne opowieści zaopatrzone w zrozumiale umotywowanych bohaterów, sensowne rozwiązania fabularne tudzież pointy. Zazwyczaj to zlepki dobrych lub doskonałych scen, niezespolone jednak fabułą i koroną, która wieńczy dzieło. Są od tego wyjątki, jak chociażby „Pulp fiction”, oraz… no, może „Sin City”, ale ten obraz zdaje się robił z Rodriguezem i Millerem. Poza tym to takie właśnie patchworki.

W „Django” podobała mi się muzyka (nie do końca w moim typie, ale jak zwykle u Tarantino, interesująco podana) i wiele scen, powiedzmy w pierwszych dwóch trzecich filmu. Dialogi, gra aktorska, to wszystko stało na bardzo dobrym poziomie, aż do sławetnej sceny podania ręki panu Leonardo Di Caprio. Wtedy bowiem wyszła na jaw straszliwa prawda.

  1. Pan Tarantino po prostu nie miał pomysłu, jak inteligentnie i spójnie rozwiązać story swojego filmu. Łowca głów i Caprio podają sobie ręce i się rozstają? Tak ma się skończyć film? Logika i zdrowy rozsądek podpowiadają, że właśnie tak powinno być: łowca, Django i była niewolnica odjeżdżają, rozstają się, happy end. Ale przecież nie byłoby wtedy flaków na wierzchu, a poza tym wyszło by na jaw, że w istocie Django i łowca nie mieli sensownego planu na wydarcie dziewki z rąk podłego południowca, że w sumie cała szopka, że „wyjadą na pięć dni i potem wrócą” była zbędna, że twórca obrazu po prostu nie przeanalizował scenariuszy „co by było, gdyby…” Po co cała heca z zakupem zawodnika? Czy gdyby łowca przyjechał do handlarza mówiąc „Słyszałem, że ma pan niewolnicę mówiącą po Niemiecku, chcę ją zobaczyć i być może kupić!”, nie pozyskałby uwagi Di Caprio, człowieka znudzonego i łaknącego odmiany? Oczywiście, że tak. Cała wizyta bohaterów w “Candylandzie” (czy jakoś tak) miała zbudować napięcie i odciągnąć uwagę widza, że twórca obrazu w istocie nie ma sensownego pomysłu na dalszy ciąg. No i miała zapewnić rozlew krwi.
  2. I zapewniła tak tragicznie marnym rozwiązaniem, że żałość pęcherzyk żółciowy ściska. „Nie mogłem się oprzeć”, wyznaje łowca po tym, gdy naciska język spustowy broni. Doprawdy? Facet, który potrafił zachować zimną krew w o wiele bardziej stresujących sytuacjach? Gość, który stał po stronie prawa i doskonale wiedział, że jego przekroczenie marnie się dla niego skończy? Widok rozrywanego przez psy niewolnika tak nim wstrząsnął, że postanowił wytoczyć wojnę całemu południu USA i stać się bandytą?
  3. Bing i bang, czyli bezsensowne strzelaniny „wieńczą” dzieło pana Tarantino. Kompletnie bez planu, łącznie z ostatnią akcją pana D. Wydawałoby się, że powinien tam być jakiś misterny plan, inteligentne rozwiązanie, pointa ciesząca inteligentnego widza. Nic z tego. Łupu i cupu, wielki huk i nie wiedzieć czemu rozradowani bohaterowie, którym do głowy nie przychodzi, że wraz z tym łups tudzież bęc stają się kryminalistami i pewnie nie przetrwają roku, bo czeka ich stryczek i koniec marny. Ale to nic, zdaje się mówić Tarantino, widz ma zapomnieć o konsekwencjach i szczerzyć zęby razem z bohaterami.
  4. Na obronę Tarntino powiem, że być może szalony gest łowcy był deklaracją braku moralnej zgody na niesprawiedliwość i niewolnictwo, a końcowe szaleństwo Django symbolizowało zerwanie łańcuchów, ale na wszystkich bogów, można to było zrobić inteligentniej i rozerwanie dynamitem reżysera niczego tu nie zmienia.

Już przy „Bękartach wojny” miałem wątpliwości co do umiejętności Quentina, lecz przy drugim oglądaniu zdecydowałem, że nie będę się rzucał na ten film, bo mimo wszystko kupy się trzyma, a i sceny ma genialne (trochę pozlepiane, ale genialne), lecz w przypadku „Django” nie będę się sam ze sobą kłócił. Film jest spaprany. A komu się podobał DO KOŃCA, może mi się więcej nie kłaniać.

Tak więc mamy najnowszy obraz pana Tarantino na miejscu pierwszym, a film o orbicie na miejscu trzecim. I naprawdę nie wiem już: czy to ja zwariowałem, czy żyjemy w jakimś zakłamanym świecie, w którym ludzie nie umieją już odróżnić tego, co wartościowe od podróbki? Pointy nie będzie. Nie dają jej „najlepsze obrazy roku”, dlaczego więc ja mam się starać?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Święta

wtorek, 24 Grudzień 2013

Podczas menedżerskich szkoleń, które prowadzę dla różnych firm, organizuję przeróżne ćwiczenia, z których część można nazwać kontrolowanymi eksperymentami, udowadniającymi raz po raz starą prawdę psychologii społecznej: na zachowanie człowieka wpływa sytuacja, w której się znajduje. Słowo „sytuacja” może tu być rozumiane jako zachowanie grupy, wytworzone w niej normy, struktura organizacyjna, sposób funkcjonowania danej społeczności, zachowanie autorytetu itp. Raz po raz widzę, jak uczestnicy, zamiast zastanowić się nad strukturą, w którą ich wepchnąłem, zaczynają ze sobą rywalizować, a w końcu wchodzić w konflikt – ukryty bądź jawny, oczywiście zawsze śmieszny, połączony z zabawą, niemniej pouczający.

My także zostaliśmy wepchnięci w pewną strukturę (czy może raczej wypchnięci przez macice naszych matek) i tkwiąc w niej, zbyt rzadko zadajemy pytania o jej sens. A otacza nas system rywalizacji o zasoby (głównie pieniądze), konfliktów o błahe sprawy odciągające uwagę od rzeczy ważniejszych, wzmagającej się kampanii konsumpcjonizmu i galopującej machiny pożerającej nasz czas i energię, a wszystko to ubrane w nieustającą deklinację słowa „wolność”. Ten system prowokuje konflikty (ci, którzy mają mniej walczą z tymi, którzy mają więcej), kłamstwo (ci, którzy chcą mieć więcej nierzadko charakteryzują się podwójnym standardem moralnym) i utratę wartości (myśląc o sukcesie finansowym zapominamy o tym, że sukcesem może być stanie się dobrym człowiekiem).

Cokolwiek w takim systemie się stanie, jakakolwiek idea zostanie rzucona do oceny, ludzie, zamiast zastanowić się nad nią i wejść w dialog, by pogłębić problem i lepiej go zrozumieć, zaczynają skakać sobie do gardeł. Zamiast sięgać po odkrycia naukowe, zadowalają się niesprawdzonymi opiniami. Zamiast patrzeć szerzej i dalej niż granice miasta lub kraju, mówią „jestem stąd” i w ten sposób usprawiedliwiają ograniczenia swojej wrażliwości, bo jeśli coś złego dzieje się kilka tysięcy kilometrów dalej, jest już po prostu za daleko, by się tym przejmować, jeśli problem ma granice szersze i systemowe, mówią “nie filozofuj i zajmij się konkretami”.

Tymczasem wszyscy jesteśmy Ziemianami. I wszyscy jesteśmy ludźmi. I system, który wywołuje takie, a nie inne nasze reakcje, jest w zasadzie taki sam, gdziekolwiek zajrzymy (mówię o krajach cywilizowanych). Monetaryzm zaczyna czuć się źle, bo kraje są coraz bardziej zadłużone, więc, aby utrzymać tę strukturę, zostanie wygenerowana pewna liczba wojen, które oczywiście wciąż będą nazywane „interwencjami pokojowymi”. Będziemy fascynowani wojennymi filmami, grami oraz wojskowymi gadżetami, nasza uwaga będzie odciągana od pytań „czym jest pieniądz”, oraz „czy wszystko musi w tak zastraszającym tempie się psuć?”, coraz trudniej będzie zapytać „czym jest dług publiczny?”, „u kogo jesteśmy zadłużeni?”, „czy to normalne, że kraje mają długi?”, „dlaczego wszystko musi coś kosztować?”, „czy pieniądz jest w ogóle potrzebny?”

I tak dalej, i tak dalej.

I tak dalej, i tak dalej.

Zatem, czego bym sobie życzył na święta? Tego, by codziennie przybywało ludzi, którzy patrzą na system. I zadawali coraz więcej pytań o jego sens.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Gender, Anna Grodzka itp.

sobota, 21 Grudzień 2013
Rzymscy żołnierze

Rzymscy żołnierze

Mówi się, że zło powstaje wtedy, gdy dobrzy ludzie nic nie robią. Postanowiłem coś zrobić, bo odczuwam złość, patrząc, jak niedouczeni mężczyźni tudzież kobiety wypowiadają się na tematy transseksualizmu, płci tudzież gender i plotą.

Wiszą w sieci doskonałe opracowania, czym np. jest gender, można poczytać, jak kształtuje się płeć, oczywiście poczytać o tym można nie w organach katolickich (mam na myśli organa medialne), lecz obiektywnych, skumanych z nauką. Niestety, mało kto się z nimi zapoznaje. Zastanawiałem się, czy jest sens pisać o tym, o czym można poczytać gdzie indziej, ale w końcu uległem żonie, która stwierdziła, nie bez sensu zresztą, że co innego jest przekazać coś językiem prostym a rubasznym, z czego jestem znany, a co innego snuć pozbawiony akcentów osobistych naukowy wywód.

Ten wywód bardzo naukowy nie będzie, w sensie temperatury emocjonalnej oczywiście, bo ogólnie korzeń swój zanurzy głęboko w badaniach poczynionych przez panie i panów w białych fartuchach (ze wskazaniem na panie).

Najpierw o płci. Skąd się bierze tożsamość płciowa? Skąd wiem, że jestem mężczyzną / kobietą? Oczywiście nie stąd, że mam ptaka lub jego wklęsłą odmianę, lecz z mózgu. To w środku czuję się mężczyzną, kobietą, tudzież czymś pośrednim. Jak to się dzieje, że tam powstaje to poczucie? Z życia płodowego. Używając dużego skrótu, matka będąca w ciąży z płodem o dwóch chromosomach płciowych X (w skrócie XX), czyli takim, które ma wszelkie szanse wyrosnąć na dziewczynkę, nie powinna mu „wstrzykiwać” nadmiaru hormonów męskich i z reguły tego nie czyni. Oczywiście nie ma tu nic do gadania jej świadomość, sprawami tymi, podobnie jak wieloma innymi, zajmuje się jej organizm, niejako poza jej wiedzą. Jeśli płód (a nie „życie poczęte”, jak śpiewają wyznawcy toruńskiego radia) nadmiaru hormonów owych nie otrzyma, jego mózg ukształtuje się w ośrodkowy układ nerwowy kobiety. Zatem urodzi nam się dziecko o ciele zawierającym genom żeński i posiadający mózg żeński, jednym słowem dziewczynka. Lecz co się stanie, jeśli organizm matki wstrzyknie hormonów męskich trochę ponad normę? Mózg płodu zacznie kształtować się w stronę męskiego. Gdy tych hormonów będzie dostatecznie dużo, mózg ukształtuje się w zupełnie męski, więc w dniu radosnego porodu powitamy na tym łez padole dziecko o genomie XX (żeńskim) i mózgu męskim, jednym słowem chłopca w ciele dziewczynki. I bełkot pięknej inaczej bezmężnej pani, której nie wiadomo kto i kiedy wręczył tytuł profesorski, że wszystko zależy od genów, można wyrzucić na śmietnik historii, bo, proszę pani, geny to jedna rzecz, a hormony druga i po prostu się pani nie zna, a jako dyletantka, powinna pani swoją nierozumną twarzoczaszkę trzymać zamkniętą. Ad rem. Gdy ciężarna matka (której stan, według innej nomenklatury, jest „błogosławiony”) nosi w macicy (a nie w łonie, bo łono to inaczej wzgórek łonowy, nieprawdaż?) płód o genomie XY (męskim), powinna mu „dać” odpowiednią dawkę hormonów męskich, aby jego mózg przekształcił się w ośrodkowy układ nerwowy męski (pierwotnie zawsze mamy do czynienia z mózgiem kobiecym). Jeśli tak się stanie, urodzi nam się dziecko o genomie męskim oraz męskim mózgu, czyli chłopczyk. Co jednak się stanie, gdy organizm matki nie dostarczy odpowiedniego zastrzyku mózgowi płodu? Mózg nie przekształci się i pozostanie żeński. Zatem w radosnym dniu narodzin powitamy dziecko o ciele chłopca i mózgu dziewczynki.

Inteligentny czytelnik / czytelniczka domyśli się, że istnieje w tej historii wiele stadiów pośrednich, a więc takich, w których rodzą się mężczyźni nieco „zniewieściali”, bardziej zniewieściali, zupełnie nijacy wreszcie (z punktu widzenia ról kulturowych), czyli tacy jak ja, oraz zupełne lalusie podobne bardziej do kobiet, wreszcie po prostu kobiety w ciałach mężczyzn, które słusznie pragną, by obciąć im to, co zbędne, a wydrążyć to, co niezbędne. W taki sam sposób powstaje spektrum pań nieco męskich, bardziej męskich, zupełnych twardzielek, wreszcie mężczyzn w ciele kobiet, którzy odwrotnie, chcą, by zatkano im to, co wklęsłe, stworzono to, co wypukłe i urżnięto, to, co u góry zwisa i powiewa.

W taki właśnie sposób kształtuje się barwna tęcza odmian płci, których jest naprawdę wiele – od typowych mężczyzn, poprzez mężczyzn delikatnych, osób, które mają płeć nieokreśloną, do kobiet w ciałach mężczyzn i odwrotnie, w drugim kierunku, ale organizmie kobiecym.

Anna Grodzka nie jest facetem, któremu „we łbie się przewróciło”, jak mówiła pewna niedouczona paskuda w Radiu Maryja posiadająca, o rany boskie, mandat poselski, ale po prostu kobietą, którą przypadek obdarzył ciałem mężczyzny. Przypadek ten od czasu do czasu się przydarza zarówno posiadaczom ciał męskich jak i kobiecych i nie powinien pod żadnym pozorem być traktowany jako choroba, lecz statystyczna kondycja, która przydarzała się, przydarza i będzie przydarzać pewnemu odsetkowi społeczeństw narodów wszelkich i pod żadnym pozorem potrzeb tych grup, chociaż mniej licznych od nas, „standardowych przypadków” nie należy lekceważyć. Taka jest natura, właśnie NATURA, proszę państwa, to są naturalne, zgodne z NATURĄ, zupełnie NORMALNE przypadki obecne nie tylko u człowieka, ale także w przypadku wielu gatunków zwierząt, jeśli nie wszystkich w ogóle.

Zwolennicy fałszywie pojętej NATURY (która w ich ustach jest prostacką kulturą przez bardzo małe „k”) twierdzą, że „bóg (ja piszę to słowo przez małe „b”) stworzył mężczyznę i kobietę”. Gówno prawda. Ewolucja zwana przez nich bogiem stworzyła ekosystem, w którym wszystko jest możliwe, a role płciowe bywają umowne i zmienne, jak choćby u pewnego gatunku ryb, gdzie pan ryba zapładnia panią rybę, ta wychowuje dzieci, a w następnym sezonie zamieniają się płciami (literalnie zmieniają płeć na przeciwną) i odwracają role, i tak sezon po sezonie pan staje się panią, a pani panem. NATURA zna mnóstwo przypadków zupełnie niecodziennych koligacji płciowo-rodzinnych i udowadnia, że życie jest niesłychanie plastyczne i zmienne. To jest natura. A „kultura” przez małe „k”, czyli innymi słowy dogmatyzm poparty nieuctwem może sobie myśleć, że na świecie mają być tylko baby z wielkimi cycami i faceci z wielkimi jajami. No nie.

Czym jest gender? To role, aktywności, atrybuty i cechy, które dane społeczeństwo przypisuje danej płci. Np. wg. optyki wielu Polaków obecnej doby facet ma być twardy nie miętki, a kobieta ma być opiekuńcza i ciepła. Tfu. Gender się BADA. BADA. Nie tworzy. Czy mają te badania sens? Oczywiście. Przypomina mi się pewien eksperyment. Jednej grupie pokazano dwa noworodki. Powiedziano, że ten po lewej to chłopczyk, ta po prawej to dziewczynka. Poproszono, by uczestnicy eksperymentu opisali jedno i drugie dziecię. Chłopiec, według słów badanych, był, cytując z pamięci, „dziarski, zawadiacki, silny, żywy”, a dziewczynka „delikatna, wdzięczna, słodka, milusia”. Następnie te dwa dzieciątka pokazano innej grupie nie definiując płci i poproszono, by znaleźli jakieś różnice w ich zachowaniu. Grupa ta nie była w stanie stwierdzić żadnych różnic, jednym słowem obiektywnie dzieci te niczym się nie różniły. Jednak kulturowe wzorce i schematy już od dziecka narzucają płciom pewne zachowania, role i atrybuty. To jest właśnie gender. No i wiele innych rzeczy, zainteresowanych odsyłam do artykułu choćby na Wikipedii.

Istnieje zatem płeć biologiczna (mózgowa) i płeć kulturowa, która nie zawsze czyni sensowne rzeczy. De facto często maskuje to, kim jesteśmy naprawdę. Straszy się ostatnio „genderem” na lewo i prawo, kościelni przedstawiciele upatrują w tym „ruchu” szatana. No niech ci panowie w sukienkach i koronkach stukną się w głowę, przecież gender właśnie działa w ich interesie, pokazując, że pan może być homoseksualistą i chodzić w kieckach i to też jest człowiek, a nie apage satanas, precz siło nieczysta.

Jest sporo osób w społeczeństwach naszej planety o płci nie do końca wyraźnej, są ludzie o płci nieokreślonej, są kobiety w ciałach mężczyzn i mężczyźni w ciałach kobiet. Nie każda pani marzy o niańczeniu dzieci i gotowaniu, nie każdy mężczyzna śni o wbijaniu gwoździ i pracy drwala. O tym właśnie mówi gender.

Warto dodać, że swoistym “ruchem genderowym” była walka sufrażystek o prawa wyborcze kobiet oraz prawo do nauki. Przypomnijmy, że jeszcze sto lat temu kobiety nie miały możliwości edukacji, a i teraz nierzadko cierpią z powodu swojej płci i to również na uniwersytetach. Dlaczego? Przez co? Własnie przez obecny gender, czyli role, jakie są przypisywane ich płci,  mówiąc skrótowo: “baba nie nadaje się na naukowca”, “kobieta będzie kiepskim szefem”. Paskud płci żeńskiej, o którym miałem już okazję wspomnieć, nie mógłby zatem, gdyby nie ruch sufrażystek, być dzisiaj panią profesor, tylko szorowałby gary, a gdyby zackniło mu się do uniwersyteckich katedr, inny, hipotetyczny paskud tamtych czasów zacząłby gębę drzeć, że babie się w głowie poprzewracało i siłą przykułby ją do bigosu tudzież pierogów z pewnością marnej jakości, ale jednak.

Prawny przymus określania płci stał się przyczyną wielu nieszczęść. Co np. się działo (nie wiem, czy ten proceder nadal trwa, czy już to się skończyło), gdy rodził się obojnak – dziecko z siusiakiem i pochwą? Lekarz nie mógł wpisać „obojnak” do dokumentów, więc ucinał bądź zaszywał to, co wydawało mu się mniej rozwinięte. Niestety, czasami popełniał błąd przyczyniając się do udręki dorastającego, a potem zupełnie dojrzałego byłego pacjenta / byłej pacjentki, który / która z wielkim trudem starał / starała się odkręcić, co nieszczęsny lekarz zepsuł. Uwzględnienie obojnactwa, danie czasu tym ludziom na zdecydowanie, czy są mężczyznami czy kobietami, a może jednym i drugim, także jest przejawem myślenia racjonalnego, naukowego, a nie dogmatycznego czy sztywno „kulturowego”.

Wróciłem ostatnio z Egiptu. Widziałem tam z żoną, córeczką i znajomymi popisy derwiszów. Kręcili się jak frygi, co godne jednak uwagi, mieli sukienki. Ba, niektórzy nawet dwie. Podczas tańca udawali kobiety, zakładali zawoje materiału na głowy, potem układali je w kształt niańczonych dzieci i jakoś żaden z nich nie płakał, że zmusza się go do noszenia kiecki. Thorgal nosił mini, Szkoci wdziewali kilty, a starożytni Rzymianie wietrzyli się w swoich sexi spódniczkach, że aż miło. I żaden z nich nie płakał.

Trzeba myśleć i nie poddawać się dogmatom, obserwować siebie i ludzi dookoła, słuchać ich, a nie wciskać w „kulturowe” schematy. Przypomnieć sobie czasy dzieciństwa.

Gdy byłem mały, między blokami, gdzie się wychowałem biegał chłopczyk, który lubił pleść sobie warkocze i zakładać spódniczki swojej siostry. Był żywy, wesoły i wszyscy absolutnie bezwarunkowo akceptowaliśmy jego wybory. Był dla nas całkowicie normalny, naturalny, nie wiedzieliśmy, że może być z tym jakikolwiek problem. Zapewne dzieci wychowane w dzisiejszych czasach problem by już widziały.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)