Onet ogłosił najlepsze filmy tego roku. Miejsce pierwsze – „Django”. Trzecie (czy coś koło tego) – „Grawitacja”. Od dawna chciałem napisać tekst o tym drugim obrazie, a o pierwszym – od wczoraj, kiedy miałem nieprzyjemność obejrzenia go. Mówi się o mnie, że „zieję nienawiścią” i „rzygam żółcią”, więc upraszam nieodpornych o przerwanie lektury, bo obrazów powyższych chwalić w większej części swoich wynurzeń nie będę.
Grawitacja
Czytałem na Facebooku, zanim jeszcze wybrałem się do kina Imax, żeby zapoznać się z tym dziełem na wielkim ekranie i to w 3D, że to znakomite kino dla miłośników hard sf. I na początku nawet było miło – odczucie, że przebywa się razem z bohaterami na orbicie, te wszystkie wizualne cuda zrobiły na mnie wrażenie, to istotnie działało. I nie powiem, film trzymał w napięciu od początku do końca. Zaznaczę także, że podobała mi się gra Sandry Bullock, co do której zdolności aktorskich nigdy nie miałem wątpliwości. Dodam, że podobał mi się spokój George’a Clooneya.
I na tym dość plusów.
Nie pojmuję doprawdy, dlaczego znawcy kina tak często przeoczają rażącą niespójność emocjonalną, brak inteligencji komunikacyjnej tudzież głupotę ogólną scenariusza, o brakach fundamentalnej wiedzy fizycznej nie zapominając.
- Gdybym był Sandrą Bullock, już na samym początku filmu krzyknąłbym do George’a Clooneya: „Zamknij się, bo ja tu pracuję!”. Nie wierzę, żeby podczas wymagających skupienia prac w otwartej przestrzeni pozwalano na to, by jakiś kretyn (Clooney) marnował paliwo swojego plecaka na loty donikąd oraz rozpraszanie partnerki, w przeciwieństwie do niego wykonującej odpowiedzialną i złożoną operację. No, to taki pierwszy mały minusik.
- Gdybym był scenarzystą, waliłbym się w czoło wskazującym palcem tak długo, aż zrobiłbym sobie w czaszce dziurę po tym, jak zobaczyłbym na własne oczy owoc swojego dzieła, czyli Clooneya „chroniącego” Sandrę Bullock przed zbyt szybkim zużyciem kończącego się tlenu, poprzez zachęcanie jej do rozmowy i wynurzeń. Każdy myślący człowiek wie, że konwersacja powoduje szybsze zużycie tlenu. Do pani naukowiec wystarczyłoby powiedzieć „Oszczędzaj tlen” i to powinno wystarczyć. Hiperwentylacja to rzadka reakcja na stres. Jest filmowa i dobrze wygląda na ekranie, ale częściej to wstrzymanie / spłycenie oddechu. Zatem astronauta powinien był po prostu przedstawić fakty: „Kończy ci się tlen. Oddychaj płytko i nic nie mów”, a potem mógł ewentualnie coś opowiadać, skoro tak to lubił.
- Kluczowy moment filmu. Niestety, sakramentalnie spaprany. Clooney i Bullock „wiszą” na jakichś linach przy stacji kosmicznej. Ich prędkość oraz prędkość stacji zrównały się. Oznacza to, że Bullock jest w stanie podciągnąć do siebie Clooneya jednym palcem i sama przyciągnąć się do stacji minimalnym wysiłkiem. Niestety, nie jest to zgodne z zapatrywaniami scenarzysty, w związku z czym Clooney ciągle „wisi” i „obciąża” Bullock. Taka sytuacja mogłaby mieć miejsce tylko w przypadku, gdyby stacja kosmiczna przyspieszała, ale nic takiego się nie działo. Zatem „wisiał” kompletnie bez sensu, a jego odpłynięcie po tym, gdy bohatersko odpina się od Sandry, spowodowało, że zadrżałem z trwogi, bo jakim cudem twórcy filmu zaakceptowali taki błąd?!
- Bullock po tym, gdy wreszcie dociera do wnętrza stacji, zamiast natychmiast podjąć kroki mające na celu uratowanie gadatliwego partnera, najpierw odbywa… spa. W tym momencie stwierdziłem, że przestaję traktować obraz poważnie. Pani Bullock rozbiera się, wygina, zawisa, zwija, no prezentuje wszelkie możliwe rozwiązania architektoniczne swojego ciała, a potem, jak już się powygina, co trwa skandalicznie długo, wywołuje Clooneya, który oczywiście w trakcie, gdy odbywała gimnastykę, zdążył sczeznąć w czerni kosmosu. Rozumiem, że Bullock była zestresowana i potrzebowała chwili na dojście do siebie, ale nie tak, nie w taki sposób, nie tak długo i natrętnie. Zupełnie niespójna scena.
- Rosyjska stacja kosmiczna zaczyna się palić. Oczywiście. Każda stacja kosmiczna, po tym, gdy wtargnie na jej pokład obywatelka USA, zaczyna płonąć. Zdarza się to codziennie, dlatego na stacjach spod znaku sierpa i młota jest mnóstwo butli gaśniczych. Nie chce mi się tego dalej komentować.
- Chińska stacja kosmiczna… spada. No pewnie. Jedna się pali, druga spada, w trzecią, gdyby była, powinien trzasnąć meteoryt. Szkoda słów na takie nagromadzenie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Ja wiem, że kino nie jest po to, by pokazywać rzeczy prawdopodobne i przewidywalne, ale tutaj twórcy znowu przesadzili.
- Znawcy pokazują jeszcze inne niedorzeczności – że astronauci w sumie nie powinni widzieć pędzących szczątków, bo za szybko lecą (niby się z tym zgadzam, z drugiej strony widzimy pędzące z ponaddźwiękową prędkością myśliwce, więc może jednak coś tam by widzieli), że stacje kosmiczne nie lecą „sznurkiem”, ale orbitują na różnych wysokościach, że włosy Sandry powinny falować itd. To też, to też, ale w sumie najbardziej chyba drażni mnie w tym filmie „upadek” Clooneya i „spa” Bullock. Niby to tylko dwie sceny, ale, niestety, kluczowe dla fabuły, zwłaszcza „upadek”. Jeśli najważniejsza scena nie ma w filmie sensu, to cały obraz go traci.
- Ostatecznie dodam, że film nie ma żadnej fabuły, żadnej story. To relacja z akcji ratunkowej astronautki, a jej historia rodzinna jest dolepiona w moim odczuciu na siłę, żeby w ogóle jakaś treść w obrazie była.
- I to dzieło otrzymało trzecie miejsce.
- Gdzie miejsce na opowieść, na przekaz, na przesłanie? „Warto walczyć o przeżycie”? No niby coś takiego tam się pojawia, ale po co przeżyć, dla kogo, dlaczego? Na te pytania odpowiedzi wciąż pozostają poza horyzontem.
Django
Tarantino nigdy nie należał do moich ulubionych twórców, za bardzo się bowiem lubuje w nieuzasadnionej przemocy i wcale nie jest tak utalentowany, jak się o nim mówi. Częściej robi haniebne podróbki filmów („Kill Bill”) niż sensowne opowieści zaopatrzone w zrozumiale umotywowanych bohaterów, sensowne rozwiązania fabularne tudzież pointy. Zazwyczaj to zlepki dobrych lub doskonałych scen, niezespolone jednak fabułą i koroną, która wieńczy dzieło. Są od tego wyjątki, jak chociażby „Pulp fiction”, oraz… no, może „Sin City”, ale ten obraz zdaje się robił z Rodriguezem i Millerem. Poza tym to takie właśnie patchworki.
W „Django” podobała mi się muzyka (nie do końca w moim typie, ale jak zwykle u Tarantino, interesująco podana) i wiele scen, powiedzmy w pierwszych dwóch trzecich filmu. Dialogi, gra aktorska, to wszystko stało na bardzo dobrym poziomie, aż do sławetnej sceny podania ręki panu Leonardo Di Caprio. Wtedy bowiem wyszła na jaw straszliwa prawda.
- Pan Tarantino po prostu nie miał pomysłu, jak inteligentnie i spójnie rozwiązać story swojego filmu. Łowca głów i Caprio podają sobie ręce i się rozstają? Tak ma się skończyć film? Logika i zdrowy rozsądek podpowiadają, że właśnie tak powinno być: łowca, Django i była niewolnica odjeżdżają, rozstają się, happy end. Ale przecież nie byłoby wtedy flaków na wierzchu, a poza tym wyszło by na jaw, że w istocie Django i łowca nie mieli sensownego planu na wydarcie dziewki z rąk podłego południowca, że w sumie cała szopka, że „wyjadą na pięć dni i potem wrócą” była zbędna, że twórca obrazu po prostu nie przeanalizował scenariuszy „co by było, gdyby…” Po co cała heca z zakupem zawodnika? Czy gdyby łowca przyjechał do handlarza mówiąc „Słyszałem, że ma pan niewolnicę mówiącą po Niemiecku, chcę ją zobaczyć i być może kupić!”, nie pozyskałby uwagi Di Caprio, człowieka znudzonego i łaknącego odmiany? Oczywiście, że tak. Cała wizyta bohaterów w “Candylandzie” (czy jakoś tak) miała zbudować napięcie i odciągnąć uwagę widza, że twórca obrazu w istocie nie ma sensownego pomysłu na dalszy ciąg. No i miała zapewnić rozlew krwi.
- I zapewniła tak tragicznie marnym rozwiązaniem, że żałość pęcherzyk żółciowy ściska. „Nie mogłem się oprzeć”, wyznaje łowca po tym, gdy naciska język spustowy broni. Doprawdy? Facet, który potrafił zachować zimną krew w o wiele bardziej stresujących sytuacjach? Gość, który stał po stronie prawa i doskonale wiedział, że jego przekroczenie marnie się dla niego skończy? Widok rozrywanego przez psy niewolnika tak nim wstrząsnął, że postanowił wytoczyć wojnę całemu południu USA i stać się bandytą?
- Bing i bang, czyli bezsensowne strzelaniny „wieńczą” dzieło pana Tarantino. Kompletnie bez planu, łącznie z ostatnią akcją pana D. Wydawałoby się, że powinien tam być jakiś misterny plan, inteligentne rozwiązanie, pointa ciesząca inteligentnego widza. Nic z tego. Łupu i cupu, wielki huk i nie wiedzieć czemu rozradowani bohaterowie, którym do głowy nie przychodzi, że wraz z tym łups tudzież bęc stają się kryminalistami i pewnie nie przetrwają roku, bo czeka ich stryczek i koniec marny. Ale to nic, zdaje się mówić Tarantino, widz ma zapomnieć o konsekwencjach i szczerzyć zęby razem z bohaterami.
- Na obronę Tarntino powiem, że być może szalony gest łowcy był deklaracją braku moralnej zgody na niesprawiedliwość i niewolnictwo, a końcowe szaleństwo Django symbolizowało zerwanie łańcuchów, ale na wszystkich bogów, można to było zrobić inteligentniej i rozerwanie dynamitem reżysera niczego tu nie zmienia.
Już przy „Bękartach wojny” miałem wątpliwości co do umiejętności Quentina, lecz przy drugim oglądaniu zdecydowałem, że nie będę się rzucał na ten film, bo mimo wszystko kupy się trzyma, a i sceny ma genialne (trochę pozlepiane, ale genialne), lecz w przypadku „Django” nie będę się sam ze sobą kłócił. Film jest spaprany. A komu się podobał DO KOŃCA, może mi się więcej nie kłaniać.
Tak więc mamy najnowszy obraz pana Tarantino na miejscu pierwszym, a film o orbicie na miejscu trzecim. I naprawdę nie wiem już: czy to ja zwariowałem, czy żyjemy w jakimś zakłamanym świecie, w którym ludzie nie umieją już odróżnić tego, co wartościowe od podróbki? Pointy nie będzie. Nie dają jej „najlepsze obrazy roku”, dlaczego więc ja mam się starać?