Naprawdę nie wiem, kiedy ten tekst ukazał się w Nowej Fantastyce. Też było wokół niego sporo dyskusji. Miłej lektury.
Patrzę na dwa kolory: Red Gore i Blood Red (bordowy i szkarłatny). Zastanawiam się, jak pomalować space marine’a. W końcu stwierdzam, że bardziej pasuje pierwsza barwa, moczę pędzel w połyskliwej cieczy i kładę cienką warstwę na czarny podkład.
Widzę dwa obrazy: jeden przedstawia Imperatora stającego do walki z Horusem, drugi Marneusa Calgara na tronie. Który wybrać na tapetę? Ten pierwszy jest ładniejszy, stwierdzam, i klikam odpowiednią opcję. Czytam książki: Wieczną wojnę i Babel 17. Po skończeniu obu zastanawiam, się, która podobała mi się bardziej. W jednej cenię refleksje głównego bohatera, w drugiej nacisk na komunikacyjne niuanse. Która jest lepsza? Chyba mimo wszystko Wieczna wojna. Jest do kogo się przywiązać.
Słucham muzyki. Najpierw Fields of gold Stinga, potem L’Hotel zespołu Yellow. Oba utwory wzbudzają silne uczucia i są oparte na powtarzalnych motywach. Który bym wybrał? Raczej Stinga. W jego piosence jest historia, odczucie przemijania i ulotny zapach miłości. W kawałku Yello także jest opowieść, ale jakby urwana w środku. Uczucia pozostają przy brytyjskim twórcy.
Wydaje się, że ocena, co lepsze, co gorsze, mimo, że często oparta na wielu obszarach, nie jest bardzo trudna. Co mam na myśli pisząc o „wielu obszarach”? Gdyby porównać moje odczucia podczas słuchania wyżej wspomnianych utworów muzycznych do dwóch zamków z klocków o wielu wieżach, a każda symbolizowałaby inny rodzaj doznań: uczucia związane z polifonią, wrażenia wypływające z melodii, wewnętrzne drżenia powiązane z brzmieniem instrumentów, przeżycia wynikające z następujących po sobie rozwiązań muzycznych, wyobrażenia, jakie nasuwają się podczas słuchania, widzielibyśmy dwie budowle różniące się wysokością i masywnością poszczególnych komponentów. Jednak któraś z nich byłaby większa, proporcjonalniejsza, doskonalsza w formie. I ona symbolizowałby mój wybór, oparty, jako się rzekło, głównie na wrażeniach, bo przecież nie na logicznych wywodach.
Podobnie rzecz się ma z odbiorem dzieł plastycznych, filmowych, teatralnych, baletowych, operowych, literackich w tym lirycznych i epickich, nawet gierczanych. Ocena sprowadza się do wrażeń. Nawet gdy, dajmy na to, lekturze towarzyszą przemyślenia, refleksje, obserwacje, które możnaby uznać za rozumowe, to ostateczna ewaluacja ich wartości leży w sferze emocjonalnej, gdyż uczucia nadają sens, znaczenie przemyśleniom: jedne wydają nam się mdłe, a inne aż iskrzą mocą. “Mdłość” i “iskrzenie” są określeniami emocjonalnymi, nie logicznymi.
Mimo, że w odosobnieniu względnie łatwo jest tworzyć ranking dzieł, sytuacja się komplikuje, gdy wkraczamy w grupę. Co się dzieje, gdy wchodzimy w środowisko i dochodzi do wymiany opinii na temat danego dzieła czy jakiegoś autora?
W 1935 roku Muzafer Sherif przeprowadził ciekawy eksperyment. Każdy badany był wprowadzany do całkowicie ciemnego pomieszczenia, w którym widział jedynie świetlny punkt, który obiektywnie był nieruchomy. Brak punktów odniesienia powodował, że mogło się wydawać, że światełko się porusza (jest to złudzenie percepcyjne zwane jako efekt autokinetyczny). Badany miał określić drogę, jaką przebywał obserwowany obiekt. Oceny indywidualne znacznie się różniły między sobą. Kiedy jednak badane osoby spotkały się w grupie i zaczęły dzielić się obserwacjami, ich spostrzeżenia zaczęły wykazywać coraz większą zbieżność. W końcu ustalono, że punkt poruszał się w jednym kierunku i na określoną odległość. Następnie znowu indywidualnie badano uczestników eksperymentu w ciemnym pomieszczeniu. Okazało się, że stosują się do normy wypracowanej w grupie – czyli twierdzą, często sprzecznie ze swoimi uprzednimi obserwacjami, że punkt porusza się tak, jak uzgodniono. Normy tej trzymali się nawet po roku od początku eksperymentu, pod nieobecność innych badanych. Dalsze doświadczenia wykazały, że członkowie grupy wywierają nacisk na nowoprzybyłych, aby przestrzegali norm, a ci znowu poddają presji pośredniej bądź bezpośredniej następnych wstępujących do grupy. Normy mogą być przekazywane z jednej generacji badanych na następną i mogą mieć wpływ na członków grupy nawet wtedy, gdy pierwotny zespół, który wytworzył daną normę, już nie istnieje. Badania Jacobsa i Campbella z 1961 roku wykazały, że normy były przekazywane przez kilka kolejnych generacji.
Czy problem punktu poruszającego się w ciemności jest istotny? Dla zdrowia, życia, poglądów politycznych badanego? Raczej nie. Czy problem, która książka jest lepsza, która gorsza, jest istotny dla czyjegoś zdrowia? Życia? Także raczej nie. Czy ogląd dzieła literackiego jest czymś łatwym, bezpośrednim, czy można powieść obejrzeć jednorazowo jak świetlny punkt? Niestety, nie. A że ocena opiera się na wrażeniach, nader łatwo może zostać zmodyfikowana przez nacisk grupy, która twierdzi: dzieło „X” jest wybitne, zaś dzieło „Y” – nie. W dziedzinie wybitności jest jeszcze jeden problem. Bo o ile książkę „niezłą” od „marnej” odróżni prawie każdy w miarę wyrobiony czytelnik, to w sferze znakomitości jest kłopot. Teoretycznie bowiem wyjątkowe dzieło może docenić tylko wyjątkowa osoba. Dlaczego? Chodzi o umiejętność różnicowania. Statystyczny człowiek umie odróżnić to, co brzydkie od tego, co ładne (no, może nie taki statystyczny). Niektórzy odróżniają to, co ładne, od tego, co bardzo ładne. Nieliczni widzą różnicę między tym, co bardzo ładne a tym, co piękne. A już do rzadkości zaliczyć można tych, którzy dostrzegą różnicę między rzeczą piękną i cudowną. Dlatego właśnie uważam, że tylko osoby o szczególnej wrażliwości są w stanie dostrzec geniusz autora w dziele „X”. Co to są za osoby? Czy stają się krytykami? Ludźmi opiniotwórczymi? Być może czasami tak, śmiem jednak twierdzić, że częściej nie. Bo wrażliwość na piękno idzie nader często w parze z wrażliwością per se, a ona nie ułatwia drogi na szczyty uznania, zaś tylko na wysokościach zasiadają wspomniani opinion-leaderzy (jak się mawia w świecie biznesu). Poza tym, jako się rzekło, są to naprawdę ludzie nieliczni. Więc i głos ich jest raczej słaby.
No to jak zwykła, nie bajecznie wrażliwa osoba, ma wiedzieć, co jest wielkie, a co nie? Jak wytwarzają się normy społeczne dotyczące wybitności? Są trzy drogi, będące jednocześnie – z pewnego punktu widzenia – pułapkami. Pierwszą są opinie autorytetów. Czy osoba opiniotwórcza stwarza osądy innych ludzi? Oczywiście tak, gdyby było inaczej, nie powstałby ten termin, a wydawcy nie zamieszczaliby wypowiedzi osób uznanych tu i ówdzie za wyrocznie na okładkach swoich książek. Patrzymy na tomik i widzimy, że autorytet Iksiński rzecz chwali. „Wspaniała”, pisze. A, jak on tak twierdzi, to znaczy, że prawda. Proste, aż prostackie, czyż nie? Aż się nie chce wierzyć, że to tak łatwo się dzieje. Eksperymenty Milgrama ponad wszelką wątpliwość pokazały, jak wielki jest wpływ autorytetu. Przypomnijmy, że chodziło w nich o to, by osoby wzięte z ulicy, z ogłoszeń, za namową eksperymentatora (autorytetu) raziły prądem inne osoby (byli to podstawieni aktorzy) w doświadczeniu rzekomo badającym wpływ szoków elektrycznych na procesy uczenia się. Mimo, że grający „uczniów” ludzie zaczynali krzyczeć przy napięciach 100 – 150 wolt, a udawali, że tracą przytomność przy 300 woltach (badani nie widzieli ich, tylko słyszeli), 2/3 uczestników eksperymentu raziło ich prądem aż do końca skali (450 V). Bo tak im kazał autorytet. Okazał się przemożną siłą w tak drastycznej sytuacji. Jaka więc może być jego siła, gdy chodzi o taką drobnostkę, jak zgodzenie się, co do wielkości jakiegoś dzieła?
Gdy braknie osoby opiniotwórczej, pozostaje grupa. Jak myślisz, czy zmieniłbyś / zmieniłabyś zdanie pod jej wpływem? Eksperyment Sherifa raczej to potwierdza, prawda? Ale tam chodziło o trudno uchwytny punkt. Co byś zrobił / zrobiła, gdyby obserwowany obiekt był wyraźny, oczywisty? Nie, chciałoby się powiedzieć, grupa nie złamałaby mnie. Eksperyment Solomona Asha (1940 – 1956) pokazał coś przeciwnego. W grupach 7 – 9 osobowych wszyscy, za wyjątkiem jednej osoby, byli podstawieni. Eksperymentator tłumaczył, że w doświadczeniu chodzi o percepcję wzrokową i że badani nie mogą się ze sobą porozumiewać. Usadzał wszystkich tak, by badana osoba znajdowała się na końcu. Następnie pokazywał dwie kartki. Na jednej z nich widniał pionowy odcinek. Na drugiej trzy kreski: dwie wyraźnie krótsze od tamtego, i jedna dokładnie tej samej długości. Eksperymentator zwracał się do pierwszego (podstawionego) uczestnika i pytał, który z trzech odcinków jest tej samej długości, co odcinek na sąsiedniej kartce. Zapytany wskazywał linię wyraźnie krótszą. Osoba badana była zdziwiona widząc taką reakcję: okularów zapomniał / zapomniała, czy co? Zdziwienie pogłębiało się wraz z narastającą liczbą identycznych, kłamliwych odpowiedzi, aż przeradzało się w lekką panikę: co się dzieje? Czy to ja zwariowałem / łam, czy oni są na haju? Gdy eksperymentator podchodził do nieszczęsnego badanego i pokazywał kartki, jak myślisz, jaki procent mówił co widzi, a jaki przyłączał się do opinii grupy? Odpowiedź jest miażdżąca: od 50% do 80% (eksperymentów przeprowadzono wiele) badanych zgadzało się z grupą. Większość z nich dodawało potem, że nie wierzy w nacisk grupowy, a niektórzy twierdzili wręcz, że naprawdę widzieli, że wskazywane przez wszystkich kreski są równe.
Owszem, eksperyment Asha pokazał, że jest część osób, które nie poddają się naciskowi. Trzeba jednak dodać, że sprawa dotyczyła naprawdę oczywistych rzeczy, pokazanych czarno na białym. Co się jednak dzieje, gdy mamy do czynienia z rzeczą tak nieuchwytną jak wrażenia po lekturze? Czy możemy mieć do nich zaufanie? A może jesteśmy głupi i ciemni jak tabaka w rogu i rację ma autorytet + grupa i powinniśmy wreszcie się nauczyć, co jest wartościowe, a co nie? Pozycja nieszczęśnika niezgadzającego się z takim naciskiem jest, niestety, słabiutka.
Dwie powyższe drogi / pułapki ukazują fenomen nazwany w psychologii społecznej konformizmem grupowym.
Trzecią opisałem felietonie „Czcij psychopatę”. Jest nią zasada trudnej inicjacji. Dotyczy samej trudności dzieła: im to, co czytamy jest dłuższe / cięższe / nudniejsze / bardziej nieprecyzyjne w przekazie, i uda nam się przez całość przebrnąć, tym chętniej uznajemy rzecz za wybitną. Działa tu dysonans poznawczy: niemożliwe, żebym stracił ten czas. Dzieło po prostu jest kolosalne i dlatego tak trudno się je czytało. Sprawa jest ciekawa i smutna jednocześnie. Większość ludzi pociąga wielkość, ważność, wybitność, chcą pławić się w chwale. Niestety, czasy homo sapiens od zarania dziejów są historią ludzi, którzy nie mają kwalifikacji, by oceniać rzeczy wysokie, a potwierdza to sama krzywa Gaussa. Robią to więc “na czuja”: rzecz, która wydaje się intelektualnie wyszukana, która straszy swoją złożonością, jest bełkotliwa, niezrozumiała, przez sam fakt swojej niezrozumiałości, windowana jest na szczyty. A prosty i genialny w swojej wielopoziomowości Platon przewraca się… nie, nie w grobie, tylko w swoim świecie idei.
W całym tym pisaniu zmierzam do tego, że statystyczny czytelnik niezwykle rzadko ma de facto swoje zdanie na temat wybitności jakiegoś utworu, zwłaszcza w sytuacji, gdy poddany jest wpływom grupy / autorytetów czy mechanizmowi trudnej inicjacji. Dodatkowo działa tu niezwykle silny syndrom szukania potwierdzenia własnej opinii: gdy przeczytamy jakąś książkę i czujemy, że bardzo nam się podobała, często nie dowierzamy własnemu odczuciu, szukamy recenzji, które wzmocnią naszą opinię, sondujemy punkty widzenia innych ludzi, często nie przyznając się do własnych preferencji, bo możemy się ośmieszyć. Gdy znajdziemy osąd przytakujący naszym odczuciom – cieszymy się. Gdy zaś odkryjemy sprzeczny… czujemy się źle i… nierzadko zmieniamy zdanie. Z lęku przed śmiesznością. Czym zaś jest śmieszność? Jest związana z jedną z trzech reakcji środowiska na osobę, która nie trzyma się norm: pierwszą jest reedukacja, którą opisują eksperymenty Sherifa i Asha, drugą jest właśnie wyśmianie, trzecią zaś – wykluczenie. Ciężka sprawa, prawda?
Jak zatem sobie pomóc, jak dążyć do autonomii, jak wyzbyć się wpływu grupy, autorytetu (który nie musi wygłaszać prawd objawionych, zwłaszcza, gdy jest źle wybrany, a jak to może się zdarzyć, piszę w tekście „Czcij psychopatę”), jak nie wpaść w pułapkę trudnej inicjacji, jak nie bać się śmieszności czy wykluczenia? Trzeba być bohaterem, czyż nie? Tak nazywa te osoby Philip G. Zimbardo w książce „Psychologia i życie”. Czy jednak nie bohaterstwa uczą nas liczne opowieści fantastyczne? Mamy modelowych bohaterów i bohaterki. Bierzmy z nich przykład. I pamiętajmy receptę Roberta De Niro z filmu „Ronin”: Jeśli są jakiekolwiek wątpliwości, to nie ma żadnych wątpliwości. Jeśli książka Cię porywa, jeśli widzisz / czujesz w niej piękno, jeśli daje Ci radość, wglądy, jeśli jest w niej to, co cenisz, nawet, gdy trudno Ci to nazwać, jeśli dzięki niej rośniesz – to jest wyjątkowa. Nie przyjmuj wtedy opinii innych ludzi. Masz własny rozum i uczucia, a zatem posiadasz prawo do swojego zdania, nawet gdy nie ma ono logicznej podstawy, tylko intuicyjną (2 i 3 prawo asertywności). I całe szczęście.