Archiwum z Grudzień 2012

Polita

niedziela, 30 Grudzień 2012

Polita

Polita

Miałem przyjemność obejrzeć wczoraj Politę z Nataszą Urbańską w roli głównej. Refleksje są następujące:

  1. Zastosowanie trójwymiarowej animacji komputerowej jako scenografii to z pewnością krok w przyszłość. Najprawdopodobniej za jakiś czas stanie się to standardem. Wrażenie robił nie tylko ruch w tle, ale także dynamicznie zmieniająca się perspektywa – vide sceny nad morzem czy niezapomniany lot samolotem. Brawa należą się za inscenizacje w świątyni ognia i za wiele innych pomysłów łączących ruch sceniczny i scenografię.
  2. Muzyka, która w musicalu jest mimo wszystko najważniejsza, w tym przypadku była jakby nieobecna. Oprócz „Adrenaliny” oraz piosenki o sytuacji w USA podczas kryzysu (wykonywanej nie przez panią Urbańską) niewiele zapadło w pamięć.
  3. Od strony dynamiki i tańca niewiele można spektaklowi zarzucić, przeciwnie, jest skonstruowany perfekcyjnie. Nawet czas, w którym w zwykłych przedstawieniach artyści tylko się kłaniają, a publiczność bije brawo, został zaaranżowany w bardzo zgrabny sposób. Wszystko w „Policie” ma świetny timing i dograne zostało w najmniejszych szczegółach: światło, animacje, sceny, akcja.
  4. Wykonawstwo. Nie jest wielką tajemnicą, że „Polita” to w zasadzie recital Nataszy Urbańskiej. Owszem, są piosenki śpiewane przez dziennikarki, przez pana Józefowicza, przez przyjaciółkę Polity, zapada w pamięć żydowski producent filmowy, ale i tak najwięcej jest głównej gwiazdy, która, pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, jest perfekcyjną maszyną do tańczenia i śpiewania. Pani Urbańska zatańczy wszystko, a każdy gest będzie bez skazy, wyśpiewa wszystko, a każda nuta zabrzmi prawidłowymi alikwotami. Brakuje jednak w jej śpiewie aktorskiego pazura, magii, która spowodowałaby, że do uszu słuchacza dotrze nie tylko piękny głos, ale także do jego duszy dotrze przeżycie. No, tego na razie moim zdaniem jeszcze nie ma, ale może z czasem się pojawi.
  5. Czy polecam „Politę”? Tak. Jeśli nie dla muzyki, czy pani Urbańskiej, to z tego powodu, że warto zobaczyć doskonale wyreżyserowany spektakl, który niewątpliwie jest spojrzeniem w przyszłość. Tak być może za kilka lat będą wyglądały przedstawienia teatralne, opery i musicale. I, szczerze mówiąc, jest się z czego cieszyć, bo przedstawienia sceniczne, dotąd pod względem technicznym będące daleko z tyłu w porównaniu z kinem czy grami komputerowymi, teraz szybkimi krokami zaczną je doganiać. Bardzo dobrze. To być może przyciągnie do nich więcej młodzieży. Trochę kultury nigdy nie zaszkodzi.
VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Zamiast życzeń

poniedziałek, 24 Grudzień 2012

Portret w cieniu

W te święta dopadła mnie depresja. No, może to za dużo powiedziane. Więc smutek. Nie jestem w tym odosobniony, bo Boże Narodzenie to czas nasilonych negatywnych emocji, rzecz jasna obok nasilonych uczuć pozytywnych, które są raczej oczywiste. Gwiazdka to okres wewnętrznych rozliczeń, rozliczeń wewnątrzrodzinnych, czas podsumowań oraz ujście nazbieranych napięć i wysiłków. Ten splot okoliczności okazuje się nie zawsze korzystny i nawet alkohol w postaci dobrego wina czy whiskey może nie pomóc, bo jak? Rozmydli myśli, rozwarstwi je, a one i tak się z powrotem zintegrują i przyjdą jak starzy, chociaż niemile widziani znajomi.

Istnieje zjawisko znane pod nazwą „paradoksu Stockdale’a”. Przeczytałem o nim w książce Jima Collinsa pt. „Od dobrego do wielkiego”. Opowiada o amerykańskim generale, który przetrwał obóz jeniecki, zdaje się, że w Wietnamie. Wielu współwięźniów nie dożyło wyzwolenia. Pytano potem Stockdale’a, jak to zrobił. Stosował dwie zasady: ze stoickim spokojem przyjmował wszelkie wrogie fakty i niezłomnie wierzył w poprawę sytuacji, ale – i to jest ważne – nie zakładał, kiedy ta sytuacja się polepszy, po prostu miał nadzieję, że pewnego pięknego dnia to nastąpi.

Tak myślał Stockdale i do dzisiaj tego podejścia do rzeczywistości naucza się menedżerów. Przez jakiś czas myślałem, że to całkiem niezły sposób na życie, ale teraz zmodyfikowałbym nieco maksymę sławnego amerykańskiego generała. Zostawiłbym mianowicie tylko pierwszą część, bo druga to mrzonki. Czyli: „Przyjmuj ze stoickim spokojem wszelkie fakty” – wyrzuciłem także słowo „wrogie”, bo czasami, choć to niezwykłe, miłe fakty także nam się przytrafiają. Generalnie jednak życie jest niesprawiedliwe, a mity o tym, że jest, są nieprawdziwe. Zaś marzenia, owszem, spełniają się – wyjątkowo. Z reguły jednak nie. Zatem po co mamić się iluzjami warunkowego szczęścia, czyli „będę się cieszył, gdy…”? Nie ma co wierzyć w pozytywny rozwój spraw, bo rozwiną się, jak będą chciały. Takie właśnie jest życie.

Chcesz w miarę poprawnie żyć? Przyjmuj fakty. Mało kto cię rozumie? No cóż, to fakt. Mało kto cię rozpoznaje? Well, that’s a fact. Zapomniano o tobie przy ważnej okazji? Nie ma rady. Nie zaproszono na fajną imprezę? Z faktami się nie dyskutuje.

Wielu ludzi zna tylko uśmiechniętą część mojej powierzchowności. I, co całkiem zrozumiałe, myślą, że uśmiecham się cały czas. Mam wrażenie, że przyszedł moment, by zdjąć tę maskę. Moi bliscy wiedzą, że z reguły jestem zmęczony i przygnębiony, uśmiecham się zaś publicznie najczęściej tylko w jednym celu – żeby w tym świecie pełnym paradoksów, przemocy, niesprawiedliwości, bólu i niezrozumienia, dać innym otuchę, że jednak warto to życie ciągnąć. Jeśli nie dla siebie – to dla innych. Albo po prostu z ciekawości.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Tarot w “Czasie silnych istot”

środa, 19 Grudzień 2012
Tarot i ja

Tarot i ja

W „Czasie silnych istot” Torkil wielokrotnie uruchamia Tarota Imperialnego, by lepiej zrozumieć sytuację, albo przewidzieć przyszłość. Piszę „uruchamia”, bo nie opisuję reistycznych kart, lecz ich arealne, cyfrowe odpowiedniki, niemniej ich „działanie” oraz główna symbolika są tożsame z dzisiejszymi, papierowymi kartami.

We wstępie do księgi 01 CSI można przeczytać adnotację, że podczas pisania powieści używałem prawdziwego Tarota (konkretnie korzystałem z dwóch talii: „Tarot of Dreams” i „Legacy of the Divine Tarot” Ciro Marchettiego) oraz że wszystkie wróżby, które zostały opisane w powieści, naprawdę miały miejsce.

Wahałem się, czy zamieścić taką notkę. Mogła wzbudzać mieszane uczucia: z jednej strony ciekawość, a z drugiej obawę. Jeden z moich przyjaciół powiedział: „To kojarzy się z czarną magią. Daj spokój.”. Jego konstatacja wzbudziła z początku moje rozbawienie. „Czarna magia”? Odkąd pierwszy raz się zetknąłem ze słowem „Tarot”, a było to przy okazji czytania dzieł Karola Gustawa Junga, karty te kojarzą mi się z czymś interesującym, frapującym, ale raczej nie magicznym, tym bardziej mrocznym. Niepokój jednak pozostał. Ostatecznie, po konsultacjach z szefostwem Fabryki Słów, zdecydowałem się na umieszczenie tego zapisu, bo, mam wrażenie, przekazuje dość ciekawą informację. Jako czytelnik chętnie sięgnąłbym po tytuł, w którego tworzeniu, w pewnym sensie, brał udział los. Lub jeśli kto woli – przypadek.

Nie od razu byłem zdecydowany na ciągnięcie kart i poddanie się, no, niech będzie, przypadkowi. Rozważałem także prostsze rozwiązanie: wymyślanie, jakie karty odkrył protagonista. Pierwsza opcja przedstawiała ekscytujące możliwości, ale wiązała się z niewiadomą, a ja lubię mieć treść powieści, którą piszę, w miarę dobrze przemyślaną. Druga wydawała mi się nieco „drewnianą”. Jak to: mam zmyślać, dopasowywać, udawać? To takie… mało twórcze!

Czytałem kiedyś powieść science fiction (być może był to „Człowiek z wysokiego zamku” Philipa K. Dicka, nie jestem pewien, bo było to bardzo dawno temu), w której główna bohaterka korzystała z łodyg krwawnika, by poradzić się I-Chingu, czyli Księgi Przemian, chińskiego systemu wróżebnego. Uzależniała od niego swoje decyzje i działania. Lektura była na tyle inspirująca, że sam zakupiłem I-Ching, a wróżb dokonywałem poprzez rzuty mosiężnymi monetami (I-Ching dopuszcza je jako zastępstwo łodyg krwawnika). Bardzo mnie ciekawiło, czy autor dopasowywał zmyślone wróżby do treści książki, czy rzeczywiście podczas pisania sam używał łodyg (jeśli wspomnianą przeze mnie książką było dzieło Dicka, pisarz naprawdę radził się I-Chingu, ale tego dowiedziałem się dosłownie przed chwilą). Było to na tyle intrygujące, że gdy zacząłem pisać „Czas silnych istot” i ważyłem w głowie, którą pójść ścieżką, wybrałem jednak tę drugą. Pozwoliłem zatem, żeby to po części Tarot napisał moją powieść.

Zdumiewające było to, jak nieprawdopodobnie adekwatnie układały się wróżby do opisywanych sytuacji. Ten, kto nie zna Tarota, mógłby powiedzieć, że znaczenia kart są tak rozmyte, symbolika jest tak wieloznaczna, że można każdą z nich dopasować do dowolnej sceny. Prawda jest inna. Karty Tarota mają dosyć dobrze określone znaczenia i wcale niełatwo je dopasować do każdej sytuacji.

Tarot zdawał się tworzyć swoją własną dynamikę i dramaturgię. Wystarczy wspomnieć, że pierwszą kartę, jaką wyciągnąłem, by sprawdzić, co Torkil wywróżył Nexusowi a’propos jego nowo poznanej flamy, była Śmierć, czyli XIII wielkie arkanum. No, pomyślałem sobie, strzał z naprawdę grubej rury, wręcz hollywoodzki. Gdybym zmyślał, co główny bohater wyciągnie, być może skusiłbym się właśnie na tę kartę, oczywiście o ile wpadłbym na tak dramatyczny pomysł. Mam wrażenie, że nie, że wymyśliłbym łagodniejszą wersję wydarzeń. Druga pasowała do pierwszej – piątka buław, opisująca walkę we mgle. Nexus musiał potem stoczyć niejedną bitwę i do samego końca nie wiedział, jak skończy się jego miłość.

Nie mniej ciekawie potoczyła się, z tarotowego punktu widzenia, rozmowa Torkila z Terreptorami. Sam lepiej nie oddałbym ich sytuacji. Karty, które wtedy zobaczyłem: króla monet, czwórkę monet i pazia monet, doskonale określiły ich kondycję, co dokładnie opisałem w książce: król był głównym rozmówcą Torkila, czwórka prezentowała jego niepokoje – utratę pracy w związku z nadchodzącymi zmianami, zaś paź – skromne początki, po tym, jak istotnie tę pracę straci. Ciekawe jest to, że pierwotnie scena ta nie zawierała wróżby. Gdy ją poprawiałem i oceniałem, stwierdziłem, że czegoś w niej brakuje. Dlatego dodałem konsultację z Tarotem Imperialnym i teraz, mam wrażenie, dialog trzech Torkili z trzema Terreptorami (chociaż na pierwszy rzut oka rozmawiał jeden Aymore z dwoma Śmieciarzami) stanowi swoisty kanon sagi.

Podobnie rzecz się miała z początkiem wojny z Thirami, wtedy gdy Ranów przysypały setki ton gruzu. Zastanawiałem się, jak oddać stan ich ducha, jak pokazać ich radzących sobie z uczuciem przegranej, z paniką, z konfuzją. Karty mi pomogły – dzięki nim zobaczyłem sytuację realistycznie i obiektywnie. Jest to nawet śmieszne: tak wczułem się w optykę Maod-Anów, że nie potrafiłem spojrzeć na opisywane zdarzenia z dystansu. Czułem ich grozę i brakowało mi opcji, a było ich przecież mnóstwo. Dzięki Tarotowi obejrzałem sytuację z lotu ptaka i zobaczyłem, że nie wszystko jest stracone. Opisywany twórczy pat pokazuje jednocześnie interesujący sposób na wydobycie się z pętli myślowej, na myślenie „outside the box”. Zresztą wróżby tarotowe często temu właśnie służą: łamią schematy wnioskowania.

Nie mniej trafioną kartą okazała się Imperatorka, kartonik, który wyciągnąłem, gdy Torkil przeczuł, że Imperator jest w niebezpieczeństwie. Sam nie wymyśliłbym lepszej. Do tego właśnie zmierzam – choćbym chciał, nie wymyśliłbym bardziej interesujących kart niż te, które naprawdę wyciągnąłem. Jest to, przyznam, fascynujące. Nie tylko dlatego, że czasami przypadek stwarza najlepsze twórcze ścieżki, ale też z tego powodu, że znaczenia kart naprawdę pasowały do treści powieści! Nie to, że wierzę w magię – nie wierzę. Ale, podobnie jak Jung, skłaniam się ku wyobrażeniu, że systemy wróżebne są sposobami kontaktowania się z czymś, co szwajcarski psychiatra nazywał podświadomością kolektywną, a w mojej prozie występuje pod hasłem „Omnihomo”. Innymi słowy Tarot, I-Ching, runy (które także posiadam) pomagają „porozmawiać” z tą częścią nas, z tym naszym „ja”, które widzi i wie więcej, bo nie ogranicza go przestrzeń i czas. Dlaczego jest takie wolne? Ba. Jeśli nie jest materialne, tylko informacyjne, to czemu nie? Ale… to temat na osobny artykuł.

Myślę, że historia z Tarotem w „Czasie silnych istot” jest na tyle ciekawa, że warto się nią było podzielić z czytelnikami. Szkoda mi tylko jednego – że nie wyciągnąłem karty na końcu powieści – pointującej całość. Ciekawe, co to by było. Naprawdę ciekawe.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)