Nie, to nie będzie fragment Księgi XI "Pana Tadeusza". To moja reakcja, gdy
doszłam do siebie po zakrztuszeniu się kawą. Zawsze zapominam, że picie
płynu i rechotanie może się skończyć bardzo zle.
O niekontrolowany wybuch śmiechu przyprawił mnie artykuł dotyczący
letnich igrzysk olimpijskich w 2012 roku. Dotychczas miłośnicy teorii
końca świata w 2012 roku typowali dwa powody: pierwszy to przepowiednia
z kalendarza Majów, druga to globalna katastrofa związana a nadmierną
aktywnością Słońca i podmuchem wiatru Słonecznego, który zniszczy całą
infrastrukturę energetyczną naszej planety. O ile ten pierwszy powód jest
dość łatwy do obalenia o tyle ten drugi może dać do myślenia i obaw, jak
to z tą aktywnością Słońca będzie. Tyle tylko, że my i tak na to nie będziemy
mieli żadnego wpływu.
Ale ta ostatnia wersja, powstała wśród brytyjskich wielbicieli wszelkich
teorii spiskowych powala na kolana.
Nie wiem, czy ktoś z Was widział logo tych igrzysk i ich maskotki - jak dla
mnie wyjątkowo szkaradne- i logo i maskotki. Logo to kanciaste cyfry
2012 rozmieszczone na bazie kwadratu, na górze 2 i 0, na dole 1 i 2, w środku
równoległobok, pewnie wyobrażający stadion. Cyferki są czerwone, na dwójce
napis "london", na kanciastym zerze pięć kół olimpijskich, ale wszystkie tego
samego koloru. A maskotki to dwa cyklopy-koszmarki, nazwane Wenlock
i Mandeville, przypominjące jakieś ufoludki z filmików rysunkowych dla
dzieci. Przy nich to nawet Teletubisie są nieprzeciętnej urody.
No i zaczęło się: miłośnicy teorii spiskowych twierdzą, że wszystko zacznie
się w chwili inauguracji igrzysk. W pewnym momencie stadion, na którym
będzie trwała uroczystość otwarcia, zostanie zaatakowany przez - kosmitów.
Ale tak naprawdę to nie będą kosmici, to będą członkowie organizacji
Nowy Porządek Świata, by mieć pretekst do dokonania globalnego zamachu
stanu. Spanikowana ludność (Wells się kłania) przerażona najazdem "obcych"
zrezygnuje ze swych swobód obywatelskich, a wtedy organizacja "NPŚ",
składająca się z masonów, elitarnego stowarzyszenia Bildeberg, zakonu
iluminatów, członków dynastii królewskich oraz Rockefellerów i Rothschildów
przejmie władzę. Stworzą jeden światowy rząd, jedną gospodarkę oraz
jedną religię. W obiektach wznoszonego teraz Parku Olimpijskiego będzie
miało swą siedzibę centrum Nowego Porządku Świata. A w tych mało
urodziwych kanciastych cyferkach ktoś się dopatrzył napisu "zion" czyli po
polsku Syjon, skąd wysnuto wniosek, że pośród podlondyńskich łąk ma
powstać Nowe Jeruzalem.
Ja rozumiem, że grypa jest zakazna, bo to wirusy, ale głupota???
No i chyba nie dziwicie się, że mało się nie udusiłam ze śmiechu. Więcej
możecie wyczytać w ostatnim Forum.
drewniana rzezba
środa, 12 stycznia 2011
wtorek, 11 stycznia 2011
102. Powódz
Mogę już pomału wracać do normalności, więc się rozsiadłam przed TV i
bardzo się zdenerwowałam.
W australijskim stanie Queensland jest niestety gigantyczna powódz - istny
potop biblijny. Prawie cały stan jest pod wodą.
Przy rozmiarach australijskiej powodzi, to co było u nas to małe piwo.
W Australii nawet dzikie zwierzęta zostały zaskoczone przez naturę.
Dotychczasowe anomalia pogodowe w tym rejonie sprowadzały się do
wieloletnich susz i gigantycznych pożarów. Ostatnia susza, która ustąpiła
zaledwie 2 miesiące temu, trwała..... 10 lat.
Meteorolodzy twierdzą, że to nie koniec anomalii pogodowych, spodziewają
się jeszcze kilku w tym sezonie cyklonów i związanych z nimi dużych opadów.
Powrót do normalności nie będzie prosty ani szybki.
Stan Queensland to zagłębie węglowe, prężna baza cukrownictwa, oparta na
trzcinie cukrowej, to wielohektarowe pola pszenicy, bawełny, plantacje
owoców.
Nie zdawałam sobie dotąd sprawy , że aż 37 % światowych dostaw węgla
pochodzi właśnie z Australi, a większość wydobywana jest własnie w zalanym
wodą stanie.
A największym odbiorcą tego "czarnego złota" są Chiny, ktore zużywają go do
produkcji stali. Stal pochodząca z Chin stanowi aż 44% produkcji w skali
całego świata. Wniosek - podskoczą na rynkach światowych ceny stali.
Poza tym Australia jest drugim co do wielkości światowym producentem
węgla używanego w ciepłownictwie, co w połączeniu z ostrą zimą na
półkuli północnej spowoduje zwyżkę cen paliw opałowych.
Cukier już zdrożał na giełdach towarowych, bo zła pogoda jest również
na plantacjach trzciny cukrowej w Indiach.
W ub. roku Australia była czwartym na świecie eksporterem pszenicy. Po
tej powodzi z całą pewnością pszenica nie będzie się nadawała do przerobu
na mąkę, bedzie przeznaczona jedynie na paszę. Ale powódz to nie tylko
zalane pola pszenicy, to zalane drogi i linie kolejowe, którymi czekająca na
transport pszenica wyprodukowana na wschodzie Australii nie może być
dostarczona do portów zachodniego wybrzeża.
Queensland jest równie owocowo-warzywnym zagłębiem Australii, więc
świeże warzywa i owoce w samej Australii zdrożeją kilkakrotnie.
Całkowitemu zniszczeniu uległy plantacje melonów, mango i bananów.
A wysoki poziom cen z pewnością utrzyma się przez kilka miesięcy.
Staliśmy się rzeczywiście globalną wioską. Gdy na jednym jej końcu
zatrzęsie się ziemia, fale rozejdą się po całym jej terenie. I nie ma się co
oszukiwać- to, że jesteśmy daleko, nie uchroni nas wcale od finansowych
skutków powodzi w Australii.
Dane liczbowe z Forum 2/2011
bardzo się zdenerwowałam.
W australijskim stanie Queensland jest niestety gigantyczna powódz - istny
potop biblijny. Prawie cały stan jest pod wodą.
Przy rozmiarach australijskiej powodzi, to co było u nas to małe piwo.
W Australii nawet dzikie zwierzęta zostały zaskoczone przez naturę.
Dotychczasowe anomalia pogodowe w tym rejonie sprowadzały się do
wieloletnich susz i gigantycznych pożarów. Ostatnia susza, która ustąpiła
zaledwie 2 miesiące temu, trwała..... 10 lat.
Meteorolodzy twierdzą, że to nie koniec anomalii pogodowych, spodziewają
się jeszcze kilku w tym sezonie cyklonów i związanych z nimi dużych opadów.
Powrót do normalności nie będzie prosty ani szybki.
Stan Queensland to zagłębie węglowe, prężna baza cukrownictwa, oparta na
trzcinie cukrowej, to wielohektarowe pola pszenicy, bawełny, plantacje
owoców.
Nie zdawałam sobie dotąd sprawy , że aż 37 % światowych dostaw węgla
pochodzi właśnie z Australi, a większość wydobywana jest własnie w zalanym
wodą stanie.
A największym odbiorcą tego "czarnego złota" są Chiny, ktore zużywają go do
produkcji stali. Stal pochodząca z Chin stanowi aż 44% produkcji w skali
całego świata. Wniosek - podskoczą na rynkach światowych ceny stali.
Poza tym Australia jest drugim co do wielkości światowym producentem
węgla używanego w ciepłownictwie, co w połączeniu z ostrą zimą na
półkuli północnej spowoduje zwyżkę cen paliw opałowych.
Cukier już zdrożał na giełdach towarowych, bo zła pogoda jest również
na plantacjach trzciny cukrowej w Indiach.
W ub. roku Australia była czwartym na świecie eksporterem pszenicy. Po
tej powodzi z całą pewnością pszenica nie będzie się nadawała do przerobu
na mąkę, bedzie przeznaczona jedynie na paszę. Ale powódz to nie tylko
zalane pola pszenicy, to zalane drogi i linie kolejowe, którymi czekająca na
transport pszenica wyprodukowana na wschodzie Australii nie może być
dostarczona do portów zachodniego wybrzeża.
Queensland jest równie owocowo-warzywnym zagłębiem Australii, więc
świeże warzywa i owoce w samej Australii zdrożeją kilkakrotnie.
Całkowitemu zniszczeniu uległy plantacje melonów, mango i bananów.
A wysoki poziom cen z pewnością utrzyma się przez kilka miesięcy.
Staliśmy się rzeczywiście globalną wioską. Gdy na jednym jej końcu
zatrzęsie się ziemia, fale rozejdą się po całym jej terenie. I nie ma się co
oszukiwać- to, że jesteśmy daleko, nie uchroni nas wcale od finansowych
skutków powodzi w Australii.
Dane liczbowe z Forum 2/2011
piątek, 7 stycznia 2011
101. Sernik leniwej gospodyni
Już nie mogę wyleżeć, wszystkie kosteczki mnie od leżenia bolą, więc muszę
trochę posiedzieć.
Muszę się Wam do czegoś przyznać - większość ciast piekę "na oko" i nie
mam nigdzie zapisanego przepisu. Bardzo często w trakcie przygotowywania
zmieniam coś i czasami nie jest to najlepsza zmiana. Ale ten sernik piekę dość
często i tylko zmieniam "wkład" do sera.
Składniki: (na tortownicę o średnicy 22cm)
500 g sera wiaderkowego,
3 całe jajka + 1 żółtko,
ok. 200 g drobnego cukru (ale nie pudru)
ok.200g masy kajmakowej ,czyli masy krówkowej z orzechami lub czekoladą.
(Kupiłam małą puszkę o zawartości 397g i dałam połowę)
Duża garść rodzynek
1 paczka ciasteczek "Digestive"., z czekoladą lub bez,
1 opakowanie "sernixu" ,
1 budyń waniliowy w proszku
1 cukier waniliowy
50g rozpuszczonego masła.
Przygotowanie:
Zaczynamy od wyłożenia tortownicy papierem do pieczenia. Paczkę ciastek
"digestive" zamieniamy na proszek przy pomocy drewnianego tłuczka (wersja
w misce), lub wkładamy je do torebki plastikowej i wałkujemy na proszek.
Do sproszkowanych ciastek dodajemy rozpuszczone masło i starannie je
mieszamy, następnie wykładamy tym dno tortownicy, starannie przyciskając.
Tortownicę wkładamy na 30 minut do lodówki ( ja do zamrażalnika, bo w lo-
dówce mam zawsze za ciasno).
Miksujemy cukier, 3 jajka + 1 zółtko i masę kajmakową i gdy cukier się
już całkiem rozpuści , a masa równo zmiksuje, dodajemy ser i znów miksujemy.
Dodajemy do masy rodzynki, wsypujemy "serniks" i paczkę budyniu oraz cukier
waniliowy.
Całość miksujemy do połączenia się składników. Włączamy piekarnik , masę
wlewamy do tortownicy, piekarnik z termoobiegiem nastawiamy na 180 stopni,
pieczemy około godziny, do prawie suchego patyczka.
Po upieczeniu wyłączamy piekarnik, uchylamy drzwiczki i pomału studzimy.
Ja wyjmuję po godzinie od wyłączenia piekarnika.
Patenty:
Papier do tortownicy przyklejam margaryną, a tortownicę stawiam na
środkowej szynie, na kratce, na którą kładę folie aluminiową, by nie wyciekł mi
tłuszcz z tortownicy na dno piecyka.
***
I jeszcze jeden przepis "Marokańska zupa mleczna"
Składniki:
1 litr mleka pełnotłustego, podwójna pierś kurczaka (bez skóry),
łagodne curry, pieprz ziołowy. olej lub masło klarowane, do smażenia.
Zaczynamy od pokrojenia w kostkę kurczaka, wkładamy go do miski,
skrapiamy nieco olejem i posypujemy przyprawami. Po 20 minutach
obsmażamy na rumiano mięso. W międzyczasie wlewamy do garnka mleko i
podgrzewamy. Nim się zagotuje, wkładamy do niego kawałki kurczaka,
zmniejszamy gaz i gotujemy na małym ogniu 1 godzinę. Nie wiem dlaczego, ale
to mleko z kurczakiem nie kipi.
Po godzinie mamy pożywną zimową zupę, do której mozna podac grzanki lub
nie słodki groszek ptysiowy.
Zupę można oczywiście odrobinę posolić, ale już na talerzu.
Jest to jedyna zupa mleczna, którą jadam.
***
Idę dalej chorować, choć bardzo mi się to już znudziło.
A pan doktor rozczulił mnie do łez, bo powiedział, że to bardzo, bardzo zle, że
zachorowałam na anginę. Ja też tak myślę, ostatni raz anginę miałam ze 30 lat
temu, więc nieco wyszłam z wprawy.
***
Dziękuję Wam wszystkim za podtrzymywanie mnie na duchu i życzenia zdrowia.
Jesteście Kochane.
trochę posiedzieć.
Muszę się Wam do czegoś przyznać - większość ciast piekę "na oko" i nie
mam nigdzie zapisanego przepisu. Bardzo często w trakcie przygotowywania
zmieniam coś i czasami nie jest to najlepsza zmiana. Ale ten sernik piekę dość
często i tylko zmieniam "wkład" do sera.
Składniki: (na tortownicę o średnicy 22cm)
500 g sera wiaderkowego,
3 całe jajka + 1 żółtko,
ok. 200 g drobnego cukru (ale nie pudru)
ok.200g masy kajmakowej ,czyli masy krówkowej z orzechami lub czekoladą.
(Kupiłam małą puszkę o zawartości 397g i dałam połowę)
Duża garść rodzynek
1 paczka ciasteczek "Digestive"., z czekoladą lub bez,
1 opakowanie "sernixu" ,
1 budyń waniliowy w proszku
1 cukier waniliowy
50g rozpuszczonego masła.
Przygotowanie:
Zaczynamy od wyłożenia tortownicy papierem do pieczenia. Paczkę ciastek
"digestive" zamieniamy na proszek przy pomocy drewnianego tłuczka (wersja
w misce), lub wkładamy je do torebki plastikowej i wałkujemy na proszek.
Do sproszkowanych ciastek dodajemy rozpuszczone masło i starannie je
mieszamy, następnie wykładamy tym dno tortownicy, starannie przyciskając.
Tortownicę wkładamy na 30 minut do lodówki ( ja do zamrażalnika, bo w lo-
dówce mam zawsze za ciasno).
Miksujemy cukier, 3 jajka + 1 zółtko i masę kajmakową i gdy cukier się
już całkiem rozpuści , a masa równo zmiksuje, dodajemy ser i znów miksujemy.
Dodajemy do masy rodzynki, wsypujemy "serniks" i paczkę budyniu oraz cukier
waniliowy.
Całość miksujemy do połączenia się składników. Włączamy piekarnik , masę
wlewamy do tortownicy, piekarnik z termoobiegiem nastawiamy na 180 stopni,
pieczemy około godziny, do prawie suchego patyczka.
Po upieczeniu wyłączamy piekarnik, uchylamy drzwiczki i pomału studzimy.
Ja wyjmuję po godzinie od wyłączenia piekarnika.
Patenty:
Papier do tortownicy przyklejam margaryną, a tortownicę stawiam na
środkowej szynie, na kratce, na którą kładę folie aluminiową, by nie wyciekł mi
tłuszcz z tortownicy na dno piecyka.
***
I jeszcze jeden przepis "Marokańska zupa mleczna"
Składniki:
1 litr mleka pełnotłustego, podwójna pierś kurczaka (bez skóry),
łagodne curry, pieprz ziołowy. olej lub masło klarowane, do smażenia.
Zaczynamy od pokrojenia w kostkę kurczaka, wkładamy go do miski,
skrapiamy nieco olejem i posypujemy przyprawami. Po 20 minutach
obsmażamy na rumiano mięso. W międzyczasie wlewamy do garnka mleko i
podgrzewamy. Nim się zagotuje, wkładamy do niego kawałki kurczaka,
zmniejszamy gaz i gotujemy na małym ogniu 1 godzinę. Nie wiem dlaczego, ale
to mleko z kurczakiem nie kipi.
Po godzinie mamy pożywną zimową zupę, do której mozna podac grzanki lub
nie słodki groszek ptysiowy.
Zupę można oczywiście odrobinę posolić, ale już na talerzu.
Jest to jedyna zupa mleczna, którą jadam.
***
Idę dalej chorować, choć bardzo mi się to już znudziło.
A pan doktor rozczulił mnie do łez, bo powiedział, że to bardzo, bardzo zle, że
zachorowałam na anginę. Ja też tak myślę, ostatni raz anginę miałam ze 30 lat
temu, więc nieco wyszłam z wprawy.
***
Dziękuję Wam wszystkim za podtrzymywanie mnie na duchu i życzenia zdrowia.
Jesteście Kochane.
czwartek, 6 stycznia 2011
100. Muszę się wyżalić
Mam nadzieję, że jeśli się wyżalę to mi będzie lepiej. Bo jest mi zle - mam
wspaniałą, ropną anginę, a do tego bolą mnie ostro stawy i nie mogę
pobawic się tym, co dostałam pod choinkę. Od wczorajszego wieczora
konsumuję antybiotyk w postaci tabletek, do tego mam antybiotykowego
"psikacza" do gardła i czuję się mocno poszkodowana, że nie mogę
wypróbować szklącego lakieru. Jeść też nie mogę, ale to może nawet
dobrze. Okazało się, że połykanie mięciutkiego, pysznego sernika z dodat-
kiem masy krówkowo-orzechowej jest tak samo bolesne jak łykanie innych
pokarmów.
Ale mogę na szczęście czytać i odświeżam swą znajomość z powieściami
Michała Choromańskiego. Mam wrażenie, że najbardziej znaną jego
powieścią jest zekranizowana "Zazdrość i Medycyna". A ja właściwie
lubię wszystkie jego powieści. Aktualnie czytam "Różowe krowy i szare
skandalie". Akcja przebiega gdzieś w Polsce międzywojennej, pomiędzy
Tatrami a Bałtykiem, w małej, zupełnie nieciekawej mieścinie.
Choromański przecudnie opisuje ludzi z tej prowincjonalnej mieściny -
są to lata dwudzieste, a więc niedługo po odzyskaniu niepodległości, gdy
do Polski powracali mieszkańcy kresów, a każdy przywoził ze sobą nie
tylko dobra materialne ale i kulturowe.
Choromański po mistrzowsku opisuje całą tę społeczność -wszyscy
odseparowani wobec siebie murem nieufności, spoglądający na siebie z
niechęcią lub zazdrością, tkwiący w starych przyzwyczajeniach, niezado-
woleni a jednocześnie pozbawieni inicjatywy.
Tak było zaraz po odzyskaniu niepodległości, gdy w jednym miejscu znalezli
się ludzie mówiący wprawdzie jednym językiem, ale wychowani w zupełnie
innych warunkach.
Ale....gdy tak się chwilę zastanowić to powieść Choromańskiego niewiele
straciła na aktualności - pomimo likwidacji analfabetyzmu, trafieniu "pod
strzechy" szkół, książek, radia, telefonów komórkowych, telewizji a nawet
komputerów - mentalność rodaków niewiele się zmieniła. Nadal główną
cechą jest wzajemna nieufność, brak chęci wspólnego działania, czekanie
na cud spełnienia się marzeń, wszechobecne plotkarstwo, przekonanie
o własnej wyższości nad innymi.
Ktoś może zarzucić Choromańskiemu, że przecież opisał jakieś małe,
zapyziałe miasteczko a nie cały kraj. Musimy tylko o jednym pamiętać-
znacznie więcej jest u nas takich małych, szaro-burych miasteczek niż
dużych pięknych miast z dostępem do wszystkich zdobyczy kultury i
techniki.
No to wracam do łóżka, z Choromańskim :)))
P.S.
Sernik robiłam sama, wykonanie bajecznie proste, jeśli będzie zapo-
trzebowanie na przepis - podam następnym razem.
wspaniałą, ropną anginę, a do tego bolą mnie ostro stawy i nie mogę
pobawic się tym, co dostałam pod choinkę. Od wczorajszego wieczora
konsumuję antybiotyk w postaci tabletek, do tego mam antybiotykowego
"psikacza" do gardła i czuję się mocno poszkodowana, że nie mogę
wypróbować szklącego lakieru. Jeść też nie mogę, ale to może nawet
dobrze. Okazało się, że połykanie mięciutkiego, pysznego sernika z dodat-
kiem masy krówkowo-orzechowej jest tak samo bolesne jak łykanie innych
pokarmów.
Ale mogę na szczęście czytać i odświeżam swą znajomość z powieściami
Michała Choromańskiego. Mam wrażenie, że najbardziej znaną jego
powieścią jest zekranizowana "Zazdrość i Medycyna". A ja właściwie
lubię wszystkie jego powieści. Aktualnie czytam "Różowe krowy i szare
skandalie". Akcja przebiega gdzieś w Polsce międzywojennej, pomiędzy
Tatrami a Bałtykiem, w małej, zupełnie nieciekawej mieścinie.
Choromański przecudnie opisuje ludzi z tej prowincjonalnej mieściny -
są to lata dwudzieste, a więc niedługo po odzyskaniu niepodległości, gdy
do Polski powracali mieszkańcy kresów, a każdy przywoził ze sobą nie
tylko dobra materialne ale i kulturowe.
Choromański po mistrzowsku opisuje całą tę społeczność -wszyscy
odseparowani wobec siebie murem nieufności, spoglądający na siebie z
niechęcią lub zazdrością, tkwiący w starych przyzwyczajeniach, niezado-
woleni a jednocześnie pozbawieni inicjatywy.
Tak było zaraz po odzyskaniu niepodległości, gdy w jednym miejscu znalezli
się ludzie mówiący wprawdzie jednym językiem, ale wychowani w zupełnie
innych warunkach.
Ale....gdy tak się chwilę zastanowić to powieść Choromańskiego niewiele
straciła na aktualności - pomimo likwidacji analfabetyzmu, trafieniu "pod
strzechy" szkół, książek, radia, telefonów komórkowych, telewizji a nawet
komputerów - mentalność rodaków niewiele się zmieniła. Nadal główną
cechą jest wzajemna nieufność, brak chęci wspólnego działania, czekanie
na cud spełnienia się marzeń, wszechobecne plotkarstwo, przekonanie
o własnej wyższości nad innymi.
Ktoś może zarzucić Choromańskiemu, że przecież opisał jakieś małe,
zapyziałe miasteczko a nie cały kraj. Musimy tylko o jednym pamiętać-
znacznie więcej jest u nas takich małych, szaro-burych miasteczek niż
dużych pięknych miast z dostępem do wszystkich zdobyczy kultury i
techniki.
No to wracam do łóżka, z Choromańskim :)))
P.S.
Sernik robiłam sama, wykonanie bajecznie proste, jeśli będzie zapo-
trzebowanie na przepis - podam następnym razem.
poniedziałek, 3 stycznia 2011
99. Obiecałam
Pierwszego dnia musiałam co chwilę coś zdejmować z choinki, bo
maluch chciał zabawki potrzymać w łapinie i.....dac im buzi. No i
musiałam się zdrowo nagadać, by z nim razem omówić co to i w jakim
jest kolorze. Bo kolory też już rozróżnia, tylko pink jest
dla niego akurat "lila".
Górnym tłem choinki są mojej roboty gobelinki wg Tiffanny'ego.
98. Wróciłam
To całkiem zabawne wracać, gdy się nigdzie nie wyjeżdżało.
No i mamy tak zwany Nowy Rok. Jesli idzie o mój stosunek do tego czegoś,
zwanego Nowym Rokiem, to nigdy nie mogłam pojąć po co cały ten cyrk i
z czego tu się cieszyć. Przybywa nam kolejny rok zmagań z życiem, czasem
nowe zmarszczki i siwe włosy a roztropności nie zawsze.Sama sobie zawsze
życzę dostatecznego dystansu do otaczającej mnie rzeczywistości.
Pomimo różnych pogodowych kłopotów córka z mężem i dzieckiem
przylecieli, samolot przyleciał zaledwie z dwugodzinnym opóznieniem.
Malucha widziałam "na żywo" gdy miał 10 miesięcy, teraz ma prawie 2 lata.
Ilekroć córka mi opowiada o nim na Skype, podchodzę do tego z pewną
rezerwą, bo wiadomo - każda mama widzi w swoim dziecku małego geniusza.
Ale muszę zwrócić honor - mały jest naprawdę świetny. Po pierwsze dzieciak
jest dwujęzyczny- mówi i po polsku i po niemiecku, a do tego śpiewa piosenki
po angielsku. I on naprawdę śpiewa - bez trudu odtwarza melodię.
Skłamałabym mówiąc, że go dobrze rozumiałam - rozumiałam tylko to, co
mówił po polsku, bo ja niemieckiego nie znam wcale. A dziecko rozumie oba
języki i na pytanie zadane po polsku odpowiada po niemiecku. Wyraznie sobie
upraszcza sprawę, bo część wyrazów jest naprawdę łatwiejsza do wymówienia
w języku niemieckim. Zresztą buzia mu się nie zamyka - gdy sam czymś się
bawi to też cały czas "nawija". A najmilsze zajęcie to oglądanie książeczki,
w której jest wydrukowany cały alfabet i namalowane zwierzęta lub przedmioty
zaczynające się daną literą. Cwaniaczek potrafi nazwać każdą literę alfabetu, a
do tego wyszukać ją w innej książeczce. Liczy po niemiecku do dziesięciu, po
polsku tylko do pięciu, ale cyfry odnajdzie, nawet gdy powie się je po polsku.
Gdy liczy pamięciowo -mówi "dziesięć", ale gdy odczytuje to jest - " jeden i
zero". No i fajnie, bo on dopiero za kilka dni skończy dwa lata.
Może jestem niedzisiejsza, ale nieco mnie przerażają jego umiejętności.
Kierowniczka żłobka chce go po wakacjach skierować już do przedszkola.
Jestem ciekawa jaki będzie drugi chłopaczek. Na razie córka wyglada
jakby połknęła b. dużą plażową piłkę i mam wrażenie, że nawet w czasie
tego ich pobytu "piłka" się nieco powiększyła.
A tak w ogóle to jestem wykończona , bo nie tylko tańczyłam wśród garów,
musiałam również bawić się z dziecięciem. Co za szczęście, że nie jest
drobiazgowy i moje helikoptery i samoloty spełniały jego wymagania.
Podobnie jak uproszczone "konstrukcyjnie" tunele. Furorę zrobił tutorial
Akwarelii - malowanie jesiennego pejzażu . Tyle tylko, że musiałam te
filmiki kilka razy puszczać, raz za razem.
Dziś towarzystwo odleciało a ja zabieram się za zasłużony odpoczynek.
No i mamy tak zwany Nowy Rok. Jesli idzie o mój stosunek do tego czegoś,
zwanego Nowym Rokiem, to nigdy nie mogłam pojąć po co cały ten cyrk i
z czego tu się cieszyć. Przybywa nam kolejny rok zmagań z życiem, czasem
nowe zmarszczki i siwe włosy a roztropności nie zawsze.Sama sobie zawsze
życzę dostatecznego dystansu do otaczającej mnie rzeczywistości.
Pomimo różnych pogodowych kłopotów córka z mężem i dzieckiem
przylecieli, samolot przyleciał zaledwie z dwugodzinnym opóznieniem.
Malucha widziałam "na żywo" gdy miał 10 miesięcy, teraz ma prawie 2 lata.
Ilekroć córka mi opowiada o nim na Skype, podchodzę do tego z pewną
rezerwą, bo wiadomo - każda mama widzi w swoim dziecku małego geniusza.
Ale muszę zwrócić honor - mały jest naprawdę świetny. Po pierwsze dzieciak
jest dwujęzyczny- mówi i po polsku i po niemiecku, a do tego śpiewa piosenki
po angielsku. I on naprawdę śpiewa - bez trudu odtwarza melodię.
Skłamałabym mówiąc, że go dobrze rozumiałam - rozumiałam tylko to, co
mówił po polsku, bo ja niemieckiego nie znam wcale. A dziecko rozumie oba
języki i na pytanie zadane po polsku odpowiada po niemiecku. Wyraznie sobie
upraszcza sprawę, bo część wyrazów jest naprawdę łatwiejsza do wymówienia
w języku niemieckim. Zresztą buzia mu się nie zamyka - gdy sam czymś się
bawi to też cały czas "nawija". A najmilsze zajęcie to oglądanie książeczki,
w której jest wydrukowany cały alfabet i namalowane zwierzęta lub przedmioty
zaczynające się daną literą. Cwaniaczek potrafi nazwać każdą literę alfabetu, a
do tego wyszukać ją w innej książeczce. Liczy po niemiecku do dziesięciu, po
polsku tylko do pięciu, ale cyfry odnajdzie, nawet gdy powie się je po polsku.
Gdy liczy pamięciowo -mówi "dziesięć", ale gdy odczytuje to jest - " jeden i
zero". No i fajnie, bo on dopiero za kilka dni skończy dwa lata.
Może jestem niedzisiejsza, ale nieco mnie przerażają jego umiejętności.
Kierowniczka żłobka chce go po wakacjach skierować już do przedszkola.
Jestem ciekawa jaki będzie drugi chłopaczek. Na razie córka wyglada
jakby połknęła b. dużą plażową piłkę i mam wrażenie, że nawet w czasie
tego ich pobytu "piłka" się nieco powiększyła.
A tak w ogóle to jestem wykończona , bo nie tylko tańczyłam wśród garów,
musiałam również bawić się z dziecięciem. Co za szczęście, że nie jest
drobiazgowy i moje helikoptery i samoloty spełniały jego wymagania.
Podobnie jak uproszczone "konstrukcyjnie" tunele. Furorę zrobił tutorial
Akwarelii - malowanie jesiennego pejzażu . Tyle tylko, że musiałam te
filmiki kilka razy puszczać, raz za razem.
Dziś towarzystwo odleciało a ja zabieram się za zasłużony odpoczynek.
sobota, 18 grudnia 2010
96. Podsłuchane, podpatrzone, przypomniane
Poza rozczarowaniem się wczoraj zachowaniem mojej koleżanki , miałam też
całkiem zabawny moment - dwie panie omawiały jakiś przepis, a brzmiało to tak:
"rozumiesz, bierzesz monke, trochę solisz, dajesz te serwetke, bełtasz,
bełtasz, aż ta monka wciągnie serwetke"
"ale po co mi ta serwetka?" zaczęła dociekać słuchająca przepisu kobieta.
"no przecież zamiast wody! na serwetce som znacznie lepsze".
Uciekłam w drugi koniec autobusu, bo mnie skręciło ze śmiechu.
***
Od dłuższego czasu z rozczuleniem obserwuję parę starszych ludzi,
mieszkańców naszego osiedla. Idąc ulica zawsze trzymają się za rękę - pani
jest zdecydowanie w lepszej kondycji fizycznej, pan z laseczką i często musi
przystawać, by złapać oddech. Z pewnością oboje są już mocno po 70-ce.
Zawsze razem robią w sklepie zakupy - on z powagą pcha sklepowy wózek,
czeka cierpliwie aż żona wybierze towar, potem po odejściu od kasy
stara się pomóc zapakować zakupy do toreb. Żona wybiera dla niego
lżejszą siatkę, sama bierze tę ciężką i pomalutku, z przystankami , wciąż
trzymając się za rękę, wracają do domu.
W dobie krótkich związków, rozbitych małżeństw, taki widok jest, jak
dla mnie, wzruszający.
***
Przypomniały mi się święta Bożego Narodzenia w 1980 roku, które
spędziliśmy w Gdyni, u rodziny. Święta były długie, bo było aż kilka dni
wolnych. Tak ogólnie towarzysko to było miło, dzieci brata i moja były
zachwycone, bo samo rozpakowywanie prezentów zajęło im ponad
godzinę.
Wreszcie święta się skończyły, spakowaliśmy manatki , a było tego
znacznie więcej niż przywiezlismy i raniutko mieliśmy zapakować
wszystko do samochodu (fiat 126p) i wracać do domu. Jak zwykle, gdy
mój mąż miał w perspektywie załadowanie naszych maneli do auta,
którego bagażnik z trudem mieścił większą teczkę, dostawał amoku.
Już wieczorem wysłuchiwałam, że tych rzeczy jest za dużo, że się nie
zmieści itp.
Rano mój ślubny szarpie mnie za ramię i szepcze: nie ma samochodu!
Otrzezwiałam nieco, podeszłam do okna, nie bacząc, że zima i zimno,
otwieram okno, wychylam się i.......rzeczywiście nie ma.
Obrzucam wzrokiem całe podwórko - nie ma nigdzie. Tymczasem mąż
ubrał się i zbiegł na dół. Obiegł wszystkie zakamarki rozległego
podwórka, pobiegł zobaczyć, czy aby go kto złośliwie nie przestawił
w inne miejsce, ale samochodu nie było. Zadzwoniliśmy na milicję, a
oni kazali mężowi natychmiast przyjechać. Biedak poleciał bez śniada-
dania, bo miało być natychmiast. Na "dzień dobry" zrobili mu badanie
krwi na obecność alkoholu, które jak na złość było ujemne. Gdy już był
wynik, uprzejmie poinformowali, że nasz samochód stoi na milicyjnym
parkingu, że jest rozbity, a złodzieje rozbili go 3 km od miejsca kradzieży.
No po prostu wpadli na słup, "lewym przodem", jak ślicznie to panowie
określili. Pojechalismy razem z dzieckiem na ten parking- na widok
rozbitego fiacika moje dziecię uderzyło w okropny ryk, zupełnie nie
mogłam jej uspokoić.
Były to jedne z gorszych świąt- wydaliśmy masę pieniędzy, ja wracałam
z małą samolotem, mąż pomocą drogową z worem tego wszelakiego
dobra, którymi nas obdarowano, w całej Warszawie nie było nowego
nadwozia, wóz był robiony w Łodzi, a więc kolejne holowanie, byliśmy
bez samochodu ze 2 miesiące, a nasz prześliczna karoseria w kolorze
"meksykańskiej czerwieni" zamieniła się w oranż, bo tylko takie były
dostępne.
W następnym roku już nie pojechaliśmy do nich- był stan wojenny.
całkiem zabawny moment - dwie panie omawiały jakiś przepis, a brzmiało to tak:
"rozumiesz, bierzesz monke, trochę solisz, dajesz te serwetke, bełtasz,
bełtasz, aż ta monka wciągnie serwetke"
"ale po co mi ta serwetka?" zaczęła dociekać słuchająca przepisu kobieta.
"no przecież zamiast wody! na serwetce som znacznie lepsze".
Uciekłam w drugi koniec autobusu, bo mnie skręciło ze śmiechu.
***
Od dłuższego czasu z rozczuleniem obserwuję parę starszych ludzi,
mieszkańców naszego osiedla. Idąc ulica zawsze trzymają się za rękę - pani
jest zdecydowanie w lepszej kondycji fizycznej, pan z laseczką i często musi
przystawać, by złapać oddech. Z pewnością oboje są już mocno po 70-ce.
Zawsze razem robią w sklepie zakupy - on z powagą pcha sklepowy wózek,
czeka cierpliwie aż żona wybierze towar, potem po odejściu od kasy
stara się pomóc zapakować zakupy do toreb. Żona wybiera dla niego
lżejszą siatkę, sama bierze tę ciężką i pomalutku, z przystankami , wciąż
trzymając się za rękę, wracają do domu.
W dobie krótkich związków, rozbitych małżeństw, taki widok jest, jak
dla mnie, wzruszający.
***
Przypomniały mi się święta Bożego Narodzenia w 1980 roku, które
spędziliśmy w Gdyni, u rodziny. Święta były długie, bo było aż kilka dni
wolnych. Tak ogólnie towarzysko to było miło, dzieci brata i moja były
zachwycone, bo samo rozpakowywanie prezentów zajęło im ponad
godzinę.
Wreszcie święta się skończyły, spakowaliśmy manatki , a było tego
znacznie więcej niż przywiezlismy i raniutko mieliśmy zapakować
wszystko do samochodu (fiat 126p) i wracać do domu. Jak zwykle, gdy
mój mąż miał w perspektywie załadowanie naszych maneli do auta,
którego bagażnik z trudem mieścił większą teczkę, dostawał amoku.
Już wieczorem wysłuchiwałam, że tych rzeczy jest za dużo, że się nie
zmieści itp.
Rano mój ślubny szarpie mnie za ramię i szepcze: nie ma samochodu!
Otrzezwiałam nieco, podeszłam do okna, nie bacząc, że zima i zimno,
otwieram okno, wychylam się i.......rzeczywiście nie ma.
Obrzucam wzrokiem całe podwórko - nie ma nigdzie. Tymczasem mąż
ubrał się i zbiegł na dół. Obiegł wszystkie zakamarki rozległego
podwórka, pobiegł zobaczyć, czy aby go kto złośliwie nie przestawił
w inne miejsce, ale samochodu nie było. Zadzwoniliśmy na milicję, a
oni kazali mężowi natychmiast przyjechać. Biedak poleciał bez śniada-
dania, bo miało być natychmiast. Na "dzień dobry" zrobili mu badanie
krwi na obecność alkoholu, które jak na złość było ujemne. Gdy już był
wynik, uprzejmie poinformowali, że nasz samochód stoi na milicyjnym
parkingu, że jest rozbity, a złodzieje rozbili go 3 km od miejsca kradzieży.
No po prostu wpadli na słup, "lewym przodem", jak ślicznie to panowie
określili. Pojechalismy razem z dzieckiem na ten parking- na widok
rozbitego fiacika moje dziecię uderzyło w okropny ryk, zupełnie nie
mogłam jej uspokoić.
Były to jedne z gorszych świąt- wydaliśmy masę pieniędzy, ja wracałam
z małą samolotem, mąż pomocą drogową z worem tego wszelakiego
dobra, którymi nas obdarowano, w całej Warszawie nie było nowego
nadwozia, wóz był robiony w Łodzi, a więc kolejne holowanie, byliśmy
bez samochodu ze 2 miesiące, a nasz prześliczna karoseria w kolorze
"meksykańskiej czerwieni" zamieniła się w oranż, bo tylko takie były
dostępne.
W następnym roku już nie pojechaliśmy do nich- był stan wojenny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)