drewniana rzezba

drewniana rzezba

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Mix

Po raz kolejny przekonałam się, że wzajemne sympatie  blogowe, przeniesione
w świat realny - sprawdzają się.
Po kilku latach znajomości blogowej, wreszcie udało mi się poznać "Iw-nową"
w realu.
Jest  właśnie taka jak na  swym blogu - zorganizowana, myśląca i bardzo,
bardzo miła.
Zawsze nam coś stawało na przeszkodzie by się spotkać, a teraz wreszcie się
udało!
Byłam nawet nieco stremowana, bo odkąd szykuję się do wyjazdu mieszkanie
moje nie grzeszy porządkiem, a zresztą tak naprawdę jestem bałaganiarą i
często utrzymanie ładu jakoś mi nie wychodzi.
Mam nadzieję, że w sytuacji, gdy będę mieszkać na trasie zawodowych
wędrówek Iw, będziemy się częściej spotykać.
Wiecie co - Iw jest taką młodą kobietą z której każda mama musi być dumna.
A do tego wszystkiego jest miła i "ciepła".
I (jak to mówią faceci) - prawdziwa "lasencja"- ładna buzia, świetna figura.
Wpadła chyba mojemu w oko, bo jakimś cudem natychmiast zapamiętał
Jej imię!!!
                                            ******
                               
Snuję się po domu niczym przysłowiowy Marek po  piekle. Oglądam
"dobytek" i czaszkuję intensywnie co zabrać a z czym się definitywnie
rozstać. Na razie nabyłam dwie  nowe, sympatyczne patelnie na
kuchenkę indukcyjną i dokonałam epokowego wręcz odkrycia- mam od
roku  aż trzy garnki nadające się  "na indukcję"!
Po raz pierwszy przyjrzałam się dokładnie znaczkom wyrytym na ich dnie
i rewelka- nadają się!
A kupiłam je ponad rok temu, kierując się tylko i wyłącznie tym, by
posiadały bardzo grube dno.
Wygląda na to, że garnków mi nie zabraknie, bo producent płyty
indukcyjnej dodaje do kuchenki też  ze  3  garnki. Obym tylko zawsze
miała co w te  garnki włożyć;)
Na razie wiem jak będzie umeblowany pokój ślubnego- po prostu tak
samo jak teraz, bo zabiera wszystkie swoje meble.
Jeden problem będzie z głowy.
Umeblowanie kuchni też już jest mi znane. Martwi mnie przedpokój -
jest diablo wąski i na dodatek jest w nim...kaloryfer. Przedpokój jest
w tym mieszkaniu długą, wąską kichą, co przy jego wysokości ponad
trzy metry nie robi najlepszego wrażenia. Przydałby się pawlacz.
Przecież trzeba gdzieś trzymać dodatkową pościel i "niesezonową"
w danym momencie odzież.
Denerwuje mnie to, że nadal nie bardzo wiem  co z pozostałymi
meblami, podejrzewam, że pierwsze tygodnie będę spędzała w średnio
miłym towarzystwie pudeł zamiast mebli.
Miałam zamiar kupić meble u nas, ale  moje przytomne dziecię
zwróciło mi uwagę, że jeśli kupię je "w paczkach", a potem, w czasie
montażu okaże się, że czegoś brakuje lub jest uszkodzone, to będzie
problem z reklamacją. Więc lepiej to samo kupić już na miejscu.
Czeka nas trochę "latania" w tym tygodniu, więc mam nadzieję, że upały
wreszcie się skończą.
Ze smutkiem zauważam, że z roku na rok coraz gorzej znoszę upały.
Niedługo będę śpiewać   "to idzie starość, starość, starość i śpiewa"-
zupełnie jak w pewnej marszowej piosence rodem z PRL- tyle tylko,
że wtedy było: "to idzie  młodość, młodość i śpiewa radośnie"...
                                         ******
Na kanale Planete+ udało mi się dziś obejrzeć  całość , czyli trzy
odcinki filmu dokumentalnego "Krew i złoto-jak powstała Hiszpania".
Jeżeli kiedyś wpadnie Wam w oko ten tytuł to gorąco polecam. Film
zrobiony niezwykle starannie, dużo ciekawych wiadomości od zarania
dziejów, czyli od czasu podboju tych terenów przez Rzymian aż do
czasów obecnych. Naprawdę warto obejrzeć, bo po pierwsze nikt z nas
nie wyniósł takich wiadomości ze szkoły, a poza tym historia innych
krajów pomaga nam w rozszyfrowywaniu naszej własnej historii,
znajdywaniu wielu analogii.
A potem jeszcze na tym samym kanale obejrzałam kolejny odcinek
cyklu "Magia przyrody", czyli odkryłam kolejne cuda  Francji - bo
Francja to nie tylko Paryż, Luwr, i zamki nad Loarą.Śledzę ten cykl
z zapartym tchem i zachwycam się estuarium Sekwany, bretońskimi
wysepkami, wysepkami na  Kanale La Manche, i pejzażami nad
tym kanałem. A dziś był odcinek o Kraju Basków.
Jednym słowem zrobiłam sobie kilka godzin przed telewizorem, ale
czuję się rozgrzeszona- cały czas "dziabałam na drutach" i jakimś
cudem nie ominęłam żadnego oczka.
Zdolniacha ze mnie, no nie???;)))))))
W nagrodę za poczytanie posłuchajcie ulubionej mojej muzyki;)



czwartek, 3 sierpnia 2017

Dziś mój kolejny....

 ......bardzo lubiany przeze mnie malarz.
                                                    Autoportret  1873 r

"Dzieła malarza powiedzą o człowieku więcej, niż wszystko to, 
  co mogliby napisać dziennikarze." 

"Malarstwo, sztuka w ogóle, urzekają mnie. To istota mojego życia.
Reszta jest dla mnie niczym."

"Praca jest wspaniałym regulatorem zdrowia psychicznego i
fizycznego. Zapominam o wszelkich smutkach, bólach i
zgorzknieniach, nie zdaję sobie z nich sprawy , kiedy jestem
pochłonięty radością pracy."

"Szczęśliwi ci, którzy widzą piękno w miejscach zwykłych, tam gdzie
inni niczego nie widzą!
Wszystko jest piękne,wystarczy tylko umieć dobrze spojrzeć.

Te wszystkie mądre słowa napisał Camille Pissarro.
Urodził się 10 lipca 1830 roku na wyspie Saint-Thomas, dzisiejszych
Amerykańskich Wyspach Dziewiczych, wówczas zwanych duńskimi
Antylami.
Ojciec Pissarra pochodził z Bordeaux a na wyspie zamieszkał w 1824
roku, gdzie otworzył dobrze prosperujący sklep z pieczywem.
Camille, gdy ukończył 12 lat  został wysłany do szkoły we Francji.
Przez pięć lat mieszkał w Passy, niedaleko Paryża. 
Od najmłodszych lat Camille przejawiał zamiłowanie do rysunku i
podczas tego pięcioletniego pobytu  każdą wolną chwilę spędzał 
w Luwrze.
Po zakończeniu nauki wrócił na wyspę i zaczął pracować w sklepie
swych rodziców. 
W każdej wolnej chwili zapełniał szkicami wszystkie  zeszyty, czerpiąc
natchnienie z otaczającego go świata. 
Były to rysunki egzotycznych roślin, sceny z życia portu, wyspiarskie
krajobrazy.
W tym okresie spotyka Fritza Melbye'a, duńskiego pejzażystę i w jego
towarzystwie maluje pierwsze obrazy. 
W kilka miesięcy pózniej razem uciekają do Caracas. Pissarro nie jest
w najmniejszym stopniu zainteresowany prowadzeniem sklepu.
Po powrocie z Wenezueli z wielkim trudem udaje mu się przekonać
ojca, że zupełnie nie nadaje się do prowadzenia interesów i handlu.
W 1855 roku wyjeżdża do Paryża, by podjąć studia malarskie.
Akurat w tym czasie w Paryżu odbywa się Wystawa Światowa  i
Camille w czasie jej zwiedzania zapoznaje się z dziełami malarzy
 nieco starszego pokolenia: Corota, Milleta,Daubigny'ego, Delacroix,
Ingresa. Zachwycają go dzieła Couberta .
Uczęszcza do kilku szkół naraz. 
Najbardziej jest zainteresowany twórczością Corota, uznając tego malarza
za swego mistrza. Aż do roku 1865 pokazywał mu wszystkie swoje obrazy 
i analizował szczegółowo wszystkie jego uwagi. 
W Academie Suisse Pissarro spotyka przyszłych impresjonistów: wpierw
Moneta, potem Cezanne'a , Renoira i Sisleya.
W 1859 roku organizowany przez państwo Salon przyjmuje do wystawienia
pierwsze jego prace.
W tym też okresie zawiązuje się jego wieloletnia  przyjazń z malarzem
amatorem Ludovicem Piette, która przetrwała do ostatnich dni życia .
Piette wielokrotnie pomagał  mu, między innymi udzielając gościny w swej
posiadłości w Montfoucault na zachodzie Francji.
Rok pózniej Pissarro poznaje Julię Vellay, urodzoną w Burgundii, osiem
lat od siebie młodszą. Są parą, na świat przychodzą dzieci , ale ślub z Julią
nastąpi dopiero w 1871 roku, podczas ich londyńskiego wygnania. 
Od chwili narodzin pierwszego dziecka, przez całe następne lata będą ich
prześladować nieustające kłopoty finansowe.
Malarstwo Pissarra rozwija się, wyzwala się spod wpływów Corota , ale
to wszystko nie przekłada się na sprzedaż obrazów, choć aż do 1870 roku
Pissarro regularnie wystawia swe prace w oficjalnych Salonach. 
Często w ramach ratowania domowego budżetu Pissarro maluje
ozdobne wachlarze.
Od 1869 roku Pissarro staje się prawdziwym impresjonistą.  Wzrasta jego 
wrażliwość na światło, kolor, zmiany krajobrazu zależne od pory dnia.
Zaczyna malować w nieco mniejszych formatach, stosuje jaśniejsze kolory, 
ale jego przywiązanie do przemyślanych kompozycji obrazu wyniesione 
od Corota sprawia, że jego impresjonizm pozostaje oryginalny.
Podczas wojny francusko-pruskiej Pisarro wraz z rodziną wyjeżdża do
Londynu. W Londynie  spotyka Moneta, z którym  razem zwiedzają 
muzea, zachwycają się malarstwem Turnera i Constabla i poznaje tam
marszanda Durand-Ruela, który przez wiele lat wspierał impresjonistów. 
W czerwcu 1871 roku Pissarro wraca do Francji. Jego dom i duża część
obrazów uległy zniszczeniu, więc przenoszą się do Pontoise.
Następne  3 lata przynoszą nieco oddechu - po raz pierwszy jego obrazy
znajdują nabywców i kłopoty materialne maleją.
Jest rok 1874 - Pissarro wraz z Monetem organizują pierwszą wystawę
impresjonistów.
To niedobry dla Pissarra rok -  jego  dziewięcioletnia córeczka Jeanne umiera, 
a wystawa impresjonistów zostaje zlekceważona, wyśmiana przez krytyków.
Po raz pierwszy Pissarro zaczyna wątpić w swój talent i w słuszność
wybranej przez siebie techniki. 
Ale pomimo tylu przeciwności jego talent, jakby na przekór, rozwija się
nadal. Poszukuje nowych kierunków rozwoju, na jego obrazach zaczynają
ukazywać się postacie ludzi. Zmienia się też faktura jego płócien , farbę
kładzie nieco inaczej niż w technice impresjonistycznej. Maluje, jak kiedyś,
szerokimi pociągnięciami pędzla, zaczyna również pracować z pastelami,
zgłębia też świat sztuki grawerskiej. 
Ale to wszystko nie zmienia jego sytuacji finansowej, zwłaszcza, że na świat 
przychodzi kolejne, piąte  dziecko- Ludovic-Rodolph.
Żona Pissarra zarzuca mu lekkomyślność i egoizm. 
Czwarta wystawa impresjonistów w 1879 roku nieco poprawia  sytuację
finansową malarza- jego obrazy sprzedają się, ale nie osiągają zbyt wysokich 
cen .
Wkrótce następuje kryzys giełdowy, który marchanda  Durand- Ruela 
doprowadza niemal do bankructwa. Odczują to wszyscy impresjoniści,
którym dotychczas pomagał.
Kolejne dotkliwe kłopoty finansowe znów spychają Pissarra  w otchłań
wielkiego zwątpienia.  Zaczyna, podobnie jak inni malarze, próbować wyjść 
ze ścisłych ram impresjonizmu.
Podczas ostatniej, ósmej już wystawy impresjonistów w 1866r swoje obrazy
wystawia w oddzielnej sali, obok neoimpresjonistów -Seurata i Signac'a.
Obrazy neoimpresjonistów nie przypadają jednak nikomu do gustu, są
mocno krytykowane , nawet przyjazny Durand-Ruel nie kupuje ani jednego.
Pod koniec 1880 roku Pissarro zrywa  tym kierunkiem, chociaz trzeba
przyznać, że przygoda z neoimpresjonizmem znów nauczyła go pewnych
nowych rzeczy- łatwości i swobody w wyborze tematów i ich stylu. I od tej
chwili jego obrazy zaczynają się regularnie  sprzedawać.
                                        Wyspa Lacroix,efekt mgły, rok 1888

Od 1889 roku malarz zaczyna cierpieć na chroniczne zapalenie oka,
które uniemożliwia mu pracę w plenerze.
W trosce o wzrok buduje pracownię w ogrodzie swojego ostatniego
domu w Eragny-sur-Epte w Normandii.
Od tej pory pracuje patrząc na świat z okien atelier. By rozszerzyć tematykę
obrazów regularnie podróżuje - maluje widoki z okien hoteli i z okien
mieszkań.
Bywa często w Rouen, Hawrze, Paryżu.
                                          Most Królewski, Paryż 1903 rok.

Wreszcie malarstwo Pissarra cieszy się pełnym uznaniem , jego obrazy są
wystawiane w Europie i USA.
Na kilka lat przed śmiercią jego obrazy osiągają nawet bardzo wysokie
ceny. 
13 listopada 1903 roku, umiera w Paryżu z powodu sepsy.
Jest pochowany na cmentarzu  Pere Lachaise .

 "Pracuj, szukaj i nie zważaj na nic innego; reszta przyjdzie sama.
Potrzeba ci jednak wytrwałości, siły i nieskrępowanych doznań,
wolnych od wszystkiego, co nie jest własnym przeżyciem"






poniedziałek, 31 lipca 2017

Trafiłam w piątek.....

.....na nowy cykl filmów dokumentalnych, "Głosy z zaświatów ".
Program  smutny, ale ciekawy.
Jak wiemy wiele sławnych , znanych i lubianych osób odeszło z tego świata
w dość niespodziewany a jednocześnie dziwny sposób.
I teraz, po wielu, wielu latach  historycy kultury i sztuki wraz z całą "armią"
kryminologów, lekarzy różnych specjalności i psychologów usiłują dociec "jak
było naprawdę".
Ale proponuję zacząć od kilku moich ulubionych obrazów malarza, którego
życiu i okoliczności śmierci (która nastąpiła 127 lat temu w dniu 29 lipca)
zaczęła się dokładnie przyglądać ekipa złożona z historyka sztuki, lekarza
psychiatry, neurologa, psychologa, malarki.
                                 Łodzie rybackie na plaży w Saintes-Maries

                                     Pejzaż morski w  Saintes-Maries

                                     Most  Langlois w Arles

                                                     Taras kawiarni w nocy

                                  Zagajnik  - obraz z 1890 roku

30 marca 1853, w rodzinie pastora  Theodorusa Van Gogha , przyszedł na
świat chłopiec. Urodził się dokładnie  w rocznicę urodzin swego martwo
urodzonego brata i otrzymał jego imię- Vincent.
Te szczęśliwe urodziny zapoczątkowały dalsze regularne pojawianie się
kolejnych  pięciorga dzieci w rodzinie  pastora.
Rodzina  mieszkała w holenderskiej gminie Zundert w regionie Brabancji
Północnej.
Wczesne dzieciństwo upływało Vincentowi w sielskich warunkach ,
w otoczeniu  kochającej rodziny.
Pierwszym niemiłym "zgrzytem" w jego życiu był  pobyt w szkole
z internatem, dokąd  trafił  gdy ukończył 11 lat. Chłopiec tęsknił  ogromnie
za domem,  jedyną pociecha było dla niego rysowanie.
Nie były to rysunki zapowiadające jego talent- ot takie sobie  "gryzmoły".
W wieku 13 lat został skierowany do gimnazjum w Tolburgu.
W pierwszym roku nauki był bardzo dobrym uczniem, rodzina cieszyła się
jego bardzo dobrymi ocenami, wykazał się też talentem do języków obcych.
W drugim roku nauki, z zupełnie nieznanych przyczyn Vincent porzucił
szkołę i nigdy jej nie ukończył.
Nie bardzo wiedział co ma ze sobą począć, rodzina miała już dość nic
nie robiącego młodzieńca .
W końcu wuj zaproponował mu pracę sprzedawcy dzieł sztuki w...Londynie.
Vincent wszystkimi zmysłami chłonął to wszystko co zobaczył podczas
swego pobytu.Ponadto bardzo zaczął się interesować religią.
Ale jednocześnie czuł się wielce samotny i opuszczony, o czym wiemy
z jego licznej korespondencji prowadzonej z młodszym bratem Theo, który
w tym czasie pracował w Brukseli.
W 1875 roku został służbowo przeniesiony do Paryża.
Był tak pochłonięty sztuką i odkrywaniem religii, że zaniedbał bardzo swe
obowiązki zawodowe i został zwolniony z pracy.
Nie wiedząc co ma ze sobą zrobić, powrócił do Anglii i podjął nieodpłatne
stanowisko asystenta nauczyciela.
Chciał studiować teologię, ale zabrakło trzech rzeczy- chęci, wytrwałości
oraz środków.
W 1877 roku trafił do Belgii. Tu prowadził życie miejscowego kaznodziei,
odwiedzał chorych, nauczał.
Nauczał z wielkim zacięciem i przesadą, czym nie zaskarbił sobie
sympatii ludzi.
O wszystkim informował  swego młodszego brata Theo, z którym nadal
prowadził obfitą korespondencję a w listach często dodawał szkice
Były to dobre  rysunki i Theo doradził bratu, by może rozwijał swe
umiejętności.
W 1880 roku Vincent zamieszkał w Brukseli, podjął nawet studia
w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. Bieduje, na życie zarabia
wykonując różne obrazki na zamówienie.
Vincent nadal nie potrafi ułożyć sobie życia - ma często stany depresyjne,
jakieś tajemnicze ataki podczas których nie wie co się z nim dzieje.
Wraca do  domu, podejmuje jeszcze jedną próbę studiów, tym razem
na Akademii w Antwerpii.
Rodzina ma dość tego ponurego, dziwnie zachowującego się młodego
człowieka i grozi, że jeśli jakoś nie uporządkuje swego życia to oni
oddadzą go do zakładu dla  chorych psychicznie.
W międzyczasie Vincent sieje zgorszenie, bo związuje się z pewną
prostytutką, matką dwójki nieślubnych dzieci, która go zaraża
syfilisem. Ale on jest szczęśliwy,  ma własną rodzinę,maluje całą
 serię portretów jej i jej dzieci. Związek się rozpada, a Vincent
przeżywa kolejne załamanie. Oczywiście wszystko opisuje w swych
 listach do Theo.
Theo mieszka teraz w Paryżu, gdzie jest marszandem i ściąga
brata do siebie.
Jest rok 1886, Vincent poznaje Claude'a Moneta, Alfreda Sisleya,
Augusta Renoira, Camille'a Pissarro, Touluse- Lautreac'a,  Bernarda,
 w  końcu  Paula Gaugina.
Paul Gaugin i Vincent zaprzyjazniają się  bardzo. Obaj nieco
kontrowersyjni, ale łączy ich mocna nić porozumienia.
Wreszcie ukryty dotąd talent Vincenta wybucha z wielką mocą.
Co prawda nadal trudno z Vincentem wytrzymać, bo właściwie jest
abnegatem, okropnym bałaganierzem i nawet o własną higienę nie dba.
Theo jest zmęczony wspólnym mieszkaniem z bratem, w końcu
daje mu pieniądze i pomaga wynająć dom w Arles.
W Arles Vincent mieszka z Paulem, ale złe nastroje, depresja i jakieś
dziwne napady pozbawiające go czasowo świadomości nadal trwają.
Vincent nie  potrafi zapanować nad własnym zachowaniem, zamęcza
 ludzi mówieniem. W końcu dochodzi do ostrej sprzeczki z Paulem,
który ma dość i oświadcza, że wyjeżdża.
Wściekły Vincent chwyta za brzytwę, ale w efekcie obcina sobie ucho-
sam nie wiedział dlaczego to zrobił. I owe obcięte ucho każe przekazać
jednej ze swoich zaprzyjaznionych  prostytutek w Arles.
Zachowanie Vincenta denerwuje mieszkańców Arles, zwracają się nawet
do władz, by pana Van Gogha usunięto z miasteczka i umieszczono
w jakimś zakładzie  dla obłąkanych.
W końcu 1889 roku Vincent zostaje pacjentem zakładu psychiatrycznego
w Saint-Paul-de Mausole w St. Remy.
Maluje nieprzerwanie, ma epizody samobójcze, próbuje się otruć zjadając
farby. Z trudem  zostaje uratowany.
W maju wyjeżdża do Paryża, ale po 3 dniach pobytu znów wyjeżdża i osiedla
się w Auvers-sur-Oise, gdzie mieszka  zaprzyjazniony z nim zielarz Gauchet.
Od śmierci dzieli go zaledwie 70 dni, ale w tym czasie powstaje 70 obrazów
utrwalających na płótnie okoliczne pejzaże.
25 kwietnia 1890 r pod wpływem kolejnego załamania Vincent  wychodząc
z domu zabiera ze sobą rewolwer. Na polu pszenicy usiłuje strzelić sobie
w serce, ale w efekcie strzela znacznie poniżej serca.
Wraca do domy ranny, w czasie rozmowy z Gauchetem oznajmia, że chciał
odebrać sobie życie i ma nadzieję, że jednak śmierć nastąpi.
Gauchet zawiadamia o wszystkim Theo, który natychmiast przyjeżdża.
27 lipca Vincent umiera w objęciach brata.
I tak wygląda życiorys wielkiego  malarza, który uznanie zyskał dopiero
po śmierci-- za jego życia udało się sprzedać tylko jeden obraz.
Van Gogh pózno zaczął malować- pierwsze obrazy powstały gdy miał
27 lat. Malował przez 10 lat i w tym czasie namalował ponad 2000 dzieł,
w tym 870 obrazów olejnych, 150 akwarel, ponad 1000 rysunków,
napisał do brata wiele listów, z których ocalało ponad 600.
I właśnie owe tak bardzo szczegółowe listy pomogły ekipie wyjaśniającej
śmierć Van Gogha dojść do wniosku, że malarz cierpiał przede wszystkim
na psychozę maniakalno-depresyjną i okresowo miewał napady padaczki.
Dziś już wiadomo, że są różne rodzaje padaczki, a odstępy pomiędzy jej
atakami nie są z reguły stałe. Mogą równie dobrze występować napady
kilkaset razy na dobę jak i tylko kilka razy w roku.
Poza tym trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że malarz nadużywał absyntu -
alkoholu, który w tamtych czasach nie był odpowiednio oczyszczany.
Dodatkowo nie bez znaczenia zapewne był fakt, że był zarażony kiłą, a
choroba ta jest wielopostaciowa i często jedna z jej postaci atakuje mózg.
Ale tego w tamtych czasach jeszcze nie wiedziano.

Niezależnie od tego na co biedny artysta chorował -był artystą genialnym.
I gdybym potrafiła tak jak on namalować zwykły zagajnik, mogłabym
spokojnie  chodzić po świecie z plakietką wariatki na czole.
Przypatrzcie się technice, którą został namalowany - to nie jest takie
zwykłe pociągnięcie pędzlem i nałożenie koloru.
Napiszcie,proszę, które obrazy Van Gogha lubicie najbardziej.
Bo Van Gogh to nie tylko seria  "Słoneczników w wazonie".








piątek, 28 lipca 2017

To było dawno......

.......ale zdarzyło się naprawdę.
Należę do tych osób, które nie lubią być czymś zaskakiwane, czyli nie lubię
niespodzianek a poza tym uważam, że w małżeństwie wszystko powinno być
wspólnie "przegadane, uzgodnione" i zapewniam, że nie idzie tu o kolor ścian,
lub kolor sukienki żony.
Są pewne sprawy, które naprawdę muszą być "obgadane" a decyzja musi być
podjęta jednomyślnie. I w niektórych sprawach podjęta jeszcze przed ślubem.
Bo wtedy jest przynajmniej cień prawdopodobieństwa, że związek będzie
trwały.
Wydarzenie miało miejsce na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, czyli
w pełnym rozkwicie PRL.
Były to czasy, gdy mieszkanie nie czekało na klienta, banki nie udzielały
kredytów osobom  indywidualnym i większość młodych małżeństw mieszkała
kątem u rodziców jej lub jego, ciułając pieniądze na książeczkach mieszkaniowych.

Byłam wtedy mężatką "całą gębą", czyli już ze trzy lata po ślubie, a większość
moich koleżanek mogła się wykazać nawet dłuższym  stażem.
Ciągle jeszcze pokutowało przekonanie, że kobieta niezamężna jest "gorsza,"
poza tym osoby nie legitymujące się ślubem nie mogły razem ubiegać się o
mieszkanie ani nawet o wspólny pokój w hotelu lub na wczasach.
No i może nic dziwnego, że te niezamężne "stawały na rzęsach" żeby tylko
wreszcie zaliczyć ten "ślubny kobierzec".
Jedna z moich koleżanek, Ewa, poznała chłopaka, który był już po studiach,
oczywiście miał pracę i nawet był całkiem, całkiem przystojny - niezłe
"ciacho",  jak to nie tak dawno określano.
Ciacho niezle jak na owe czasy zarabiał, rodzice obiecali mu, że gdy się
ożeni to wtedy zamieszka w kawalerce babci, a babcia w jego pokoju wraz
z nimi.
Ewa  po trzeciej  randce z Ciachem zaczęła być z lekka przymulona - całymi
dniami słyszałyśmy tylko jaki on jest: cudny, kochany, miły, silny itd itp.. jak
całuje, jak tańczy - no wiecie jak to jest - motyle w brzuchu a rozum raczej
gdzieś na jakimś wyjezdzie, zapewne zagranicznym.
Ewa pomału zaczęła przeglądać modele sukien typu biała beza, choć Ciacho
jakoś nie wypowiadał się na razie na temat ich wspólnej przyszłości.
Ewa była z gatunku tych, które miały już w pewien sposób wytyczoną ścieżkę
życiową, której podstawowe punkty brzmiały: poznać fajnego chłopaka,
zakochać się, wyjść za niego za mąż i szybciutko mieć dwójkę dzieciątek,
wpierw  synka, potem córeczkę.
Trzeba Ewie oddać sprawiedliwość, że ona naprawdę lubiła dzieci i żadnemu
maluszkowi spotkanemu na ulicy  nie przepuściła- do każdego musiała zagadać,
poseplenić i pocmokać.
Do każdej z koleżanek, która powiła dziecię, przylatywała z wizytą i zabawkami
dla dziecka.
Któregoś dnia Ewa przyszła do pracy z pierścionkiem zaręczynowym wielkości
cyferblatu małego damskiego zegarka.
Był srebrny z akwamarynowym dużym oczkiem.
Ale Ewa wcale nie wyglądała na szczęśliwą, bo wprawdzie Ciacho się łaskawie
oświadczył, ale zastrzegł, że on tylko pod tym warunkiem się z nią ożeni, jeżeli
 Ewa mu przysięgnie, że nie będą mieli dzieci.
Bo on dzieci nie lubi i  nie ma  zamiaru ich płodzić.
Proponował by się Ewa dobrze zastanowiła nad tym, bo on to mówi poważnie.
Ewa, zakochana niemal śmiertelnie w Ciachu, od razu przyrzekła że nigdy
nawet  nie pomyśli o czymś takim  okropnym jak dziecko.
Kilka z nas postukało się wymownie  w czoło słysząc tę opowieść,  tylko ja
stwierdziłam, że nie każdy przecież musi kipieć instynktem macierzyńskim
( miałam siebie na myśli) a  życie bez  dziecka wcale nie jest ubogie i złe.
Ślub był okazały, Ewa spowita  od czubka głowy do pięt w białe koronki, Ciacho
też  wypadł niezle w szytym na zamówienie smokingu, wesele trwało co prawda
nie do białego rana ale do północy.
Zamieszkali w babcinej kawalerce, czyli mieszkaniu jednopokojowym z wnęką
kuchenną i łazienką.
Całość miała zaledwie 24  metry kwadratowe, no ale na dwie osoby to "szło
wytrzymać".
Ewa nadal piała z zachwytu nad Ciachem, który nie wymigiwał się od prac
domowych, nawet potrafił raz na jakiś czas coś ugotować i zrobić zakupy.
No ideał, nie mąż.
Cała rodzina Ewy nie mogła się doczekać kiedy to wreszcie Ewa oznajmi
wszystkim radosną nowinę, że spodziewa się dziecka.
Po kolejnym rodzinnym spotkaniu świątecznym, Ewa wyznała matce, że nie
sprawi  jej frajdy w postaci wnuczątka, bo przyrzekła swemu mężowi, że nie
będą mieli dzieci.
Mam poradziła jej, żeby nie informując Ciacha odstawiła tabletki i spokojnie
zafundowała sobie dziecko, bo przecież wiadomo, że prawie żaden facet nie
pali się do posiadania dzieci, ale jak  już dziecko się urodzi to się z tym
faktem godzi.
No i Ewa posłuchała tej maminej rady- tabletki wędrowały cichcem co wieczór
do kanalizacji a Ewa zaszła w ciążę.
Pierwszą reakcją Ciacha było duże zdziwienie, potem żądanie by ciążę usunąć,
a potem pasmo awantur i przedzielenie pokoju na  pół ścianką działową.
Po przepisowych 40 tygodniach Ewa urodziła wymarzoną parkę- blizniaki.
A Ciacho, gdy tylko Ewa wróciła z wrzeszczącymi tłumoczkami do domu,
spakował się i......wyprowadził. On nawet nie chciał tych dzieci  widzieć.
W kilka dni pózniej  Ewa wraz z dziećmi zamieszkała u swoich rodziców.
A Ciacho wynajął adwokata i wniósł pozew o rozwód.
Na sprawie rozwodowej powiedział, że przykro mu, ale małżeństwo jest
wszak kwestią wzajemnej umowy, a Ewa dobrze wiedziała, że on  nie chce
mieć dzieci i wyszła za niego, choć  przecież nikt jej do tego nie zmuszał.
Sąd dość sprawnie sprawę przeprowadził, bez orzekania winy, choć
adwokat Ciacha winił o rozpad związku Ewę.
Kilka lat pózniej ożenił się powtórnie, dzieci w tym związku nie było.
Regularnie płacił alimenty ale nigdy nie nawiązał kontaktu z dziećmi.
A Ewa nie mogła sobie wybaczyć, że posłuchała rady swej matki.
Nie wyszła ponownie za mąż.


niedziela, 23 lipca 2017

Zwierzęta i my

W sierpniu minie 7 lat od odejścia mego piesa za Tęczowy Most.
Co dziwniejsze nadal tęsknię za nim, tylko za nim i ani mi w głowie brać
następnego psa, zwłaszcza teraz, gdy zmieniam miejsce zamieszkania.
Ale to nie  znaczy, że zerwałam z tej racji kontakty z wetem. Tak się składa,
że przychodnia weterynaryjna jest blisko mego  domu i często obok niej
przechodzę.
I jeśli  pan wet akurat ma wolną chwilę i stoi na zewnątrz, wygrzewając się
na słońcu, to zawsze sobie ucinamy miłą pogawędkę.
Pan wet, żeby było ciekawiej, jest wrogiem trzymania w domu psów przez
ludzi, których w domu nie ma niemal cały dzień.
Wg niego jest to szczyt egoizmu, bo jak się jest cały dzień poza domem to
pies, który jest przecież zwierzęciem stadnym, straszliwie  cierpi a na dodatek
głupieje.
Bo tak naprawdę, wzięcie do domu psa, gdy się jest cały dzień poza domem,
 jest korzystne tylko dla nas, nie dla psa.
No tak, ja wzięłam psa wtedy, gdy byłam "kobietą udomowioną" i nasz pies
nigdy nie  zostawał sam w domu.
Miał zawsze dwa spacery długie, takie półtora- do dwóch godzin i dwa krótkie.
Poza tym zawsze wszędzie ze mną jezdził, jeśli nie było nikogo w domu.
Na wszystkie  urlopy i krajowe i zagraniczne też jezdził z nami.
To był pies-turysta, zjechał z nami kawałek UE. W obiektach zabytkowych albo
był noszony na  rękach, albo zwiedzaliśmy obiekty "na zmianę".
Tym sposobem  zwiedziliśmy Kolonię, Bonn, Dusseldorf, Akwizgran.
Wizyta w  kolońskiej katedrze tak go znudziła, że spokojnie zasnął na rękach
mego zięcia.
Dwa tygodnie temu, gdy przechodziłam obok lecznicy, znajomy wet stał przy
drzwiach lecznicy a obok niego leżał przepiękny seter irlandzki.
Pomyślałam, że to pies któregoś z pacjentów.
Podeszłam,  a wet się pyta-  a nie wzięłaby pani tego psa? Jest bardzo grzeczny,
dobrze ułożony i ładny, prawda?
Ładny, to prawda, ale ja zmieniam miasto i mieszkanie, będę mieszkać wysoko
i nie mogę wziąć psa - odpowiedziałam. A co to za pies, skąd się tu wziął?
On został porzucony - małżeństwo się rozeszło, sprzedało dom i zostawili psa
w ogrodzie. Po dwóch dniach sąsiedzi mnie wezwali, bo bali się sami go stamtąd
wyprowadzić. No ale już mam jednego psa w domu i boję się, że ten  nowy
nie  zostanie zaakceptowany ani przez Fredka ani przez moją żonę.
Na razie  trzymam go na obserwacji,  zostawiłem na drzwiach domu wiadomość,
że pies jest u mnie w lecznicy i że proszę o kontakt ale odzewu nie ma.
Wczoraj zajrzałam do lecznicy  i dowiedziałam się , że ponieważ nie było nikogo
chętnego na psa, pan wet zabrał psa do domu.
Fredek, który jest dość krnąbrnym west highland white terierem, nowego
zaakceptował,  bo nowy jest wprawdzie duży, ale bardzo spokojny.
A żona? - zapytałam. Żona ze mną nie rozmawia, mamy ciche dni. Ale córka jest
zachwycona.
A królik?-  królik to pestka, siedzi w klatce w pokoju córki, a klatka stoi na regale.
Tylko martwi mnie, że żona ze mną nie rozmawia.
Tak to jest gdy się ma męża weterynarza -zwierzyniec domowy zapewniony.
A mnie się bardzo zachciało śmiać, bo Fredka kupiła żona  pana weta, nie
uzgadniając z nim tego zakupu.
Potem córka przyniosła króliczka, rzekomo na przechowanie, na kilka dni.
No a setera  przyprowadził wet, też bez uzgodnienia z domownikami.
To coś jakby remis w rodzinie, więc skąd te ciche dni???

wtorek, 18 lipca 2017

Takie sobie.......

.......przemyślenia.
Podpadnę Wam wszystkim, bo wiem, że nie lubicie gdy piszę coś,  nawet niewiele,
zbliżonego do tematów politycznych.
Trudno, muszę, bo inaczej się uduszę;)
Jeśli oglądacie tylko produkt  zwany kurwizją , to z pewnością nie jesteście
zestresowani - przecież jest pięknie, radośnie, rośniemy w siłę i dostatek.
Już raz tak  rośliśmy, o czym pokolenie 40-latków nie pamięta.
Osobiście mam jakieś skrzywienie psychiczne i owej kurskiej wizji nie oglądam,
podobnie  jak nie oglądam i nie słucham toruńskich produktów medialnych pana
Rydzyka.
Wyznaję zasadę, że jeżeli  ktoś musi westchnąć do swego  boga, to może to
zrobić udając się do kościoła lub pomodlić się w  zaciszu własnego domu.
Narzekamy, że pisuary wygrali wybory. No ale przecież ktoś tych ludzi wszak
wybrał.
Wybrali ci, którzy po pierwsze raczyli w ogóle ruszyć tyłki na wybory, a poza tym
zostali oczarowani wizją państwa, którego obraz roztaczali przed nimi wierni
wyznawcy p.p.Rydzyka i Kaczyńskiego. Ta para oszołomów roztaczała przed
swoim elektoratem wizję państwa opiekuńczego, pochylającego się nad każdym
swym wyborcą i zdejmującego z niego obowiązek samodzielnego dbania o swe
życiowe interesy.
Nie da się ukryć- samodzielność  wymaga znacznie więcej wysiłku niż posłuszne
wypełnianie poleceń, wspomagane datkami opiekuńczego państwa.
W niedzielę były w stolicy dwie potężne demonstracje - pod Sejmem i pod Sądem
Najwyższym. Obie pod hasłem obrony niezawisłości sądów i trójpodziału władzy,
co jest gwarancją utrzymania  w kraju systemu demokratycznego.
Równolegle odbyły się pod tymi samymi hasłami demonstracje w Krakowie i
Szczecinie. Jak na okres wakacyjny i dość niemiłą pogodę (gorąco i duszno)
ludzi było sporo.
Zrobiło mi się smutno, bo  do walki o demokrację muszą dziś stawać ci, którzy już
raz o nią walczyli.
                                                             *****
Wczoraj polską publikę zelektryzowała wizyta brytyjskiej pary książęcej wraz
z nieletnim przychówkiem.
Naród wyrażał żywe zainteresowanie parą książęcą, atrakcja jak  rzadko.
Oglądając potem wywiady z tymi, którzy "byli i oglądali i pieli z zachwytu"
skonfrontowałam ten wywiad z poprzednio oglądanym wywiadem
przeprowadzonym wśród rodaków wypoczywających nad polskim  morzem-
pytani o najnowsze i ważne dla nas wszystkich krajowe wydarzenia polityczne
odpowiadali : nie wiem, nie znam,  nie interesuję się polityką wcale.
I jakoś nie mogę się nadziwić, że kogoś interesuje sukienka i uczesanie księżnej
Kate, czyli rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia dla naszego dalszego życia
w Polsce, a poczynania rządu, które systematycznie niszczą kraj nikogo nie
interesują.
To naprawdę dziwne i smutne.
                                                              *****
Ciekawa jestem kiedy ludzie się ockną. Zapewne zgodnie ze starym przysłowiem:
"mądry Polak po szkodzie", czyli gdy już będzie za pózno.
Może wtedy gdy paszporty wrócą do składnic paszportowych i na każdy wyjazd
trzeba będzie, jak kiedyś, godzinami stać by złożyć wniosek na otrzymanie
paszportu na wyjazd?
A może ockną się  dopiero wtedy, gdy nas wyproszą z UE bo nie spełniamy już
standardów państwa demokratycznego i będziemy szwendać się od ambasady do
ambasady żebrząc o wizę?
A wtedy , gdy się już naród ocknie będzie mógł sobie zaśpiewać piosenkę:
"miałeś chamie złoty róg".
Wiem , urlop rozleniwia tak bardzo, że wydaje się nam, że nasz wątły głos niczego
nie zmieni, ale wiele tych "wątłych glosów" składa się zawsze w chór- pamietajcie
o tym. Warto.


piątek, 14 lipca 2017

Mix, bo dawno nie było

Przedwczoraj o mały włos nie zostałam zeżarta przez komary. Gdy  około południa
wysiedliśmy  pod domem z samochodu, rzucił się na  nas rój głodnych komarzyc.
Właściwie nic dziwnego- przedtem wciąż padało ale  było ciepło, więc się 
paskudztwo wylęgło w niesamowitej ilości. Przejście kilku kroków od bryczki do
budynku było gehenną. Ostatni raz takie ilości komarów spotkałam gdy letnim,
 póznym wieczorem płynęliśmy  Wisłą wzdłuż zarośniętego krzaczorami brzegu.
Ale takich ilości, w biały dzień, w mieście, około południa, jeszcze nie widziałam.
Przeżyłam, jak widać- tak  gnałam do domu jak jeszcze nigdy.
                                                              ***** 
A dziś poniosło nas do Janek, do sklepu IKEA . Straszliwie się nałaziłam, jak
zwykle w tym sklepie. Chciałam  tylko zobaczyć  dział z tekstyliami oraz meblowy.
Ale nie ma lekko  - nim się doczłapałam do zasłon i firanek to już mnie nogi bolały.
Znalazłam w naturze to, co wpierw widziałam on line i okazało się, że nie bez
powodu zachwyciłam się tymi zasłonami.
Są to tzw. zasłony zaciemniające , bardzo dobrze się układają, przemiłe w dotyku,
mają  fakturę skórki brzoskwini.   
A co najważniejsze, to mają pożądaną przez mnie wysokość 3 metrów i są gotowe
do powieszenia. I nawet znalazłam takiej też długości firankę- mięciutką, dobrze
się układającą. I też już gotową do powieszenia. Muszę zawsze teraz pamiętać, że
moje nowe mieszkanie  ma 360 cm wysokości.
                                                               *****
 A potem było dużo smiechu. W drodze powrotnej wpadliśmy po dżinsy  dla mego
ślubnego.
Ponieważ mój mąż nadal ma sylwetkę "młodzieżowca" odwiedziliśmy sklep
R......d.  Ja to w  ich rozmiarówkę raczej się nie łapię, ale on - tak.
Sklep z bliżej mi nie znanych względów urządzony w stylu  " właśnie nam wysiadło
oświetlenie", lub "gdy ciemniej to przyjemniej".
Niemal wszędzie leżały męskie szorty lub  bermudy i wszystkie mocno podarte
i artystycznie postrzępione.
Nie postrzępione były tylko  bermudy z tkaniny dresowej.
Sunąc w tych ciemnościach zauważyłam,że z boku wiszą  długie spodnie. Owszem,
były długie, nawet dżinsy, ale straszliwie podarte, postrzępione i artystycznie
poprzecierane.
Podeszliśmy do lady, przy której uwijał się, tokując do jakiejś panienki, młodzian
z ogoloną na "zero" połówką głowy.
Druga połowa głowy miała nieco dłuższe włosy (ze 3 cm) i kończyła  się na całym
czubku głowy czymś w rodzaju starannie wyżelowanego parkaniku.
Pokonując zdumienie , ale wpatrując się w ten cud sztuki fryzjerskiej, zapytałam,
czy bywają jeszcze dżinsy bez dziur i strzępów.  Młodzian obrzucił mnie mocno
zgorszonym spojrzeniem, myśląc  zapewne- "taka stara a tak głupia" i z dumą mi
wyjaśnił, że u nich są tylko modne spodnie.
Trąciliśmy się z mężem łokciami, zrobiliśmy zgodnie  w tył  zwrot i dusząc się ze
śmiechu wymaszerowaliśmy z tego sklepu.
 Za to w innym sklepie  udało nam się kupić takie  zwykłe, całe dżinsy , bez dziur
i strzępów i nawet  bez wytartego koloru. Jako towar obecnie  niemodny były one
 niemal o połowę tańsze od tych dziurawych. No normalnie dom wariatów.
                                                            
Miłego Wszystkim;)