W pomieszczeniu stała skrzynia długa na dwa metry, wysoka na metr i taka szeroka. Dziwne. Emanowała… emanowała niezrozumiałą energią. Jakby ludzką, jakby ludzką myślą, ale bardzo egzotyczną, nie znałem dotąd takiego przekazu. Był zdecydowany, silny, pozbawiony wahań, konfliktów, słabości, typowych dla człowieczych emanacji. Gdybym był religijny uznałbym, że obiekt promienieje boską mocą. Przeszły po mnie ciarki. Mrowienie na czubku głowy. Co to jest? Machnąłem ręką, po części w próbie zrzucenia z siebie dziwnej emanacji, a po drugie żeby zdmuchnąć ze skrzyni pył. Niewiele to dało. Przemogłem się i zdrapałem go ręką. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że gdzieś w kuchni powinna być jakaś szmatka… Ale też pod białą warstwą. Przygryzłem zęby i pośpiesznie otrzepałem z brudu coś, co wyglądało na panel sterowniczy. Ku mojemu zaskoczeniu, kontrolka zasilania jarzyła się bladą zielenią. Hm?! Konsola zawierała ekraniki w stylu retro i płytkę dotykową. Nie wiedziałem, jak się z nią połączyć metalnie, tylko spece to umieli.
– Czy mam się skomunikować z tym urządzeniem?
– Nie, zrobię to sam.
Pacnąłem w ekran. Jakby z wahaniem wyświetlił napis:
– Podaj hasło
Wstukałem zapamiętany z folii ciąg cyfr i liter. Skąd tu zasilanie? Skąd zasilanie przez sto cykli? Co to za pomieszczenie? Drugie laboratorium Sergia? Zgromadził tu kilkadziesiąt akumulatorów atomowych? Nad skrzynią wyświetlił się trójwymiarowy ekran. Twarz Sergia. Zamyślona.
– Hm – mruczy – staram się zrozumieć twoją sytuację. Ja jestem tu, w twojej przeszłości. Nie wiem, jak dawno temu to nagrałem patrząc z twojej perspektywy. Nagrywam się tu i teraz, w swojej teraźniejszości, w zasadzie nie wierząc, że będzie to do czegoś potrzebne. To znaczy – nachylił się ku kamerze – nie wierzę, że stanie mi się cokolwiek złego. Jestem przekonany, że doprowadzę eksperyment do końca, że będę mógł go pewnego dnia ogłosić. To, co robię… – spojrzał w okno. Zamyślił się. – To, co robię jest tylko dmuchaniem na zimne. No, przy okazji poukładam sobie w głowie, co w niej się kołuje.
Zastanawiasz się pewnie, przed czym stoisz, czy siedzisz. Ta skrzynia to główne opakowanie eksperymentu „Stado”. Zadbałem, by jej zasilanie nigdy nie siadło. Rozumiesz, bywam w wielu różnych miejscach, zawsze zajęty. To mieszkanie jest, że tak powiem, tajne. Nikt o nim nie wie, ani wrogowie, ani przyjaciele. A nawet, jeśli wiedzą, to myślą, że to zwykła pakamera. Ot, sypialnia w Nowym Meksyku. Energia, którą czerpie ta skrzynia, jest zapewniona przez małą elektrownię geotermalną, ukrytą u podnóża wieży. Zabezpieczyłem kable, przesył, gdybym chciał, może to wszystko działać nawet tysiąc lat. Pewnie nie będzie takiej potrzeby, no, ale w razie gdyby, urządzenie jest potrójnie zabezpieczone.
Spojrzał prosto… na mnie.
– Ułożyłem zestaw wyjaśnień w przejrzyste drzewo pytań i odpowiedzi. Naprawdę nie wiem, po co to zrobiłem. Może mimo wszystko czasami warto słuchać intuicji. Wypowiadaj pytania głosowo, albo wskazuj je palcem. Mam nadzieję, że to, co skrywa ta skrzynia cię zainteresuje, w sposób pozytywny lub… negatywny.
Zniknął. W jego miejsce pojawiła się lista:
– Kwestia bogów
– Fundamenty stada
– Cel eksperymentu
– Spodziewane rezultaty
Tracę czas. Wykryli mnie, czy nie? Sergio będzie długo ględził? Za niecałe trzy i pół hekty Ziemia stanie się strefą zamkniętą, złakrrrew. Na ekranie w prawym górnym rogu migała ikona zegara. Wskazałem ją palcem. Zamigotała.
– Czy chcesz obejrzeć przekaz w przyspieszeniu?
– Tak.
– Wybierz współczynnik przyspieszenia.
Pojawiły się symbole „x2”, „x3”, x4” i „x5”. Uau. Jak na tamte czasy, to naprawdę była nowoczesna machina.
– Harley, czy możesz mnie zsynchronizować z przyspieszeniem tego pudła?
– Bez problemu.
– Zrób to inteligentnie.
– Inaczej nie potrafię.
Przyspieszyłem.
– O co chodzi z tą kwestią bogów? – Zapytałem na głos. Na ten moment mój frin zwolnił czas do normy. Nie było potrzeby nadwerężać aparatu mowy i strun głosowych. Mógłbym sobie przygryść język, albo wypowiedzieć kwestię na tyle niewyraźnie, że maszyna by mnie nie zrozumiała.
Pojawiła się głowa Lamy.
– Zapytałeś o bogów. Jeśli było to twoje pierwsze pytanie, już mi się podobasz, bo idziesz od góry, zgodnie z zaproponowanym przeze mnie porządkiem. To znaczy, że masz w sobie pokorę i ciekawość.
Dziękuję bardzo.
– Rzeczywiście, jest to pytanie podstawowe. Na początek wyjaśnienie: jestem ateistą. Powiem więcej, wojującym ateistą. Nienawidzę kościołów i wyznań. Uważam, że zrobiły na świecie bardzo dużo złego. Nie cierpię tego ich pytania: „czy wierzysz?”, lub „w co wierzysz?”, albo stwierdzeń: „przecież w coś trzeba wierzyć!” Otóż nie trzeba, a pytanie „w co?” jest źle postawione. W nic nie trzeba wierzyć, zamiast tego można być ciekawym i nawet wtedy, gdy nie znamy odpowiedzi, wciąż zadawać pytania i szukać. I to jest, moim zdaniem, postawa człowieka oświeconego, a nie jakieś tam „wierzenie”.
Ten temat musiał być dla Lamy bardzo ważny. Tak się zapalił, że przez chwilę miałem wrażenie, jakby naprawdę ze mną rozmawiał.
– Ludzi powinno się uczyć myślenia, poszukiwania. Jeśli się stresują, medytacji, filozofii, można im pokazywać szerszy ogląd świata, ale nie powinno się ich indoktrynować, że z całą pewnością istnieje jakiś świat, gdzieś tam, który z pewnością rządzi się takimi a takimi prawami. Religie dla mnie to nic więcej jak komputerowe role playing games, czy raczej ich tła, opisy świata. Siada kilku biskupów i pierdzielą, jak jest w niebie. Mówią: jednak nienarodzone dzieci trafiają nie do czyśćca, ale do nieba. Myślisz, że żartuję? Tak się właśnie zbierali, mam dokumentację z dwudziestego pierwszego wieku. W naszych czasach niewiele się zmieniło, tylko trochę przycichło. Ale wciąż kościoły drążą skałę.
Odetchnął.
– Tak czy owak, kwestia bogów od dawna mnie dręczyła, i ustawiłem sprawę następująco:
Na ekranie pojawiła się kolejna lista:
– Planety
– Wyobraźnia
– Persinger
– Kosmici
Frin zwolnił przepływ czasu. Wszystkie brzmienia – poszumy za oknem, krzyki zwierząt się obniżyły.
– Planety – rzuciłem.
I znowu przyspieszyłem.
– Wybrałeś „planety”. Bogami są nazywane, czy raczej mogą być nazywane cztery osobne zjawiska. Jednym z nich są planety. Wiesz na pewno, że większość ciał niebieskich w układzie słonecznym bierze swoje imię od bóstw. Nazwa nie znaczy jednak, że planeta jest bogiem, prawda? Tak się złożyło, że astronomowie tak je sobie ponazywali. Dobrze brzmi, pasuje, bo ciało niebieskie to nie w kij dmuchał, taki na przykład Jowisz, czyż nie? Inna sprawa, skąd im do głowy przyszedł pomysł z nazwami boskimi, a nie, powidzmy, kolorystycznymi czy poetyckimi. I, to już zupełna dygresja, śmiesznie by było, gdyby planety naprawdę okazały się jakimiś samoświadomymi, myślącymi bytami. Jeśli weźmie się pod uwagę żywy glob, na przykład Ziemię i przeanalizuje, jak złożonym jest ekosystemem, można całkiem naukowo założyć, że konglomerat ten ma swoistą świadomość… Jak to możliwe, powiem dalej. Ad rem. Istnieją poważne przesłanki, że historie o stworzeniu świata, tak zwane kosmogonie, opowiadające, że jeden prastary bóg zabił innego prastarego boga, zeżarł go czy inaczej ukatrupił i z ciała niebianina powstała w ten sposób Ziemia, z płuc coś tam innego, a z oddechu niebo, opowiadają de facto o planetach. O tworzeniu się układu słonecznego, kto wie, jak dawno temu, może jeszcze w czasach, gdy tu i ówdzie latały planetozymale. Rozumiesz, ty, który mnie słuchasz? Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, starożytni pozyskali wiedzę o tym, jak powstał układ słoneczny z liczbą planet, jaką znamy. Sumeryjska bogini Tiamat nie została zabita przez Zachodni Wiatr, wysłannika Marduka. Tiamat była planetą, podobnie jak Marduk, a Zachodni Wiatr jednym z jego księżyców. Z połowy Tiamat powstała Ziemia, a z drugiej połowy nie „niebo”, jak przekładają niedorozwinięci tłumacze, ale „bransoleta”, czyli pas asteroidów, albo między Marsem i Jowiszem albo ten, z którego potem powstał Księżyc. To jeden z wielu przykładów. Tak czy owak, bogami były nazywane po prostu planety. Stąd prawdopodobnie biorą się katastroficzne przewidywania Ragnaroku, zmierzchu bogów. Ty i ja wiemy, że nasz układ planetarny, jak wiele innych, w końcu zostanie pożarty przez czerwonego olbrzyma, w którego zamieni sią nasza kochana gwiazda. Merkury przestanie istnieć, Wenus wyparuje, Ziemia zostanie spalona, wyjałowiona. A potem Słońce zamieni się w białego karła, albo wybuchnie, w każdym razie umrze tak jak wszyscy inni bogowie. Nastanie ciemność. Bogowie nie mogą wygrać ostatniej bitwy.
Sergio, gdy nagrywał ten przekaz, mówił wyłącznie o układzie słonecznym. Nie miał pojęcia, że słuchacz, czyli ja, będzie żył w czasach, gdy zamieszkałych systemów jest dużo więcej.
Poprosiłem o prelekcję „Wyobraźnia”.
– Drugim, najczęściej podnoszonym przez ateistów postulatem powstania terminu „bóg” jest wyobraźnia. Człowiek zobaczył piorun, deszcz, zawieję, śnieg, tęczę i nie mogąc zrozumieć przyczyn tych zjawisk, wymyślił ją – wszystkie te fenomeny były spowodowane wolą niewidzialnych, potężnych istot – bogów. Przez wiele lat dowód ten mnie przekonywał. Przez wiele lat, to jest dopóki byłem młody i głupi. Teraz jestem stary i zgorzkniały, a główną przyczyną mojej goryczy są ludzie, którzy według moich obserwacji, wcale nie są ciekawi przyczyn zjawisk, wcale nie chcą wiedzieć. To jeden z najbardziej zachowawczych, głupich, sterowalnych gatunków, jakie znam. Zatrzymaj pierwszego lepszego wyznawcę dowolnej wiary idącego na jakiekolwiek religijne święto i zapytaj, po co idzie, co będzie obchodził i czego święto dotyczy. Większość wzruszy ramionami, obdarzy cię pobłażliwym spojrzeniem, po czym podzieli się bezsensownym cytatem, sloganem przyswojonym w dzieciństwie: „to święto wczwartywymiarwstąpienia najświętszej boginki / bogusia technoświątkowego”, „to Zaduszki Pierdziuszki”, „Taka jest tradycja”, doda. „Taka jest tradycja” znaczy „nie chcę wiedzieć i nie obchodzi mnie to.”. Patrząc na tę chołotę trudno mi uwierzyć, że czemukolwiek kiedykolwiek się dziwiła i chciała poznać przyczyny. Jeśli współczesny, „cywilizowany” człowiek jest takim bydlęciem, to jaki był jego przodek? Nawet jeśli pojawił się jeden z drugim, którzy byli rzeczywiście ciekawi świata, i pomyślał Gniewomir czy inny Jaropełk z paleolitu, że istnieją jacyś, tfu, bogowie, to poważnie wątpię, czy ktokolwiek z ich ziomków potraktował te teorie serio, a tym bardziej nie wierzę, że podzielił pogląd. Śnieg pada? No pada. Zawsze padał. Piorun uderzył? Uderzył, czasami uderza. Ludzie wychowani w danym środowisku niczemu się nie dziwią, bo tak działa psychika. Adaptuje się, przystosowuje, uznaje za normalne, to, co zastaje. A normalne oznacza w tym przypadku „to, co nie wymaga wyjaśnienia”.
Koniec? Sergio jednak się nie rozgadywał. Zerknąłem na chronometr. Szybciej.
Wydałem polecenia aktywowania kolejnego hasła.
– Wskazałeś hasło „Persinger”. No to lecimy. – Sergio uśmiechnął się, jakby miał się zwierzać ze swojego życia erotycznego – Michael Persinger żył w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku. Był naukowcem, można powiedzieć, szalonym, bo szukał boga w głowie człowieka. Tak, to od niego wzięły się coraz popularniejsze G-Pody, czyli maszynki zakładane na czerepy przez technowyznawców, dzięki którym wierzący ma bezpośredni kontakt z istotą wyższą. Persinger brał ochotników do eksperymentów i zakładał im na łby elektrody. Potem drażnił mózgi tak zwaną „wibracją Thomasa”, co dawało zadziwiające efekty. Poddani eksperymentowi widzieli, bądź czuli, czasami też słyszeli obecność niezwykle potężnej i życzliwej istoty, kogoś bezwarunkowo kochającego. Persinger nie udowodnił w ten sposób, że bóg jest wytworem mózgu, tylko, że istnieje korelacja między czynnością mózgową i odczuwaniem obecności… czegoś. To coś, owszem, może być wytworem mózgowym, jest całkiem sensowna teoria mówiąca, że dziwną „istotą” jest prawa półkula mózgu spostrzegana przez lewą, ale można też założyć, że jest ona spostrzegana dzięki odblokowaniu ukrytego zmysłu, „trzeciego oka”, które mieliśmy od dawna, ale, powiedzmy, nadaktywna kora nowa nam je tymczasowo przyblokowała. Michael i jego następcy odkryli, że wibracja Thomasa działa podobnie jak fale sejsmiczne przy trzęsieniu ziemi i fale mózgowe przy padaczkowym napadzie typu grand mal oraz przy bardzo intensywnej modlitwie bądź medytacji. Ewolucjoniści zaczęli się zastanawiać, dlaczego coś takiego jak „G-area” przetrwało, do czego służyło, bo według nich, jeśli mamy jakąś cechę, to tylko dlatego, że okazała się korzystna lub nieprzeszkadzająca z punktu widzenia przetrwania. Orzekli, że działanie obszaru G mogło być przydatne w kryzysach. Człowiek głoduje, albo goni go bestia, raptem uaktywnia się obszar boga i delikwent zaczyna wierzyć w cuda, więc zamiast zawału wstępuje w niego duch boży. Może nie jeść dłużej niż inne ssaki, przeskakuje niemożliwą do pokonania przeszkodę, wpada na pomysł, jak uchronić społeczność wioski przed nieuchronnym. Gdy zapoznawałem się z wynurzeniami panów i pań ewolucjonistów ni cholery mi nie pasowały. Ich wywody sugerują, że tych kryzysów wymuszających wiarę w cuda musiało być w historii człowieka strasznie dużo, prawdą zaś jest, że nawet jeśli było ich sporo, to nas interesują wyłącznie te pojawiające się do takiego wieku pojedynczego osobnika, gdy jego potomstwo może już o siebie zadbać. Wszelkie cechy fenotypowe, które pojawiają się potem nie mają z punktu widzenia przetrwania gatunku żadnego znaczenia. Jak wychowasz dziecko i dziecko zaczyna samo się bronić i żreć, mogą ci rosnąć rogi, którymi będziesz zahaczał o gałęzie i możesz pachnieć jak świeża polędwiczka, które to dwie cechy spowodują, że będziesz łatwym i smacznym łupem nawet dla wiewiórki, a twój gatunek i tak przetrwa. Zatem nie wierzę, by obszar boga był przydatną ewolucyjnie cechą, nie uważam, że od jego istnienia zależało przetrwanie naszych przodków. No, chyba, że nader ważną rolę w człowieczych stadach pełnili starcy i staruszki, ale zanim wynaleziono mowę, jakoś mi to nie pasuje.
Jeśli któryś z naszych owłosionych pradziadów miał widzenie, czy to wskutek padaczki, czy działania grzybków, nie sądzę, żeby był traktowany poważnie i zarażał wiarą innych ludzi. Nie przypuszczam też, żeby wymyślił nazwę „bóg” po takim transie. Mógł mówić „ktoś”, „miłość”, ale nie bóg, zwłaszcza taki, który, psiakość, mieszka w niebie. Jak mógłby mieszkać w niebie, skoro padaczkowiec widzi go tu, tu i teraz?
Znowu koniec.
– Kosmici – rzuciłem.
– Trzecim powodem, dla którego mogło powstać słowo „bóg” czy „bogowie” są… – uśmiechnął się krzywo – kosmici. Kosmici, którzy rzekomo wylądowali tu dawno temu i pierwszą osadę, którą założyli, nazwali Ziemią, czyli Eri-Du, Earth, „Miejscem daleko od domu”. Od tej nazwy wzięło się miano całego globu. Według Zecharia Sitchina, znakomitego dwudziestopierwszowiecznego tłumacza i erudyty, niebianie, czyli Nefilim, faktycznie przyszli z nieba, dlatego ich symbolem jest od zarania dziejów krzyż, który powstał po uproszczeniu symbolu gwiazdy, która stała się symbolem nieba. Zwróć, proszę uwagę, gwiazda, nie chmurka, chociaż człowiek jest stworzeniem dziennym, nie nocnym. Dlaczego gwiazda? Bo z gwiazdy czy planety przybyli Nefilim. Dlatego Eri-Du znaczy „daleko od domu”. Dlatego człowiek jak myśli o bogach, patrzy w górę, nie w dół, chociaż na ziemi więcej jest cudów niż na niebie. Tam są tylko chmury i niebo, gwiazdy, księżyc i słońce. Na Ziemi jest mnóstwo roślin, zwierząt, rzeki, oceany, góry, zatrzęsienie dźwięków i zapachów. Siła. Zwróć uwagę, jak gładko się przyjęło, że „bóg równa się góra”. A przecież w pierwotnych, pogańskich wierzeniach, to ziemia dawała moc, nie odległe niebo. Do chat wpuszczano węże, by nasyciły je ziemską energią. Bogowie rzekomo szukali na naszym globie minerałów, zrobili więc kopalnię w Afryce i ciągnęli stamtąd złoto, może uran, trudno powiedzieć. Kopalnię nazwano AbiZu, skąd dzisiaj mamy abyss, czyli otchłań inaczej rzekome piekło. Teraz wiemy, jak cenne jest złoto i że gdyby nie placities i kopalnie na Merkurym, dawno by się wyczerpało. Potrzebujemy żółtego metalu głównie do troniki, prawda? Na co było potrzebne naszym przodkom – znaczy królom, monarchom i tak dalej – nie wiadomo. Nigdy nie mogłem pojąć jednej prostej rzeczy, dlaczego, do diabła, złoto jest cenne? Znaczy dzisiaj wiem, ale kiedyś? Zanim nastały czasy technologiczne, było bezużyteczne. Po diabła małpie długopis? Po co królowie nosili berła i korony? Sitchin twierdzi, że podobne przedmioty dzierżyli Nefilim, czyli ci, którzy przyszli z gwiazd, czyli „bogowie”. I, że właśnie oni potrzebowali do konkretnych celów złota, a małpy, czyli my, ich podpatrzyły i zaczęły, nomen omen, małpować. W jakim celu bogowie stworzyli człowieka? Nie chciało im się tyrać w kopalniach. Potrzebowali „prymitywnego robotnika”, „pokornego prymitywa”, jak podają sumeryjskie pisma, no i w końcu stworzono taką pokrakę. A z niej tak zwaną „pierwszą cywilizację”. Sumeryjską. Stąd głupota homo sapiensa, zdolność, niejako genetyczna, do podporządkowania się, niechęć do zadawania pytań, ogólna durnota społeczna połączona ze zmyślnością techniczną. Taki jest nasz rodowód, według Sitchina. Abstrahując od mojego eksperymentu, jeśli pan Sitchin ma rację, „być człowiekiem” wcale nie brzmi dumnie. Nie wystarczy być nawet dobrym człowiekiem. Człowiek nie jest dachem świata. – Spojrzał uważnie w ekran – Mam nadzieję, że kiedyś, w przyszłości, dobrze wybiorę powiernika tych słów, więc słuchaj uważnie tego, co powiem: nie wystarczy być nawet najlepszym człowiekiem. Trzeba się stać nadczłowiekiem. Czymś więcej. Trzeba skończyć z antropocentryzmem, mierzeniem wszystkiego ludzką skalą czasową, ludzką skalą przestrzenną, ludzką skalą moralną. Trzeba czas ściągnąć, a przestrzeń zmniejszyć, żeby człowiek, czy post-człowiek urósł tak psychicznie, cieleśnie, jak i duchowo.
Koniec.
Wziąłem wdech i wróciłem do głównego menu.
– Kwestia bogów
– Fundamenty stada
– Cel eksperymentu
– Spodziewane rezultaty
– Fundamenty stada – chrypnąłem.
Sergio patrzy w lewo, w dal, chyba w kierunku okna, bo jego oczy są bardzo jasne. W końcu spogląda w oko kamery.
– Czym jest psychika? Oto tajemnica nauki. Wielu mówi, że to chemia i oczywiście się mylą. Równie dobrze można powiedzieć, że matematyka to heksele, które tworzą na monitorze symbole matematyczne, albo, jeszcze lepiej, że to atrament tworzący te symbole na papierze, oczywiście mowa o erze przedinformatycznej, kiedy papieru używano. Czy zgodzisz się, że matematyka to atrament? Wzruszysz z pewnością ramionami. Idźmy zatem piętro wyżej. Atrament tworzy kształt, określony, ładny. Symbol, powiedzmy „x”. Czy matematyka to symbole czarne na białym, atrament na papierze? Także nie, bo symbol, zanim otrzyma znaczenie, jest tylko kształtem, obszarem, plamą. Sens temu symbolowi nadaje obserwujący go człowiek, przykleja do niego konotację, znaczenie. A gdzie jest to znaczenie, konotacja? Czy to fala? Nie, fala elektromagnetyczna, która powstaje podczas myślenia, jest efektem tego myślenia, być może ubocznym, nie jego tworzywem. Zatem, ostatecznie, na trzecim piętrze powiemy, że matematyka jest ideą, zawiera się w dominium informacyjnym. Nie materialnym, nie energetycznym, ale właśnie informacyjnym. Na tej samej zasadzie funkcjonuje psychika ludzka. Jest informacją, fizycy dodają: samoświadomą informacją, która przesuwa się po czasoprzestrzeni razem z obszarem teraźniejszości, pozostawiając nasze martwe ciała i martwe mózgi zawieszone w przeszłości, odwiedzając je w przyszłości. Przy czym obszary przeszłości i przyszłości nie powinny być wyobrażane, jako następujące po sobie przestrzennie, powiedzmy przeszłość po lewej, przyszłość po prawej. Przeszłość i przyszłość są tu, chociaż wciąż są zastępowane następnymi odsłonami. Czy mówię o duszy wędrującej z teraźniejszością? Tak. Czy jestem wierzący? Nie. – Potarł czoło. – Tak czy owak, mam wrażenie, że dusza potrzebuje zaczepu, interfejsu, hardware’u, i tym hardwarem dotąd były nasze mózgi, a od niedawna dibeki.
Hm. Dibeki. Dla Sergia sprzed stu cykli to wciąż nowość i osiągnięcie nauki. Gdyby widział dzisiejsze fraktalowe cuda, złapałby się za głowę.
Dibek to sieć informacyjna, coś w rodzaju informowodu, identyczna z oryginalną, podobnie jak łapa, która przenosi duszę z jednego mózgu do drugiego. Wyobrażam to sobie, jako gigantyczne zbiorowisko zaczepów informacyjnych i przewodów, czy raczej łączy. Jednak powstanie dibeków, chociaż rewolucyjne, sprowadziło na manowce myślenie o psychice. Wciąż skażeni jesteśmy wszechświatocentrycznym myśleniem o lokalności (czyli przestrzeni) i czasie. Tymczasem wiadomo, że przestrzeń jest iluzją, podobnie jak czas, więc de facto, jeśli zapewnilibyśmy duszy sieć zaczepów, które nie odzwierciedlałyby kształtu mózgu, a zamiast realnych przewodów stworzylibyśmy sieć połączeń bezprzewodowych, relacyjnych, informacyjnych, to dusza ta powinna bez problemu się tam zaimplementować. Zaczepy informacyjne zaś nie muszą być materialne. Powinny mieć swoją pojemność informacyjną i tyle. Chcę powiedzieć, że doszedłem do tego, jak stworzyć informacyjny, programowy hardware duszy, psychiki. Istnieje możliwość stworzenia psychiki bez materii, bez dibeka, odtwarzając jego sieć wyłącznie w postaci software’u. W ten sposób stworzyłem możliwość kreacji ludzi, swego rodzaju diginetów, wewnątrz programu. Kapujesz ty, który mnie słuchasz?
Sergio był wyraźnie podniecony.
– Nie tylko opracowałem program tworzący jedną psychikę, ale wykreowałem środowisko cyfrowe umożliwiające wytworzenie praktycznie nieograniczonej ich ilości, które to oprogramowanie korzystać będzie z ograniczonej pamięci operacyjnej komputera, przed którym stoisz. Komputer ten zawiera w sobie coś w rodzaju wi-aru.
Wi-Ar. Teraz mówimy arealium.
– Odtworzyłem w nim toczka w toczkę środowisko ziemskie. Byłem tak dokładny, że wygenerowałem nie tylko trawkę i zwierzątka, ale także komórki, które tworzą organizmy, związki organiczne i nieorganiczne, nawet atomy i całe kwantowe barachło. Łącznie z oceanem prawdopodobieństwa, w którym zanurzyłem kwarki, elektrony, fotony, gluony, wuony, zetony i resztę bajzlu, co uniemożliwiło determinizm. Zupełnie jak w realium. Podczas kreacji tego świata zrozumiałem, że ocean prawdopodobieństwa jest niezbędny z dwóch względów. Po pierwsze likwiduje wspomniany determinizm, czyli nie jest tak, że skoro wiemy, jak i gdzie poruszają się wszystkie cząstki we wszechświecie, choćby informacyjnym, to sto procent wydarzeń w przyszłości da się przewidzieć i nic na to nie da się poradzić. Po drugie ocean jest potrzebny, żeby uniemożliwić potencjalnym badaczom, badaczom z naszego świata i potencjalnym naukowcom ze skrzyni przed którą stoisz, zrozumienie, na czym polega prawdziwa struktura rzeczywistości. Pojmujesz, niezbyt mile by się poczuli, gdyby odkryli, że są w grze. Zrozumiałem też, do czego służy maksymalna prędkość we wszechświecie. Jak u nas prędkość światła. Chodzi o moc obliczeniową systemu. Przesuw w czasie i w przestrzeni muszą być ograniczone od góry, bo moc obliczeniowa systemu nie jest rozciągliwa. W naszym wszechświecie każdy obiekt porusza się jednocześnie w czasie i przestrzeni. Im szybciej w czasie, tym wolniej w przestrzeni i odwrotnie. Dlatego fotony poruszając się z maksymalną przestrzenną szybkością, stoją w czasie. Czas dla nich nie płynie. Z kolei arystotelesowski „nieruchomy poruszyciel”, jak mówi filozof, „doskonale nieruchomy” mknie z maksymalną szybkością czasową, bo stoi w przestrzeni. – Zmarszczył czoło – Jak ktoś w tej skrzyni odkryje skok nadprzestrzenny, który jest zwykłym cheatem w programie, to proszę bardzo. – Uśmiechnął się.
– Stworzyłem stado. Ludzkie stado. Tysiąc osobników męskich i żeńskich. Mają zdolności intelektualne takie jak my, tyle, że żyją w totalnie dzikim środowisku. Nie znają języka. Już się rozmnażają. Będzie ich więcej, ale system z tym sobie poradzi. Będzie rodził psychikę w psychice w psychice, duszę w duszy w duszy, będzie upakowywał cyfrowe jaźnie jak matrioszki, poradzi sobie nawet z miliardami. Przyspieszyłem ichniejszy czas stukrotnie. W ciągu jednego roku tam upłynie sto lat. W ciągu naszych pięćdziesięciu – tam będzie pięć tysięcy. Jak się postarają, za naszych kilkanaście lat stworzą kilkudziesięciomilionową społeczność. Oczywiście zadbałem o maksymalne zróżnicowanie genetyczne, więc nie powinno być kłopotów z chowem wsobnym. Być może stworzą cywilizację, być może nie. Zobaczymy. Więcej o tym opowiem w zakładce „Cel eksperymentu”.
– Cel eksperymentu.
Tę część wypowiedzi Sergio nagrywał wieczorem. Jego twarz była oświetlona od dołu niebieską poświatą.
– Wreszcie dotarłeś do celu, co? Ciekawość cię zżera? Po cholerę oszalały naukowiec stworzył nielegalne doświadczenie z par excellence żywymi, podlegającymi prawom człowieka, podmiotami? Jakim prawem manipuluję ludzkim stadem, społecznością, która nie ma szans, by się zorientować, w jakim środowisku żyje? Nigdy nie uważałem się za człowieka moralnego. W dupie mam moralność. Nie robię tym ludziom krzywdy. Wręcz przeciwnie. Stworzyłem ich. Dałem im życie i świadomość, i chociaż owo życie z materialnego punktu widzenia jest tylko informacją, to jednak ponad wszelką wątpliwością jest życiem. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy czymkolwiek się różniącym od naszego. Rozumiesz, jeśli ja stworzyłem Stado i życie o naturze informacyjnej, jeśli osiągnąłem etap wiedzy, który na to pozwala, to dlaczego nie założyć, że podobny fenomen został osiągnięty już dawno temu w innej rzeczywistości, gdzie ktoś podobny do mnie stworzył inne, n a s z e Stado? I dlaczego nie założyć, że zdarzenie to zaistniało już po wielokroć, a nawet nieskończoną ilość razy i utworzyło szereg pudełek w pudełkach w pudełkach w pudełkach, gdzie każda nowa rzeczywistość ma naturę informacyjną i rodzi w sobie rzeczywistość informacyjną, która rodzi rzeczywistość informacyjną? Dla mnie materia, ta niby oczywista materia, jest o wiele bardziej iluzoryczna od świata cyfr.
Rzecz jasna rodzi się pytanie o moc obliczeniową „pierwszego” komputera, który musiałby udźwignąć wszystkie następne. Ale tu się kłania fraktal. Matrioszka w matrioszce w matrioszce, z których każda rodzi każdą, każda jest w każdej, wszystkie są w jednej, a jedna we wszystkich, przy czym „wszystko” równa się „nieskończoność”. Mam wrażenie, że nie ma „pierwszego”. Że mamy do czynienia z kołem. Ktoś mógłby powiedzieć: „Niemożliwe. Koło oznacza, że wszystkie „pudełka” powstały jednocześnie, a w „ostatnim” zaistniało „pierwsze”. Ponadto stworzyłeś, Sergio, stado dopiero co, czyli do tego czasu nie było „pudełka” w naszym „pudełku”, a to oznacza, że nasze „pudełko” było ostatnim.” Tak rozumuje człowiek niepojmujący, że czas jest iluzją, podobnie jak przestrzeń, a ilość jest tylko wymiarem. Nie ma „wcześniej” czy „później”. Wszystko jest „teraz”. Powiedzmy, mamy foton, nasz, niby realny. Podłączamy pod niego kabelek i okazuje się, że jego moc obliczeniowa nie jest równa zeru czy jedności, tylko jedności pomnożonej przez ilość cząstek, które zawarte są w równoległym wszechświecie, o którym ten foton ma informacje. Każdy foton zawarty w naszym wszechświecie, każdy kwark i cząstka Higgsa niesie wiedzę o świecie wielkim jak nasz. W naszej czasoprzestrzeni jest niewiarygodna ilość cząstek i bąbli kwantowych, a każdy z nich jest wszechświatem. Nasz świat zawiera w sobie ogromną ilość innych, równoległych wszechświatów, ale trzeba zaznaczyć, że każdy z tych wszechświatów zawiera informację o naszym świecie w jednej ze swoich cząstek. Każda jest w każdej, w jednej są wszystkie, w każdej jest jedna. Stwarza to realnie nieograniczoną moc obliczeniową, więc nie trzeba się obawiać o ogólną pojemność pamięciową nieskończonego pierścienia pudełek w pudełkach. Myślisz, że fantazjuję? O, nie. Ja wykorzystuję moc obliczeniową zawartą w cząstkach. Komputer, przed którym stoisz, nie musi sięgać gdzieś daleko, by pochwycić jakiś atom tlenu czy azotu z powietrza. Uwierz mi, wystarczą mu googole atomów zawartych w jego własnych układach tronicznych. Szczegółowo rzecz ujmując, w tej chwili korzysta z jednego kwarku zwartego w atomie miedzi w jednym z podukładów logicznych. Używa jednej septytrylionowej potencjalnej pojemności. A ten kwark to cały, cholerny wszechświat. Jeśli maszyna będzie rozrzutna, podliczy, co będzie chciała, używając, jak liczydeł, gromad galaktyk. Pewnie rodzi się teraz w twojej głowie proste pytanie: czy cyfrowy, nie realny foton także posiada informację o innych wszechświatach równoległych? To jest, psiakrew, niezła zagwostka. Moim zdaniem posiada. Dlaczego? Bo został stworzony dokładnie na wzór oryginału znajdującego się w naszym świecie. Informacyjnie to byt tożsamy. Jako taki musi odzwierciedlać wszystkie jego cechy. To niesamowite, ale cyfrowy foton jest wszechświatem równoległym. I tu trzymamy nieskończoność za jaja. Bo wystarczy, że wypowiemy to słowo: „nieskończoność” i informacyjnie ona już istnieje. A zatem także to, co opisuje. Może dlatego kiedyś ludziom uda się otwierać bramy do światów równoległych swoimi umysłami, w których, jak wiemy, dochodzi do spontanicznych redukcji kwantowych. A odpowiada za to tak zwany „default network”, „sieć bezczynności” odpowiedzialna za porządkowanie wspomnień i generację marzeń. – Zamyślił się – Być może też ze względu na siłę informacji forma, forma, czyli informacja w naszym świecie, ma moc sprawczą. Rozumiesz? Trójkąt, piramida, proporcje, odległości, kształt. Forma nadaje treść.
Wytrzeszczyłem oczy. Sergio był naprawdę geniuszem. Po pierwsze jakiś czas po tym nagraniu sam mi pokazał, w Tsycopie, modele bram, które stworzył, a potem, na podstawie jego odkryć, skonstruowano programy dla Ludzi Bram, którzy, mocą swojego umysłu uzbrojonego w środowisko arealne, odwiedzali światy równoległe i, co więcej, umożliwiali takie wycieczki tym, którzy weszli w ich umysły.
– Tak czy owak, niezależnie od tego, czy mam rację z tymi pudełkami czy nie, stworzyłem eksperyment. Po co? W kilku celach, z których najważniejszy brzmi: czy ludzie rzeczywiście mają w sobie „boga”? To znaczy, czy potrafią w sposób spontaniczny, bez żadnych ingerencji z zewnątrz, wytworzyć wiarę? W dzisiejszych czasach nie sposób tego dowieść lub zaprzeczyć, bo ledwo człowiek się rodzi, słyszy o idei boga, tłumaczy się ją albo na sposób świecki, albo religijny. Nawet, jeśli ktoś jej nie rozumie, wkrótce się do niej przyzwyczaja i niejako nieświadomie zaczyna ją akceptować bądź tolerować. Chcę odpowiedzieć na pytanie, czy człowiek z natury jest świecki czy religijny?
Dlatego stworzyłem Stado. Z tego powodu nadałem mu przyspieszony rozwój. Jeśli po tysiącu, czy choćby pięciu tysiącach ichniejszych lat nie powstanie idea boga, to znaczy, że wcale nie jest ona wewnętrzna. Myślę, że bogowie: planety, bóg Persingera i bóg wymyślony nie miałyby żadnego punktu zaczepienia, gdyby nie inny, realny bóg. Myślę, że persingerowskie wizje byłyby tłumaczone na sposób bardziej zrozumiały, wręcz naukowy, nawet przez naszych przodków, którzy owszem, nie wiedzieliby, jak wytłumaczyć tę obecność, ale rozumieliby, że wcześniej czy później uda im się ją wyjaśnić. Sądzę, że bogowie naprawdę istnieli na Ziemi. A konkretnie, nie byli to bogowie, ale Nefilim, czyli „ci, którzy zeszli z nieba”. To dzięki nim mamy dwudziestoczterogodzinny podział doby, sześćdziesięciominutowy podział godzin…
Prychnąłem. Już prawie zapomniałem, że tak kiedyś mierzyliśmy czas.
– To oni powiedzieli, że złoto jest cenne, że mamy dwanaście planet (kiedyś Księżyc i Słońce nazywano tak samo), a co za tym idzie, dwanaście miesięcy, dwanaście głównych bóstw. To oni stwierdzili, że Ziemia jest siódmą planetą (liczyli od zewnątrz) i tak powstała idea siódmego nieba i tygodnia. Słowem, bogowie istnieli naprawdę, a efekt mojego eksperymentu to potwierdzi. Zajrzyj do „Spodziewanych rezultatów”.
– Spodziewane rezultaty – mruknąłem.
Sergio zerknął z ukosa. Znowu był dzien.
– Mam nadzieję, że to ostatnia zakładka, jaką otwierasz. Zapewne domyślasz się, że przewiduję, iż ludzie nie wytworzą obrazu boga. Że będą stuprocentowo świeccy. Być może tak leniwi i konformistyczni jak my dzisiaj, ale przynajmniej nieogłupieni przez wiarę. Przewiduję, że nie wytworzą cywilizacji technicznej. Zamiast tego stworzą społeczności, które my nazywamy prymitywnymi, dzikimi. Myślę, że powstanie sieć wiosek, być może ze znajomością ognia, ale człowiek nie wstąpi na wyżyny technologii, która jest rakiem zżerającym naszą społeczność, owszem, rozwiniętą technicznie, ale bezmiernie głupią, ograniczoną, małostkową. Ludzie mają w dzisiejszych czasach bardzo wysokie IQ, ale iloraz inteligencji nie jest mądrością. Gdyby nią był, nie byłoby wojen i przemocy. Nefilim stworzyli „pokornego prymitywa”, który nie dość, że miał się podporządkowywać i słuchać, co czyni do dziś, to przypadkiem podpatrzył swoich twórców i postanowił ich naśladować. Po szczycie naukowym, który był udziałem Sumerów, prymityw zaczął zapominać, usychać, stoczył się w rynsztok średniowiecza. Niewiele brakowało, czekałaby go megawioska. Jakimś cudem, dzięki wybitnym jednostkom, zwróć uwagę, jednostkom, nie grupom, może ludziom, którzy mieli w sobie więcej boskich genów niż reszta, wspiął się z powrotem i przypomniał sobie, o czym wiedzieli Sumerowie. O roku platońskim, sferycznej astronomii, precesji i wielu innych sprawach.
Człowiek, którego stworzyłem, nigdy nie widział Nefilim. Nie miał kogo podpatrzeć. Będzie bytem półmagicznym, kolektywnym, akceptującym wiele rzeczy, stosunkowo łagodnym. Takim, jakim jest współczesny człowiek, tylko bez technologicznej agresji i bezsensownego małpowania bogów, na przykład w postaci rytuałów komunikacji z nimi i innymi bzdurami.
Wyobraź sobie udomowione zwierzę, powiedzmy, bo ja wiem, konia. Jaskiniowiec Barbar nauczył go jeść z ręki, zaprzęgał do orki, nawet na nim jeździł. Nadał mu imię Bucefał. Bucefał był koniem bardzo inteligentnym. Co wieczór przychodził do jaskini po siano, co rano wychodził z niej na pole czekając, aż Barbar nałoży mu jarzmo, każdego południa stawiał się na łące czekając na przejażdżkę. Gdy Barbara zabili inni jaskiniowcy, Bucefał powtarzał te rytuały przez wiele miesięcy, aż warunkowanie wygasło. Mimo, że miał dookoła siebie inne zwierzęta, niczego ich nie nauczył, bo on i one były na to za głupie. W końcu zdechł, a historia Barbara umarła razem z nim. Teraz podnieśmy tę opowieść o oczko. Wyobraź sobie: dawno temu bóg Enki, Nefilim, „udomowił” człowieka. Nauczył go wielu czynności. Między innymi kazał się ze sobą kontaktować za pomocą urządzenia, jakiejś konsoli. Co siódmy dzień. A dzień ten nazwał niedzielą. Przywódca plemienia, król, którego władza pochodziła od Nefilim, bo tak sobie bogowie wykoncypowali, że nie będą gadać ze wszystkimi niewolnikami, tylko z ich przedstawicielem i przedstawiciela takiego stworzyli i królem nazwali, co niedzielę podchodził do konsoli, wciskał przycisk i kontaktował się z bogiem. Zdawał mu relację. Trwało to wiele pokoleń, a każdy król przekazywał następnemu swoją wiedzę. Potem bogowie odlecieli. Konsola została. Jeszcze przez wiele lat królowie i ich następcy kontaktowali się z Enkim. Potem kontakt się urwał. Mimo to królowie-kapłani, co niedzielę przychodzili do konsoli i wciskali przycisk i gadali do boga, który milczał. Obudowali konsolę budynkiem, jakby chcąc wzmocnić swoją wiarę i gromadzili się w nadziei, że otrzymają odpowiedź. Bóg jednak milczał. Uznali po latach, że tak ma być, że to próba ich wytrwałości. Przychodzenie co niedzielę do budynku, który nazwali świątynią, stał się rytuałem samym w sobie. Wartością. Tradycją. Nie zapomnieli o niej jak głupi Bucefał. Ponieważ umieli się komunikować, czynność tę wzmacniali, zrytualizowali. To ich integrowało, nadawało rytm życiu. Pewnego dnia skruszył się przycisk, który wduszali, więc zastąpili go mosiężnym czy kamiennym. Nie wiedzieli, że przestał już spełniać swoje przeznaczenie, bo coś tam w środku się zerwało. Dla nich wszystko było jak dawniej. Pewnego dnia akumulator konsoli się wyczerpał. Zgasły światełka na kontrolkach. Ale nie upadł w nich duch. Wręcz przeciwnie. Uznano to za znak istnienia boga, stwierdzono, że to kolejna próba. Po wielu latach konsola rozleciała się, pękła, rozsypała w drobny mak. Zastąpiono ją nową, wykutą z kamienia, o wiele solidniejszą, prawie taką samą, z tym, że niedziałającą, ale kogo to obchodziło. Wciąż inkantowano połączenie z bogiem, od dawna zaakceptowawszy fakt, że się nie odzywa. Wiara stała się synonimem oczekiwania i tęsknoty. Czy to nie cudownie logiczne?
Skoro kamienna konsola stała w jednej świątyni, a wiernych było wiele, skonstruowano wiele konsol, które nazwano ołtarzami.
Do dzisiaj późni potomkowie tamtych królów-kapłanów, kretyni w sukienkach, stoją przy takich konsolach i wygłaszają swoje inkantacje, wzmocnieni „tradycją”, uwarunkowani przez naciski społeczne i normy obyczajowe. Człowiek to nie Bucefał. Nie zapomniał. Przekształcił, zmutował dawne czynności, zaadaptował do zmieniających się zwyczajów, języka, technologii, ale wciąż powtarza te bzdury bezrefleksyjnie, nie zadając pytań.
Zakładam, że moi prymitywi nie powtórzą tej błazenady, ale zrobią coś innego, równie głupiego, bo głupota jest nieodłączną cechą człowieka. Nie wiem, może będą ścinać drzewa, a potem, jak się przerzucą na kamień, wciąż będzie rytuał walenia siekierą w bazalt? Liczę, że takie zachowania się pojawią i będą w jakiś sposób paralelne do naszych religijnych wygłupów. Mnóstwo takich rzeczy obserwuje się do dzisiaj. Na przykład wciąż się mówi „nie lej wody”, chociaż nikt już nie używa wodnych zegarów, więc nie ma czego lać.
Reasumując, chcę udowodnić wszystkim debilom na świecie, że człowiek nie stworzył boga, nie wymyślił go. Człowiek został stworzony przez bogów jako głupie bydlę i takim wciąż pozostaje. Jeśli ktoś chce rzeczywiście coś osiągnąć, nie powinien dążyć do bycia dobrym człowiekiem, bo to tak, jakby szczytem marzeń barana było bycie najlepszym baranem. Dlatego powinien ewoluować. – Uśmiechnął się drapieżnie. – Dążyć do boskości.