Pokazywanie postów oznaczonych etykietą samotność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą samotność. Pokaż wszystkie posty

Opowieść o malarzu bez ucha i z sercem... ("Pasja życia" I.Stone)

Otwierasz tę książkę, delikatnie, jakby z nabożeństwem. Czujesz jak ciąży ci w ręku ilość wspomnień zawarta na zadrukowanych, postrzępionych kartkach. Wcześniej wciśnięta niedbale między inne, dla ciebie nabiera wagi, już nie możesz jej odłożyć, przynajmniej następne kilka dni poświęcisz zatapiając się w pasji tworzenia, pasji zdobywania, pasji życia. I ten witający nas okrzyk:
„Monsieur van Gogh, czas wstawać!”*
A więc wstajemy i my. Chociaż za oknem dżdżysty, zakurzony Londyn, chociaż wiemy, co może oznaczać ten chłód w spojrzeniu Urszuli, wstajemy jakbyśmy wstawali po raz pierwszy, po raz pierwszy podrywali się do życia.

Oczywiście nie wszystko będzie tak cudowne, jak tego pierwszego dnia. Mimo wszystko musimy szukać. Van Gogh w swoim życiu robił  chyba wszystko. Sprzedawał kiczowate obrazy innych artystów w Londynie, kształcił się na duchownego, głosił nauki wśród najbiedniejszych górników, wreszcie malował. We wszystkim zatapiał się całkowicie. Bez niepewnych prób, bez oglądania się na innych. Zazwyczaj samotnie, przeciwnie do kierunku potrzeb ciała i społeczeństwa, przymierając głodem, jako nadzieję, zasadę i jedyną zapłatę trzymając w zakamarkach pamięci kiedyś zasłyszane zdanie:

„Nieraz jeszcze w życiu będzie się panu zdawało, że poniósł pan klęskę. Ale w końcu znajdzie pan wyraz dla siebie – i to usprawiedliwi pańskie życie.”**



Znalazł. Malarstwo, wyrażanie siebie za pomocą pędzla i farby. Gdzieś w głębi siedziało to od dawna. Umiejętność łapania, oddawania ludzkich charakterów w nieporadnych szkicach.  Znajomość ze słońcem i jego barwami. Przyjaźń z cieniem i technikami rzucania go wprost w ludzkie serca.  Wiedział, że ma tylko jedno życie, by znaleźć i oddać, to co ma w sobie. Zaczynał późno, kiedy inni rozkwitali, on dopiero wychylał się nieporadnie ponad ziemię. Jednak nie patrzył na nich, szukał siebie.

Rozwijał się powoli, czasem jakby ograniczany wręcz ciałem. Jednak pamiętał, co miało jego życie usprawiedliwić.

Trzymamy w rękach historię człowieka wielkiego. Malarza bez ucha, który kochał, ufał, lecz podążał za swoją duszą, wiedząc, że inne pragnienia to tylko wytwory wyobraźni. Historię opisał również człowiek wielki. Malarz ludzkich losów, oddający wszystko w sposób mistrzowski. Człowiek, którego pasja włożona w tę historię tak samo nas obezwładnia, zachwyca, mieni się taką samą ilością odcieni, co obrazy mistrza. Dwie pasje splatające się w jednym miejscu..

Zostaje jeszcze czytelnik. Maleńki, przy dwóch szalejących talentach, tak dawno, a jednocześnie niedawno odkrytych.  Stojący, bez bojaźni pochylający się nad niosącą taką siłę książką. Czerpiący z niej.  Cały czas szukający. 

Ta zniszczona, zaczytana książka czaruje. Nie zapomina się jej tak łatwo, nie odchodzi się od niej tak łatwo. Łapczywie czyta się kolejne zadrukowane, niby zwyczajne karty. Pierwsze czytanie, drugie. I widać, jak ta na pozór tragiczna historia, była historią najszczęśliwszą na świecie.

Po prostu przeczytajcie...

"Pasja życia" I.Stone, wyd.Muza, 2002, tł.W.Kragen

*"Pasja życia" I.Stone, str.5
**"Pasja życia" I.Stone, str.49

Dwie dziewczynki w świecie samotności... (książki Romy Ligockiej)

Zawirowało w moim życiu, coś gdzieś zostało napełnione, gdzieś coś zostało wylane. Niektóre wydarzenia zaczęły blaknąć, schnąć, przestały nawet udawać, że cały czas żyją. Inne nabrały kolorów, jakby pociągnięte grubą, zdecydowaną kreską. Miejscami. Miejscami też wszystko zostało po staremu. Tylko z nowym spojrzeniem, nie, nie przez różowe okulary. Raczej takie butelkowo zielone. Nie optymizujące, nie pesymizujące.

Wszystko się stało za sprawą jednej pisarki. Roma Ligocka, nazwisko znane, chociaż nie sławne. Okropnie bestsellerowa Dziewczynka w czerwonym płaszczyku zawirowała mną, pokazała coś, coś uświadomiła, na coś uwrażliwiła. Zostawiła też coś. Tę siłę, która sprawia, że chcemy więcej. I to nie nachalnie, raczej w ten wysublimowany, groteskowo kulturalny sposób. Po prostu wiemy, że to teraz jest dla nas, że na nas czeka, że nam pomoże.

Czytałam więc kolejne książki pani Romy. "Kobieta w podróży", "Znajoma z lustra" - jakby frywolne, czasem zatykające dech w piersiach, ale cały czas lekkie, umiejętnie napisane felietony. Takie, by nadawać się do popularnej gazety. Jednocześnie takie, które po cichu, w lekkich słowach powiedzą to, co my kryjemy gdzieś głęboko, co chowamy, czego czasem nie jesteśmy świadomi. Były też te trudniejsze - "Dobre dziecko" i "Tylko ja sama". Napisane równie lekko, niosące jednak ogromny ładunek emocjonalny. Poruszające, traktujące po raz kolejny o dorastaniu z bagażem doświadczeń, rozwijające kolejne wątki, kiedyś już rozpoczęte.
„Nieprawda, że dojrzewanie, czas kiedy jest się młodym, ładnym i wesołym, to okres szczęśliwości”*


Ta książka… Te książki… Dwie ostatnie, przede wszystkim „Dobre dziecko”… Ta książka czasem boli, czasem wywołuje uśmiech, czasem przerażenie, często lawinę wspomnień i rozterki własne. A przede wszystkim tak dużo sympatii i zrozumienia. Bo pani Roma przeżywała to wszystko kiedyś, dawno. I do dziś w niej to żyje. A dziś ja tak dużo podobnego przeżywam…


Pani Romo, dziękuję. Wiem, że było trudno…

I za cholerę nie powiem, że to lista ulubionych. To po prostu lista potrzebnych bardzo. Dla wszystkich na tym samotnym świecie dorastania...

* * *
A teraz zbieram się, żeby nie było, że znowu strasznie uczuciowo. Tylko trudno tak, jeśli książkę postrzega się poprzez swoje życie swoje uczucia…

Dla niecierpliwych: literatura to dobra. Świetnie napisana, poprowadzona, z wstawką historyczną, z bohaterami z życia pożyczonymi, z pamiętnikiem żydowskiej matrony, taka, którą czyta się jednym tchem, mimo zimna, znużenia i niewygodnego krzesła.

I co najlepsze, nie to jest w niej najlepsze…

"Dobre dziecko" R.Ligocka, wyd.Literackie, 2012 oraz (w mniejszym stopniu) "Znajoma z lustra", "Kobieta w podróży", "Tylko ja sama"
Pamiętajcie jednak, zacznijcie od "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku"

*cytat z okładki

Kolejna dziewczynka na półce ("Blondynka" J.C.Oates)

Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a więc i na pozór, przytłaczająca ilością nieumiejętnie upychanych na wolnych stronach faktów, by zanudzić i zniechęcić czytelnika.
Ale otwieramy, z sympatii dla owej aktorki, zainteresowani pochlebnymi wspominkami, a tam na nas czeka pierwsze zdanie:
Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.*
I to jest koniec. Koniec sympatii, wspomnień i pochlebstw. Teraz zaczyna się nasza przygoda, nasza marna egzystencja, nasze uprzedzenia, nasze lęki. Wszystko dzielone z nią. Blondwłosą aktorką.

To wielkie dzieło, wręcz monumentalne przyszło do mnie, gdy nie czytałam nic. Gdy zaczynałam kolejne książki, gdy rzucałam je w kąt, bo nigdy nie były za dobre na początku, bo stosy mi się piętrzyły, bo nie umiałam się skupić i byłam rozkojarzona. Blondynka paradoksalnie była trudna w czytaniu. Odrzucałam ją po kilku zdaniach, czasem wstrząsających, czasem nic nie znaczących. I za każdym razem wracałam.

Początek, dzieciństwo którego nie było i którego brak wszyscy przyjęli jako coś normalnego. Dalej dorastanie, etap kiedy to szukamy siebie, sensu i bezsensu, w Blondynce jak raczkowanie i stawianie pierwszych kroków, pierwszych błędów, pierwszych sukcesów, upokorzeń, pytań. Dorastanie, które nigdy się nie skończyło, które trwało do niedalekiego końca, te kilkanaście lat, przedłużony żywot zagubionego motyla…
To nie jest biografia Marilyn Monroe.
Marilyn Monroe to chwyt reklamowy, to przykrywka czegoś większego.

 

Ta książka jest przede wszystkim podróżą w głąb Normy Baker. Podróżą tylko naszą, gdzie istniejemy my i ona. Nikt więcej. Podróżą w głąb własnych słabości, własnych zachcianek i wątpliwości. Pani Oates otwiera przed nami kolejne komnaty uczuć blondwłosej aktorki, rzucając całkowicie inne światło na wykreowaną przez media postać. Z głupiutkiej laleczki wyłania się kobieta myśląca, pełna kompleksów, czasem słabości, uczuć i pragnień. Kobieta szukająca szczęścia, kobieta-marzenie, kobieta upadła, kobieta cierpiąca. Kobieta, którą tak dobrze rozumiemy!

Chociaż to na przeżyciach Marilyn Monroe skupiamy całą swoją uwagę, to z nią wszystko przeżywamy, z nią rozmawiamy w myślach godzinami, to trudno nie zauważyć również innych detali, małych szczegółów składających się na sukces tej książki.
Cierpki, wyuzdany świat Hollywood, o którego istnieniu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, oczy mając przesłonięte czerwonym dywanem i biało-czerwonymi uśmiechami.
Marionetki tej historii, postacie drugoplanowe, okazujące się silniejsze od głównej bohaterki, naszej przyjaciółki.
Niebywała łatwość w opisywaniu przeżyć, zagłębianiu się w naturę ludzką i umiejętność patrzenia. Pani Oates – pani stała się dla mnie wzorem…

Trudno pisać o tej książce, bo bez wątpienia jest to książka wielka. Przytłaczająca swoim kunsztem, porywająca swoją autentycznością i bezbronnością. Książka, którą się smakuje, którą czyta się długo, która jest przyjemnością. Tak dobrą, że aż czasem boli. Tak dobrą, że pisać o niej trudno.

*"Blondynka" str.13

"Blondynka" J.C.Oates, wyd.Rebis, 2011, tł.M.Ferek

Samotność w wielkim mieście ("Ukryte godziny" D. de Vigan)

Dzisiaj musicie zapomnieć o Paryżu, jaki żyje w waszych snach, jakim przepełnione są wszystkie opowieści. Że wieża Eiffla, że belle epoque, że Edith Piaf… Dzisiaj miasto oglądane będzie oczami paryżanina. Żadnego turysty z głową wypełnioną stereotypami. Człowieka, dla którego Paryż to droga dom-metro-praca...

Tym razem czeka na nas opowieść o Mathilde – samotnej matce trzech chłopców, która zaczyna mieć problemy w pracy. Jak to się dokładnie nazywa? Mobbing, bodajże. Szef jednego dnia zaczyna odsuwać ją od kolejnych projektów, pozbawia biura, udaje, że nie dostał jej maili...  Kobieta zostaje wręcz wciągnięta w pułapkę własnych myśli, najpierw starając się zrozumieć, co robi źle. Potem walcząc z tym. Nie wie tylko, że szybkiego, dobrego rozwiązania nie ma.
Równocześnie toczy się historia Thibaulta -samotnego lekarza, który właśnie rozstał się z dziewczyną i aktualnie całkowicie oddaje się pracy.

Troszkę schematyczne, jak to bywa w takim przypadku. Jednak jest coś, co wyróżnia  tę powieść. Normalnie wszystko powinno dążyć do momentu przełomowego, gnając z zawrotną szybkością. Tutaj w ogóle trudno znaleźć jakikolwiek moment przełomowy. Jesteśmy tylko my i bohaterowie, których drogi wiją się na wszystkie strony, nieprawdopodobnie blisko siebie, muskając się czasami.

I schemat się kończy. Zaczyna się dobra proza, niebanalna, o tym na co choruje teraz społeczność, mimo wszechobecnych uśmiechów i Dobrych Wróżek, mówiących: zrobisz to i będziesz szczęśliwy! czy myśl pozytywnie!. Zaczyna się opowieść o samotności, o chęci ucieczki, o strachu. Po prostu. Proza, której zawsze brakuje i  na którą zawsze zapotrzebowanie jest.



Jest też wielkie miasto. Paryż odgrywa niebanalną rolę. Nie w sensie komercyjnym, nie patrząc przez pryzmat zabytków, stereotypów, które wkładane nam są do głowy od małego . Paryż, mógłby być też Londyn, Nowy Jork, Madryt... Paryż, wielki, dudniący, pełen samotnych, mijających się w biegu ludzi.

Dwójka, której się przyglądamy, nadająca się cudownie do komedii romantycznej, odkrywa przed nami swoje drugie oblicze - pełne rozterek, pytań, niepewności, załamań.  Zazwyczaj zrezygnowane, boleśnie doświadczone. Samotne oblicze, które często ludzie chowają gdzieś głęboko przed innymi. Oblicze, które tak na prawdę, nas wszystkich łączy.

Jednak trzeba wspomnieć, czego tej książce zabrakło - duszy. Paradoksalnie, zbudowana jest cała na uczuciach, a uczuć czasem jej brakuje. Pani de Vigan nie posiada jeszcze (albo już?) rozmachu artysty, widać tylko świetnego rzemieślnika, który panuje nad wszystkimi postaciami, myślami, stylami, konstrukcjami. Bo warsztatowo książka jest świetna. Ale to jeszcze nie jest geniusz, i by wdrapać się jeszcze wyżej, potrzeba odrobiny czegoś. Dlatego książka może zginąć, wśród innych.

Mimo to, cały czas to dobra literatura. Takiej, jakiej czasem nam potrzeba. Po jakiej trudno się ruszyć z miejsca. Wstać i iść.

źródło zdjęcia,  źródło drugiego zdjęcia


"Ukryte godziny" D. de Vigan, wyd.Sonia Draga, 2010, tł.S.Kluza