Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty

Styczniowa impresja



Króciutka, przez niedostępność wręcz owiana legendą.
A sama w sobie: po prostu przelotny portret osób kochanych, słówko o pracy nad książkami i własnej młodości. 
Nie Jeżycjada, nie wielkie tomiszcze, pełne skrywanych sekretów.
Po prostu, uśmiech na zaledwie 150 stronach. Uśmiech, który w pewien sposób dodaje sił.

Uchylone drzwi szafy ("Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska)

Po stosie lektur rozpadających się, wznawianych, kultowych, bestsellerowych czy najzwyczajniej w świecie mało znanych potrzeba czegoś świeżego, prosto z księgarni, z opinią jeszcze nie wyrobioną. A że ostatnio byłam w temacie biografii, autobiografii i innych wspomnień, to tutaj postanowiłam poszukać.

Padło na "Towarzyszkę panienkę".  Tytuł zgrabny, ironiczny, jakby chciał coś pokazać, a jednocześnie subtelny, nie prowokujący. Autorka podobnież ma swoją markę w Polsce, jednak dla większości (w tym i dla mnie) kojarzy się jedynie z ojcem - Wojciechem Jaruzelskim.

A za tym idą oczekiwania (nie oszukujmy się, od większości książek wymaga się czegoś i coś się w związku z nimi wyobraża!), że będzie politycznie, że może jakieś małe tłumaczenie, albo w drugą stronę, czy chociaż coś kontrowersyjnego... Jednak już na samym początku autorka uprzedza - żadnych tłumaczeń, żadnych kontrowersji.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. A ta książka jest moim wyjściem z szafy.[...] To jest opowieść o normalnej rodzinie, choć uwikłanej historycznie. Napisana z perspektywy najpierw dziecka, potem dziewczyny, a na końcu dojrzałej kobiety. *

Opowieść złożona z krótkich, dobrze skrojonych opowiadań, skrawków, zlepków myśli. Najpierw o dzieciństwie nieświadomym. O generałach, wyprawach do Korei Północnej, Rosji.  O matce królowej. O nieśmiałym ojcu. Potem o dorastaniu, okresie buntu. O szukaniu siebie. O studiach. O osiąganiu celów.

Jednak wszystko zaczyna się od córki generała. Komunistycznego dyktatora. Z nazwiskiem, które było do niej przyklejone od zawsze. Aż chciałoby się powiedzieć, że generałowie dzieci mieć nie powinni. To nic, że w zaciszu domowym tata był nieśmiały, podsuwał córce klasyków literatury polskiej, zachęcał do czytania Sienkiewicza. Na zewnątrz zawsze ochrona, na zewnątrz zawsze spojrzenia, córka tego Jaruzelskiego? Lat pięć czy dwadzieścia pięć, spojrzenie zawsze to samo. Zazwyczaj nieufne.

Mimo tej rysy, koneksji (bezdusznie brzmiące, ale to prawda) dzieciństwo i młodość jak każde inne. Opowieści o pierwszym papierosie, pierwszej miłości, szukaniu samego siebie - droga przez którą przechodzi każdy. W różnych warunkach, różnych ustrojach, przy różnej pogodzie, z różnym skutkiem. Jednak te drogi choć różne, są tak do siebie podobne.

W to wplecione niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju anegdoty, wydarzenia, osoby. Mama słuchająca Wolnej Europy, przyjaźnie z ochroniarzami i ich wspólne wybryki, ból gardła w Korei. Wszystko, czego  Pod koniec również niezobowiązujące opinie na temat niektórych osób publicznych. Jednak cały czas bez kontrowersji. Pozytywne opinie. Albo nawet nie opinie, tylko pojedyncze wspomnienia.

"Towarzyszka panienka" jest jedną z tych książek, których czytanie sprawia przyjemność, która napisana jest zgrabnie, ubrana w dobrze skrojone słowa. I ma ciekawe historie najpierwsze - z domu generała Jaruzelskiego. Tylko cały czas mamy świadomość, że prócz poszczególnych historii najpierwszych, to wszystko już było. I że jak szybko ta książka przyszła, tak szybko może zostać zapomniana. To już nie PRL, podobne historie, choć ciekawe, szybko uciekają. I nawet nie wiem, czy tego żałuję.

I jednak dobrze, że dzieckiem polityka nie jestem...

"Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska, wyd.Czerwone i Czarne, 2013


źródło pierwszej i drugiej grafiki

Emocjonalne przywiązanie, fabularna klapa, czyli ludzie książki kochają. ("Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska)

…z notatek czytelnika
W dodatku, z tych notatek głęboko w szufladach trzymanych, w których nie ma nic obiektywnego.

Z kontynuacjami zazwyczaj jest tak, że są albo coraz gorsze albo coraz lepsze. W przypadku książek pani Ficner-Ogonowskiej jest inaczej. Każdy tom różni się całkowicie od poprzedniego. Pierwsza część była długa, do czytania, delektowania się, słodzenia i zachwycania. Druga krótsza o połowę, z fabułą bardziej rozbudowaną, z bardziej odważnymi wyborami bohaterów. Trzecia nie za długa, nie za krótka. Nie za zdecydowana, nie za spokojna.

Hania (wreszcie!) pozbywa się większości swych lęków i jak napisano na okładce, decyduje się dzielić swe życie z Mikołajem. Jednak los nie zasypia, lubi się bawić w chowanego i podrzucać niemiłe wydarzenia do życiorysów. Tym razem uderzających nie bezpośrednio w dwójkę głównych bohaterów, ale we wszystkich ich bliskich.

A zwykły czytelnik, wcześniej przy każdym smutku sięgający do tego szaro-miodowego cieszy się, że znowu powrócą do niego dawni bohaterowie, może czasem przerysowani, ale mimo wszystko sympatyczni. Tacy, z którymi po prostu miło się przebywa. I którzy też mają źle na tym świecie. Więc można sobie czasem z nimi popłakać. Albo się pośmiać.

Tylko, że ich już nie ma. Nie ma przede wszystkim przeciwwagi dla wszystkich smutków tej książki, czyli Dominiki. Ulubiona bohaterka większości czytelników popada w dziwną depresję, z której pod koniec równie dziwnym trafem wychodzi (koniec serii, więc trzeba było wszystko z uśmiechem zakończyć). Ale przez całą książkę jest nieobecna. I to strasznie nie pasuje. A już Hanka starająca się zastąpić Dominikę była kompletną pomyłką. Zresztą, ona nie mogła zastąpić Dominiki, bo była tylko Hanką. I pomijając jedno zdanie w książce, w ogóle nie było widać, żeby ją zastępowała. Więc czujemy się troszkę samotni i zaskoczeni. Jakby do tego szaro-miodowego świata wkradło się za dużo obcych czerni. Nic miłego.


I druga, sztandarowa sprawa – nie dość, że Dominiki nie ma, to na bohaterów spadają w takim czasie i odstępie takie problemy, że nawet biedny czytelnik, któremu wydaje się, że ma najgorzej na świecie, zaczyna się łapać za głowę. W dodatku, wcale nie myśli Jacy oni biedni, jednak mają gorzej ode mnie…, tylko raczej Taaaak, jasne, a na koniec ich traktor przejedzie…(jeśli jest człowiekiem troszkę złośliwym).

Teraz spokojnie wychodzi, że niezbyt miło czytelnikowi poznawać kolejne perypetie bohaterów. Ależ nie! Miło, tylko jakby troszkę już nudno… Szczególnie, że w ostatniej części bohaterowie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Iść tu czy tam. Załamywać się, czy cieszyć. Rozdrapywać kolejne rany z przeszłości, czy może się z nimi godzić… Atuty poprzednich części, których nigdy dużo nie było, zostały gdzieś schowane bądź zniszczone. Ale wiecie jak to jest. Cały czas, w głębi serca lubimy bohaterów, więc ostatecznie się i z tym się godzimy.

Przyjaciół przecież się nie opuszcza ot tak.
Ostatecznie można dla pocieszenia wrócić sobie do dwóch poprzednich części.

"Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska, wyd.Znak, 2013

Zabawa literacka ("Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" E.Ostrowski)


Ryzykownym jest pisać kolejną biografię zagranicznego autora, dopiero niedawno na dobre podbijającego rynek (bo jak inaczej nazwać ten precedens wydawania dzieł sióstr  Bronte w Polsce?), gdy w dodatku owy autor doczekał się dwóch innych biografii, jedne wręcz legendarnej i wielbionej przez wszystkich (bo kto nie kocha Na plebanii w Haworth?). Jednak ryzyko zawsze może się opłacić...

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" oparta jest na założeniu, że całe swoje życie autorka Jane Eyre w zawoalowany sposób opisała w książkach. Wszystkich - również tych, których autorstwo przypisywane jest Emily i Annie. Pan Eryk jest nieodosoboniony w tych, wydawać by się mogło, szokujących tezach. Tak mało wiemy o życiu legendarnych pisarek, tak wiele w tym niepewności, tak dużo listów zniszczonych, tak dużo tragedii i samotności, a jednocześnie geniuszu, że każda kolejna osoba stara się znaleźć wytłumaczenie, dlaczego, czy na pewno...
By doszukiwać się potwierdzenia, trzeba mieć materiały, na których można się oprzeć. W przypadku Charlotty jest to jedynie spuścizna literacka, poparta niewielką ilością listów i biografią Elizabeth Gaskell. Wbrew pozorom, daje ona większe pole wyobraźni, niż potwierdzania kolejnych faktów.

Na początku mamy wprowadzenie, opis Charlotty, choć realny i wyłaniający się z wszystkich jej listów, całybyć może mnożące się z niebywałą prędkością. Emily napisała Wichrowe Wzgórza? Nie, Charlotte zdecydowanie. A że styl? Trzeba porównać z surowością wczesnych rękopisów i mamy odpowiedź. A Branwell? Może on również jest autorem?

czas nieprawdopodobny, zupełnie nie podobny do naszego wyobrażenia. Mamy też wszystkie nasze 

Oczywiście, prócz wszelkich dywagacji, są też kolejne fakty, być może nieznane szerszemu gronu, choć już 

wcześniej opisywane. Małżeństwo Charlotte, jej przyjaźnie, traumatyczne dzieciństwo, nieodwzajemnione miłości, urojenia, depresje. Poparte wcześniej wydanymi biografiami sióstr*, listami. Dość chaotycznie ułożone, acz przejrzyste.

I wreszcie coś, czego dotąd spotkać nie można było w Polsce - cudowne obrazy, szkice, rysunki, zdjęcia rękopisów, zagubione zdjęcia. Obydwie poprzednie biografie potraktowane były po macoszemu, tę zdecydowanie wydawcy kochają.

Wszystko razem wzięte tworzy niespotykaną pracę. We wstępie teza, dalej próba potwierdzenia, co prowadzi do podsumowania i w którym to miejscu człowiek zauważa, że zamiast większej jasności, mamy jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. I tylko jedno jest pewne - Charlotte Bronte nie chciała, by ktoś zagłębił tę tajemnicę, zniszczyła wszystko, co mogłoby doprowadzić do jej rozwiązania. A jeśli ona tego nie chciała, to my nie mamy szans, by to odkryć.

Trudno rozpatrywać tę książkę w jakimś oddzielnym dziale, ona nie istnieje jako osobna biografia czy praca naukowa. Dobrze napisana, oparta na wielkim być może, pełna odniesień do innych biografii, do literatury, do szczątkowych wspomnień. Miła zabawa literacka, nie do rozwiązania. Do czytania, jako gratka dla fanów rodzeństwa Bronte, zdecydowanie niezrozumiała dla nieznających utworów genialnych sióstr. Z autorem można dyskutować, można podważać jego tezy, można się zgadzać. Rozpatrywać można tę książkę jako uzupełnienie do całości. Nie wnoszące wiele, raczej przypominające, że Currer, Ellis i Acton Bell cały czas w nas żyją. I że zagadka literacka na miarę tej szekspirowskiej, jest nie do rozwiązania.

*mowa tu przede wszystkim o "Na plebani w Haworth" i "Siostrach Bronte" (obie autorstwa polskich pisarek), choć autor odnosi się również do tekstów zagranicznych autorów.

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" E.Ostrowski, wyd.MG, 2013
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Książka wszystkich kolorów ("Dziecko piątku" M.Musierowicz)

Obrazek oczywiście nieadekwatny, jednak zdecydowanie
jeden z ulubionych z całej serii
Jeżycjada jest niewątpliwie jedną z bardziej popularnych serii młodzieżowych w Polsce i zawsze rozmowom o niej towarzyszy krępujące, powodujące zmieszanie pytanie:Jaka jest twoja ulubiona część?

Bo co taki czytelnik może odpowiedzieć? Borejków poznawało się stopniowo, każda historia łączyła się z kolejną, a wszystkie zebrane razem tworzyły dziwny, wypełniony ciepłem i humorem obraz. Gdy ktoś miał niewątpliwą przyjemność zagłębiać się w kolejne tomy stopniowo, zaczynając w wieku młodzieńczym, musiał zauważyć, jak zmieniały się upodobania, jak tasowała się kolejność, jak w pewnej chwili Aniela z najbardziej irytującej postaci robi się jedną z ulubionych, jak przyjemny "Kwiat kalafiora" zostaje zepchnięty przez niepozorną "Szóstą klepkę" z wydawać by się mogło niepodważalnego pierwszego miejsca.

Co zrobić. Młodzieńcze, nieociosane życie.

Jednak ostatnio, w czasie przesytu literaturą, gdy umiem jedynie skołowana wybierać kolejne książki i nie mam siły zacząć ich czytać, z wahaniem, wyrzutami i uśmiechem, odpowiedziałabym - "Dziecko piątku".
Powieści ulubione mają niewątpliwie jedną, koronną zaletę - można je czytać kilkanaście razy, wracać jedynie do fragmentów, a i tak za każdym razem historia wydaje nam się całkowicie inna poprzednio.
Gdy po przerwie otworzyłam "Dziecko piątku",  zaskoczyło mnie. Jak zwykle. Smutne, melancholijne, miejscami ściskające za gardło. Pamiętałam z poprzednich wizyt uśmiechniętą Aurelię pośród malin, dzisiejsza wyłania mi się pośród nieprzespanych nocy i rozmów z automatu. Pamiętałam trudne relacje z ojcem, nie pamiętałam aż takiego napięcia, intensywnego, a jednocześnie spokojnego jeśli chodzi o relacje z matką. Zauważyłam wreszcie pana Jankowiaka od tej innej, samotnej, listopadowej strony.

I w jednej chwili w kolorowej części pojawiło się tak wiele melancholijnych przebłysków. Oczywiście, dla nieznających, tom utrzymał poziom humoru, było miło, były dwie trzpiotki, warstwa wierzchnia powieści, pierwsza, jaka rzuca nam się w oczy. Jednak, gdy dochodzimy do momentu, gdy pewne wyrażenia, cytaty, zdarzenia mamy zakodowane w podświadomości, z łatwością umiemy powtarzać je z pamięci, w książce znajdujemy więcej. I wszystko idealnie do nas pasuje.

Nad walorami literackimi, nad bystrym okiem, nad ciepłem, językiem i wartością uczuciową rozwodzili się już wszyscy, w obydwie strony idąc i szukając niuansów niewidocznych dla czytelnika. Więc dziś nie będzie. Powiem tylko, dziękuję, pani Małgosiu. Za cudowne, wielokolorowe części. Czasem lepsze, czasem gorsze (albo po prostu jeszcze nie zrozumiane?). No i za kunsztownie utkane z łez i malin "Dziecko piątku".

źródło obrazka

"Dziecko piątku", M.Musierowicz, 1993

O miłości, humorze i przeznaczeniu...


Nie tak wyobrażałam sobie zakończenie całego wyzwania, jednak jak się okazało, troszkę przeceniłam swoje siły i zapomniałam o moim tempie pisania, słowem zostało jeszcze kilka książek, o których nie udało mi się wspomnieć, a które powinny zagościć. Wiadomo, modelacja i panowanie nad czasem, to nie jest umiejętność posiadana przez wszystkich.

"Rasmus i włóczęga" A.Lingren
Dziewięcioletni Rasmus z domu dziecka marzy, że znajdzie kogoś, kto go pokocha i ofiaruje mu prawdziwy, ciepły dom rodzinny. Pewnego szczególnie pechowego dnia nieszczęśliwy i samotny Rasmus podejmuje decyzję o ucieczce. Po nocy spędzonej w szopie spotyka Oskara - włóczęgę. Razem wyruszają na wędrówkę. Czeka ich długa i niebezpieczna droga. [źródło]

Jedna z tych mniej smutnych i melancholijnych książek Lindgren, w której jak zawsze wylewa się dziecięca miłość i brak odzewu ze strony dorosłych. Mamy prosty opis sierocińca, troszkę przygód, dużo ciepła i humoru. No i oczywiście, mamy bułeczki cynamonowe z mlekiem - najlepszą rzecz na świecie!

"Rasmus, rycerz Białej Róży" A.Lindgren
Kalle Blomkvist jest postrachem złoczyńców w całej Szwecji. Nie znajdzie się nigdzie drugiego detektywa tak spostrzegawczego i odważnego jak on. Nieustraszony śledczy popada jednak w kłopoty, kiedy na jego oczach zostaje uprowadzony mały Rasmus. Wraz z niezawodnymi przyjaciółmi Kalle wyrusza w pościg za kidnaperami, choć dręczą go wątpliwości. Problem polega na tym, że ma dopiero piętnaście lat...[źródło]

Nie przepadam za Lindgren w tym wydaniu. Co prawda, Rasmus jest rozczulający poprzez wieczny słowotok, co prawda, jest dużo emocji przy pościgach i wreszcie są kidnaperzy w krzywym zwierciadle, jednak podobnie jak Michael Blomkvist nigdy nie mogłam polubić Kallego. 
Tylko ta Wojna Róż - zaraz przypominają się wakacje...

"Brat" E.Kiereś
Pewnej księżycowej nocy dwaj bracia wyruszają na łowy, ale nieświadomie popełniona wina sprowadza na nich gniew tajemniczych i groźnych potęg. Wbrew zaklętemu losowi bracia będą próbowali odnaleźć się nawzajem w świecie, który dotąd znali tylko z gawęd snutych przy domowym ognisku. Czy im się to uda? I za jaką cenę? Czy poznają tajemnicę, od której ich wędrówka się rozpoczęła? A rozpoczęła się znacznie dawniej niż mogliby przypuścić.[źródło]

Lubię panią Emilię w tym ludowo-baśnowym wydaniu. Spokojna, po części mroczna książka o poszukiwaniach, uczuciach. Jedna z tych, które można włożyć między inne cudowne zbiory baśni. Jedna z tych, w których odnajduje się jakieś kawałki siebie. Co prawda, nie urzekła mnie tak, jak "Łowy", jednak zasługuje na uwagę.

"Rudy Dżil i jego pies. Kowal z Polesia większego" J.R.R. Tolkien
Giles, spokojny gospodarz z Ham, nie grzeszy odwagą. Przypadek sprawia, że zostaje Bohaterem Okolicy. Otrzymuje od Króla sławny miecz, szczególnie zasłużony w zabijaniu smoków. Kiedy więc pojawia się smok, zadanie zabicia potwora spada na niechętne temu brzemieniu barki Gilesa. Lecz oto smok odmawia walki... 
Przylesie Wielkie słynie z biegłych w swoim zawodzie rzemieślników i ze znakomitej kuchni. Pewnego razu urzędujący Mistrz Kucharski wyrusza w drogę, nie wiadomo dokąd. Wraca z czeladnikiem. Nie jest to jednak zwyczajny uczeń. To król czarodziejskiego ludu. Ma on do wypełnienia misję, która zmieni losy pewnego chłopca.[źródło]

Pierwsze opowiadanie to karykaturalny obraz rycerstwa. Giles jest miły i przeciętny. Sławę zyskuje dzięki tylko i wyłącznie szczęściu. Jak się okazuje, wielkie czyny nie muszą iść za wielką odwagą. Miło, zwiewnie, zdecydowanie po tolkienowsku i z przymrużeniem oka.
Drugie opowiadanie bardziej baśniowe, też troszkę dowcipne, jednak przede wszystkim bardziej zahaczające o ludowe wierzenia. No i jeszcze jedno - ciekawsze.  Obydwa proste i kunsztowne za razem - po prostu Tolkien.

"Farby wodne" na połamanej palecie


Występują:
-Adolf Hitler uwielbiający "Królewnę Śnieżkę"
-Dina Gottliebova malująca Śnieżkę
-Romowie
-szkice z podobiznami Romów powstałe w Auschwitz

* * *
To zaczęło się dawno temu, gdzieś w okolicach 1935 roku. Pamiętasz może? Ja też nie... Jednak to właśnie wtedy Walt Disney postanowił zrealizować szalony pomysł animacji popularnej baśni w czasach niesprzyjających jakimkolwiek produkcjom. Przepowiadano klęskę, był sukces. "Królewna Śnieżka" w 1937 roku podbiła serca widzów na całym świecie.

W tym czasie, w ciemnym, zadymionym pomieszczeniu siedziało kilkunastu ludzi decydujących o losach ludzkości. Wśród nich Adolf Hitler. Po raz kolejny oglądali historię czarnowłosej Królewny i jej małych przyjaciół. W kinach III Rzeszy nie można było wyświetlać produkcji Disneya. Zabronione przez Hitlera. W końcu amerykańskie - nie dla nazistów.

Praga. Młoda malarka Dina "Królewnę Śnieżkę" obejrzała siedem razy, zachwycając się perfekcją rysunków i harmonią.

To było przed 1939 rokiem. Potem zaczęła się wojna. U Disneya strajki, w Europie walki, obozy, getta, śmierć. Dina trafia do Auschwitz, gdzie po przejściach na polecenie jednego z lekarzy maluje portrety przetrzymywanych tam Romów.

I właśnie tutaj, gdzieś w drodze pomiędzy  Auschwitz a Hollywood, pomiędzy Diną, której muzeum po wojnie nie chce oddać jej prac, zasłaniając się dużą wartością historyczną a Romami, zapominanymi we wszelkich obliczeniach i wyliczeniach dotyczącymi wojennych ofiar, tkwi perełka, łza tej książki. Po etapie nieociosanych, przepełnionych emocjami i nieporadnych wspomnień z tamtych lat, dostajemy świadomy reportaż. Łączący czasy przeszłe z teraźniejszością, patrzący z dystansem, utkany misternie, ułożony ze wszystkich możliwych kawałków, oczyszczony z niepotrzebnych nitek czasem nieumyślnie wplatanych w takie historie.


Pani Lidia Ostałowska zazwyczaj kojarzona jest z Romami, ale również ze wszystkimi innymi o których zapomniano i dyskryminowano. W tej książce o Romach nie zapomina, jednak głównym tematem jest Dina Gottliebova - malarka, graficzka, która przez część swojego życia walczyła, by odzyskać szkice wykonane w obozie. By odzyskać spokój.
Oczywiście, wymaganym jest obiektywność autorki wobec opisywanych. Reportaż, te sprawy, żadnych uczuć. Ale z drugiej strony, jak nie pochylić się nad dyskryminacją Romów czy przypadkiem dojść do wniosku, że to jednak oni byli winni? Z Diną jest inaczej. Muzeum powinno oddać prace? Nie jestem pewna do dziś, jak bym się zachowała. Przede wszystkim dlatego, że nie mam pojęcia, jak ona się czuła.

Ale to nie koniec przedstawienia. Mamy podstawowe pytania, mamy bohaterów, mamy dziwne, niezrozumiałe cały czas dla nas zachowania. To już siedemdziesiąt lat! Niektórzy cały czas czekają na odpowiedź, niektórzy walczą tylko o to, by pamiętano. Inni po prostu chcą zapomnieć. A do nas to dociera w całej okazałości, przebijając się przez pozorny bałagan tematyczny i czasowy.

Wszystko zebrane, zamknięte w prostych słowach pani Lidii, ułożone z rozmysłem, zatytułowane przemawiająco. Tak jak być powinno. Porządnie.
I chociaż nie powinniśmy, zauważamy jak dobrą książkę czytamy. Ryzykowne, choć nie w tym przypadku.

* * *

Kurtyna opada. A raczej opadła dawno temu. Teraz czasem zza niej odzywa się krzyk, byśmy nie zapomnieli, bo to najważniejsze. A "Farby wodne" są odpowiedzią. Odpowiedzią do osób posiadających imię, nazwisko, życie. Do osób, które się pomijało. Odpowiedzią, że pamiętamy.

"Farby wodne" L.Ostałowska, Czarne, 2013


"Moje życie upływało pod znakiem książki" (Z.Rabska "Moje życie z książką")


Tę podróż zapamiętam do końca życia. Wędrowałam po Warszawie międzywojennej, Paryżu, Londynie, Brukseli, Zakopanem. Na każdym kroku spotykałam znanych autorów tamtego okresu, bibliofilów, znawców, pasjonatów. Jednak najważniejsze były one  - książki.

Zuzanna Rabska była poetką, pisarką, jednak przede wszystkim bibliofilką. Wychowana w domu pełnym książek, w miłości do książek, całe życie spędziła czytając, rozmawiając, opowiadając i szukając książek. Rok przed śmiercią, gdy większość bliskich jej osób zabrała wojna, postanowiła i przed nami otworzyć swój świat. Więc i ja... zapraszam.



Gdy odsłonicie firankę i wyjrzycie przez okno, zobaczycie piękne, gwarne ulice Warszawy. Jednak skarby kryją się we wnętrzu. W kamienicach, antykwariatach i wielkich bibliotekach. W długich rzędach stoją książki. Pierwsze wydania, białe kruki, oprawione ze znastwem i smakiem, ale również te najnowsze, podarowane przez przyjaciół-autorów z dedykacjami, zabawnymi wierszykami i innymi oznakami sympatii.

Nie inaczej jest w domu państwa Krausharów, gdzie wśród poetów i autorów pierwsze kroki stawia malutka Zuza. Od najmłodszych lat obcując z książkami, a dzięki rodzicom poznając również osobiście wspaniałych autorów - na kartach śledzimy zabawne spotkanie z Bolesławem Prusem, wspomnienia z rozmów z Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem, Kornelem Makuszyńskim, Leopoldem Staffem. W szkole również spotyka ludzi, którzy na dobre zapisali się w historii polskiej literatury, m.in. Bronisławę Ostrowską. Dorasta, niekiedy gusta książkowe się zmieniają, jednak zawsze opasłe tomy towarzyszą jej, będąc podporą, przystanią spokojem.

Między opisy wypraw do antykwariatów, zabawnych anegdotek literackich i niespodziewanych spotkań jednak wkrada się wojna. Najpierw pierwsza, a potem druga, najkrwawsza, głodna, przestraszona. Tego czasu książki przetrwać nie mogła. Bibliofile starali się je ratować, ukrywać swoje zbiory, liczące po kilka tysięcy woluminów. Nie zawsze się udawało. Tak samo, jak nie zawsze udawało się ocalić ludzi...

Piękne są te historie, opowiadające o powstaniu Towarzystwa Bibliofilów Polskich, spotkaniach towarzyskich, dyskusjach, śniadaniach literackich, nowych perełkach ukazujących się na rynku. Opowieści oddychają cudownym powietrzem zakurzonych bibliotek. Świat rysujący się przed nami, wydaje się wręcz nierealny, tak wspaniały, że prawdziwym być nie mógł. Był, istniał i ludzie w nim chłonęli kulturę, kochali literaturę. Jednak tak jak wojna przykryła wiele wspaniałych książek, spaliła, zniszczyła. Tak samo w naszej pamięci zabrakło miejsca dla tej pięknej historii w dwóch tomach. Zapomniane, skrywające piękne opowieści książki pani Rabskiej powinny być wreszcie odkryte...

"Moje życie z książką" Z.Rabska, Ossolineum, 1964

Blondynka znowu podróżuje... ("Blondynka w Londynie" B.Pawlikowska)

Mery zaczyna rozumieć błąd i ponosić konsekwencje wynikające z nieopisywania wielu przeczytanych przez siebie książek. Ot, jakiś rok temu skończyła "Blondynkę, jaguara i tajemnicę Majów", a dziś nie pamięta z niej nic. Nie chodzi tu wcale o fabułę, Mery już dawno zauważyła, że jeśli książka nie jest genialna bądź też genialnie nie wpisuje się w aktualny stan czytającego, nie ma szans na całkowite zamieszkanie w czeluściach pamięci. Jednak przy dobrej książce jesteśmy w stanie przypomnieć sobie lepsze momenty, jakby wyrwane z rzeczywistości postacie czy choćby poszczególne dialogi (na przykład Mery cały czas pamięta trolla pod mostem z "Dymu i luster" i nic więcej) i z nimi kojarzyć dany tytuł. W przypadku "Blondynki..." wspomnień nie ma żadnych, jedynie jakieś mgliste wrażenie, że ciężko było ją skończyć.

Na tej podstawie trudno porównywać najnowszą książkę Beaty Pawlikowskiej z poprzedniczką. Autorka jednak postanowiła ułatwić to zadanie, bo znajdziemy wiele scen z życia wziętych, a jak nie z samego życia, to chociaż z "W dżungli życia", którą Mery pamięta bardzo dobrze.

W tym miejscu powinno pojawić się coś na kształt własnego zdania, za i przeciw, w dodatku ubrane w słowa dobrze skrojone i pasujące. Ostatnio jest z tym problem, Mery żyje cały czas w świecie Muminków, którym wiele zarzucić się nie da... I w ten sielsko-anielski stan wchodzi "Blondynka w Londynie".

Blondynka, która znajduje się tam przypadkowo, albo raczej w ramach zrządzenia losu i ma nieść pochodnię. Dla człowieka, który rok temu połowę wakacji spędził z zapartym tchem oglądając igrzyska (czyt.Mery) brzmi to magicznie. Dla człowieka, który marzy o podróży i chociaż chwilowym zamieszkaniu w Londynie (czyt.Mery) to również brzmi magicznie. Jednak nawet człowiek, który może słuchać o tym  mieście godzinami, ma jakieś wymagania i wyobrażenia.

Taki człowiek, po pierwsze, liczy na dużo Londynu w książce. I chociaż Mery jest świadoma, że często od książek oczekiwała za wiele, że wszystkie wyobrażenia budowała na niepewnych recenzjach, a potem się rozczarowywała, to chyba teraz wszystko było na miejscu, bo oczekiwała jedynie dużo Londynu, czegoś angielskiego, ciekawych zakątków, jakichś tradycji... W książce o Londynie.
Trzeba przyznać, trochę Londynu tam jest. Jest o Krwawej Wieży, o koronie królewskiej, o igrzyskach. Gdyby jednak policzyć ile tam tego Londynu w książce o Londynie, wyszłoby jakieś 30%. Niezbyt profesjonalne czy wnikliwe, raczej pobieżne 30 %.  A szkoda...

Co więc jeszcze jest? Jest historia o tym, jak pani Pawlikowska przeszła wewnętrzną przemianę, jak z Kopciuszka stała się Królową. Ta część zajmuje 20% książki i stanowi streszczoną niemiłosiernie historię znaną dobrze z serii "W dżungli...". Mery nie ma pojęcia, który już raz czytała o greckim właścicielu restauracji, o pracy sprzątaczki i listach do siebie. Co najgorsze, historia w coraz bardziej okrojonej wersji, jakby pisana na kolanie i o ile, ta z poprzedniej książki dawała wiele do myślenia, to w tej książce zaczyna powolutku uwierać. Ma się dość.

Co z drugą połową książki? Zajmują ją ilustracje, coraz bardziej nachalne. Jeszcze kilka lat temu, były nieśmiałe, gdzieś na marginesach. Teraz jest ich coraz więcej i żeby chociaż wnosiły coś do książki! Ale nie. Z uroczych, sprawiających wrażenie swojskości zrobiły się straszącymi zapychaczami.

Dlaczego więc, chociaż książka jest słaba, pani Pawlikowska cieszy się cały czas takim uznaniem? Autorka pisze dla ludzi niespełnionych, którym brak wiary w siebie. Dobry wybór, aktualnie takich ludzi jest tysiące. W dodatku, pierwsze jej książki (a przede wszystkim pierwsza taka książka, czyli "W dżungli życia" ) była dobra. Może dla niektórych za naiwna, za idealistyczna, jednak Mery ją wręcz uwielbia. Niestety, ostatnio nie dość, że kolejne książki ukazują się co najmniej dwa razy do roku, to większość treści się powtarza. Gdy pisze się dwie książki rocznie i podróżuje jeszcze, trudno wymagać, by wszystko było dopracowane. Dlatego też, nie powala ani słownictwo ani objętość ani temat.

Trochę smutno, bo Mery bardzo ceni panią Pawlikowską. Lubi jej pasję, jej podróże, jej opowieści o smutnej młodości i jej chęć bycia szczęśliwym. Mery też podziwia panią Pawlikowską właśnie za to. Dlatego też, przykro, gdy autorka płodzi jedną książkę za drugą, a więcej treści wcale nie wnosi. Gdy zaprzecza wartościom, które głosiła, bo jak inaczej nazwać tę pogoń za pieniędzmi? Ostatkiem nadziei Mery przyszła do głowy myśl, że to może taka jedna wpadka. Jednak jak więc nazwać kolejne "kursy językowe", zestawienia ulubionych piosenek, i kolejne książki podróżnicze, które nie zbierają za dobrych recenzji?

"Blondynka w Londynie" B.Pawlikowska, wyd.National Geographic, 2013

Kufer Dobrych Książek

Przy ostatniej relacji z Targów Książki wspomniałam o Madame Antoniego Libery. Niedużo, jedno słówko, może dwa. Nawet nie pamiętam, czy jakieś przesadnie zachwalające. Ot tak, spotkałam autora, zamieniłam z nim kilka uwag, zdobyłam autograf, wspomniałam. Proste.
Potem zobaczyłam komentarz pewnej Bloggerki: "Ta "Madame" mnie zainteresowała, gdyby nie Twój post, to nawet nie wiedziałabym nic o tej książce."
W tych zakładkach statystycznych, do których zapewne wiele osób nie zagląda są całe listy książek, które przeczytałam. Większość z przekierowaniem do opinii, jednak zdarzają się też takie, których nie opisałam. Dlaczego? Brak czasu, nieumiejętność sformułowania myśli, czy wręcz nabożny szacunek i podziw dla treści książki. Powody były różne.
I chociaż zdaję sobie sprawę, że nie będzie wiele osób, które zajrzą tutaj, przeczytają i powiedzą: Ja muszę tę książkę mieć i poznać! to ten komentarz dał mi troszkę do myślenia i postanowiłam pokrótce przedstawić książki, które raczej nie doczekają się osobnego tekstu, a zrobiły na mnie ogromne wrażenie.Słowem, otwieram przed Wami kufer, w którym chowam książki szczególne, takie moje, o których często myślę, które długo trawiłam, które są po prostu piękne. Różne.

"Tango" Sławomira Mrożka to pierwsza dłuższa forma, po poznaniu króciutkich opowiadań autora. Za ilością poszła i jakość. Chociaż już opowiadania zrobiły na mnie duże wrażenie, to ta książka wręcz oczarowała. Przeczytałam w jeden wieczór, myślałam o tej książce długo. O barwnych, groteskowych postaciach wykreowanych przez autora. O przewrotności świata Mrożka. O konflikcie pokoleń. O klatkach. O władzy absolutnej. O buncie.
Nie wyobrażam sobie, że mogłabym tej książki nie znać, nie przeczytać, nie wrócić jeszcze do niej. Nie wyobrażam sobie, że Wy moglibyście jej nie znać i nie mieć zamiaru poznać.
Moc tkwi w prostocie i sile przekazu - Tango ma tego aż nadto.


"Madame" Antoniego Libery znalazła się dość dawno temu na mojej półce. Dlaczego? Może za sprawą recenzji Luny? Może za sprawą słów pana Barańczaka na okładce? Może za sprawą jednej z tych zdawkowych rozmów ze Złym Ludziem o książkach?
Nie pamiętam. Jednak faktem jest, że była na półce. Była, bo miał być w niej PRL, Paryż, zaskakujące pierwsze zdanie, tajemnicza kobieta na okładce.To co znalazłam w środku przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Leciutkie, literackie, troszkę sarkastyczne, z Paryżem i PRLem, z młodością, z pasjami, z teatrem.
Tu nie pasuje słowo świetna, zachwycająca. Ona zawiera w sobie więcej niż te dwa epitety razem wzięte.


"Klechdy sezamowe" Bolesława Leśmiana pożyczyła mi Kasia. Dobry Człowiek. A Klechdy?
Były przepełnione złocistym, śniącym w słońcu sezamem. Były przepełnione kolorowymi i utkanymi jak hinduski szal, postaciami. Były pełne okrągłych, srebrno brzmiących leśmianowych słów. Były pełne cichutkich melodyjnie nuconych wierszów. Były pełne niekończących się historii. Były pełne kufrów ze spadającymi gwiazdami.
Panie Bolesławie, dziękuję.
Kasieńko, dziękuję.


Bach!
To wieko Kufra Dobrych Książek opadło. Koniec. Przynajmniej na dzisiaj.

Biografia powieściowa, czyli świetność taka, że muszę zadzierać głowę ("Na plebanii w Haworth" A.Przedpełska-Trzeciakowska)

Pamiętacie fragment Idy sierpniowej, w którym samotna bohaterka całą noc czyta podniszczony egzemplarz Jane Eyre? Ten obraz działał na mnie przez długi czas. W końcu i ja postanowiłam sobie kupić i przeczytać tę powieść.

Książka mnie, wówczas drobną uczennicę klasy szóstej, zaczarowała, omotała i wprawiła w zachwyt. Z miejsca stała się tą jedyną, ulubioną (do czasu, co prawda). Potem były Wichrowe Wzgórza, Shirley, Lokatorka Wildfell Hall, Agnes Grey – wszystkie w jakiś sposób szczególne, miejscami aż przytłaczające osobowościami poszczególnych postaci.

Jak to zwykle bywa, za zainteresowaniem książką, idzie zainteresowanie autorką. Dlatego też nie wahałam się chwili i pewnego zimowego dnia zakupiłam Na plebani w Haworth – biografię rodzeństwa Bronte.

Sięgnęłam po nią dopiero rok później. Rok odkładania, by mieć większą przyjemność z lektury, rok radosnego oczekiwania, rok by sięgnąć wreszcie po książkę, która miała mnie przenieść w świat XIX-wiecznej Anglii,  w świat genialnej czwórki. 

Przeczytałam, pochłonęłam i odkąd skończyłam siedzę mrucząc do siebie: Świetna książka, wspaniała książka, coś cudownego. Bo człowiek egzystuje marnie na tym świecie, czyta Jane Eyre, umie zachwycić się Shirley, a potem sięga po tę niepozorną książkę i widzi wszystko z całkiem innej strony niż wcześniej.  Wszystkie sploty, wszystkie nawiązania, wszystkie rozwiązania, które przedtem były niejasne, teraz stają się oczywiste. Wszystkie emocje, które targają bohaterkami, targały również autorkami.
I od razu można napisać: nie czytajcie dzieł sióstr bez lektury tej książki! Do niektórych pozycji podchodzimy lekko, bez dystansu, a potem widzimy całą historię jak na dłoni, wszystko co się z nią wiązało. Słowa parzą.  Bo historie zdarzyły się nie tylko na papierze, ale i w życiu (tylko zakończenie nie zawsze takie samo).

Plebania w Haworth [źródło]

Na plebanii w Haworth jest historią tragiczną. Historią tragiczną dziwnej rodziny, genialnych dzieci. Odciętych od świata, nie umiejących ze światem nawiązać kontaktu.
Gdy mówimy Bronte myślimy: Emily. Za chwilę przychodzi nam do głowy Charlotte. Dzięki ostatnim wydaniom również Anne.  Jednak ta książka zaczyna się w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym czasie.  Gdy na scenie nie widać trzech sióstr. Jest wolno toczący się powozik w którym siedzą państwo Bronte. Biedni, ale szczęśliwi. Zaraz pojawiają się kolejne obrazy - narodziny, niespodziewany śmierci wywierające taki wpływ na przyszłe pisarki, odtrącenie, osamotnienie, fascynacje, pisarskie próby, nieumiejętność życia w społeczeństwie, różnice charakterów czy na końcu nawet alkoholizm i narkotyki.

Mimo natłoku informacji biograficznych, książka nie ciągnie się, nie gubi, nie oszołamia nadmiarem informacji. Czyta ją się jak powieść. Ekscentryczną, po trochu straszną, po trochu fascynującą.
Z wiktoriańską Anglią w tle, z wielkimi postaciami na przedzie i ich codziennymi zmaganiami. Z prozaicznymi problemami, z mrożącymi krew w żyłach i wywołującymi łzy w oczach historiami.

Jest świetna, po prostu.

"Na plebanii w Haworth" A.Przedpełska-Trzeciakowska, wyd.Świat Książki, 2010, str. 512

Charlotte: Jane Eyre || Shirley || Vilette || Profesor
Emily: Wichrowe Wzgórza

Co czytają dziesięciolatki od dziesięcioleci? ("Niesamowity dwór" Z.Nienacki)

Wielki Piątek, godzina dwudziesta trzecia. Mery ogląda Incepcję, architekta stwarza budowle, w pewnej chwili coś skacze na kołdrę. Architektka budzi się, Mery też jest wytrącona z równowagi. Rzut oka na drugi koniec łóżka. To Mała jeszcze nie śpi, tylko zerka na ekran. Architektka nie zyskała jej sympatii.  Ale na razie jest cicho, tylko pod kołdrą leżą już dwa osobniki. Mała i Mery. Mery i Mała. Cisza…
-Niko?
-Hm?
-Lubisz ten film?
-Mhm.
Dezaprobata w jej oczach. Chwilowa.
-A oglądałaś „Chłopaki nie płaczą”?
Mery przecząco kręci głową. (Co to w ogóle za film? Jakaś komedia polska?)
-A „Transportera”?
Kolejne zaprzeczenie. (Co ona za filmy ogląda?!)
-A może chociaż Pana Samochodzika czytałaś?
Uff. Wreszcie temat, w którym Mery czuje się pewnie.  Tylko z filmu nici, wyłączamy komputer, światło zapalamy.
-Jasne.
-Bo wiesz, my z X. czekamy cały czas aż ktoś odda do biblioteki Pana Samochodzika i Fantomasa.
-Mogę wam pożyczyć, mam go u siebie. Drugi regał od szafy, trzecia półka od dołu. 
Mała leci do półki i przegląda książki. W końcu znowu zakopuje się pod kołdrę.
-A ty lubisz Pana Samochodzika?
-Jasne. Tak bardzo, bardzo. A ty?
-Ja zaczęłam czytać Niesamowity Dwór, ale on jakiś dziwny jest…
-Dlaczego?
-Bo to się tak zaczyna beznadziejnie. Zamiast napisać Była dziewczynka Zosia, która miała kolegę Antka i razem z nim wracała po próbie do domu to ten autor od razu zaczyna od dialogu. I trzeba się wszystkiego domyślać!
-Prawda – myślę. A do Małej nie przemawiają zabiegi literackie i szablony, o których jej opowiadam.
Wreszcie wybija północ, Mała ucieka do siebie, a ja siedzę nad tą okładką, trochę już podniszczoną. Ile lat nie odzywałam się do Pana Samochodzika? Chyba trochę za wiele…

Więc zaczynam znowu czytać tę dziwaczną książkę w której wszystko zaczyna się od dialogu i znowu odkrywam tę magię…

Magię bohaterów. Szczególnie tego jedynego, najważniejszego – Pana Samochodzika, którym chciałam kiedyś być. Pan Tomasz bowiem był wtedy i (jak się okazało) jest teraz wzorem – detektyw amator, posiadający potężną wiedzę i żyłkę do rozwiązywania zagadek. Nie brak mu również słabości do pięknych panienek i małego brzuszka (brzuszka zresztą nie stwierdzono na kartach powieści, przynajmniej ja sobie nie przypominam, jednak w moich wyobrażeniach zawsze istniał). Przy panu Tomaszu zawsze wierny Samochodzik, wehikuł, pokraka, kryjąca głęboko pod maską swe zalety, dobrze znane każdemu wielbicielowi…
Jednak Niesamowity dwór jest szczególny. Tylko tutaj znajdziemy kogoś, kto wynosi ten tom ponad inne: panna Wierzchoń i Bigos. Dwójka może trochę stereotypowa, może trochę za bardzo przerysowana, jednak jak komiczna i nadająca kolorytu tejże powieści!

Magia zagadki, która jak większość konstruowanych przez Nienackiego, jest całkiem prosta i krąży wokół zagadnień historycznych. Nie ma tym razem jezior, zamków i wakacji. Jest brudna jesień, stary dwór i masoni. Znowu pojawia się ulubiony Batura, pojawia się dozowanie przekazywanych informacji, pojawia się zaplątanie i zgrabny finisz.

Magia całej książki polega jednak na czymś innym. Ukrywa się w dynamicznej akcji, nieogłupiającej fabule, dyskretnym poczuciu humoru, lekkim piórze i PRLu stającym się aktualnie coraz bardziej odległą historią.

Powiedziano już dużo o książkach Nienackiego. Że komunistyczne, że lepiej nie, że Pan Samochodzik i Winnetou to już w ogóle przesada. Jednak chociaż takie złe, zabawiają czytelników  od pokoleń. Moi rodzice czytali, Źli Ludzie czytali, ja czytałam, teraz Mała czyta (ostatnio mi się zwierzyła: Niko, wiesz kim chciałabym być? Gangsterem Frankiem!). I chociaż znam i bardzo lubię Marininę, Wagnera, Christie, Chmielewską, Larssona to zawsze Pan Samochodzik jest tym, do którego się wraca i z którym zaczyna się swoją kryminalną przygodę. To na nim wychowały się pokolenia, to on nie stracił mimo upływu czasu.

"Niesamowity dwór" Z.Nienacki, wyd. Łódzkie, 1971 
Tekst ze specjalną dedykacją dla Snajperka