Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolina Wróżek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolina Wróżek. Pokaż wszystkie posty

Największa przygoda ostatnich lat.

To był jeden nieuważny krok. Chwiejny, troszkę zmęczony, jeden! A potem był tylko zachwyt, uśmiechy w duchu i troszkę kpiny. BBC pokazało swoim widzom najnowszy serial kostiumowy - Trzech Muszkieterów. Chciało powiedzieć: Nie przejmujcie się tym fiaskiem amerykańskim w którym zagrali wszyscy wasi ulubieni aktorzy! My damy wam coś ładniejszego z nowymi twarzami, które zdążycie pokochać! 

O serialu jeszcze za wcześnie mówić. Widziałam dopiero dwa odcinki. Jednak już po tym pierwszym zaczęłam rozglądać się za moim egzemplarzem "Trzech muszkieterów". Starym, zakurzonym, wyciągniętym z piwnicy. Nie wiem, dlaczego nie czytałam tego w dzieciństwie. Chyba po prostu zagubił się wtedy w piwnicy Babci, więc moją miłość do literatury płaszcza i szpady musiałam przeżywać bez najważniejszej lektury. Zaczęłam jednak niedawno, po latach nieobecności w świecie walk i honoru...

...było dużo krwi, dużo ukochanego tła historycznego, które nigdy nie przekraczało jednak cienkiej granicy, by nie przytłoczyć. Była miłość płomienna, którą odczuwać można jedynie mając szpadę przy boku, były walki, przyjaźń na całe życie, marzenia spełnione i tajemnice. Dużo tajemnic.

Wszystko zamknięte w krainę dzieciństwa, jakby przypadkiem kolejny krok przeniósł nas właśnie tam. Bo to jest jedna z tych książek, które przypominają ci o ukochanych latach twojego życia, nie zmieniają się nigdy, nawet gdy ty dorastasz. Pozwalają ci mimo niewygodnego marszczącego się kostiumu biegać po krętych uliczkach Paryża, zaglądać do komnaty królowej czy chatki chłopa.

Więc biegałam i zaglądałam. Wzruszałam się i denerwowałam, planując kolejne misje. Czasem śmiałam, czasem płakałam, często drżałam ze strachu. Znalazłam wreszcie ukochanego muszkietera, teraz umiem pewnym głosem powiedzieć - uwielbiam Atosa. I gdy zamknęłam książkę jednego byłam pewna - od czasu "Kapitana Fracasse" nie bawiłam się tak dobrze. A nawet, w życiu się nie bawiłam tak dobrze!

"Trzej muszkieterowie" A.Dumas, Iskry, 1987, str.496, tł.J.Guze

O miłości, humorze i przeznaczeniu...


Nie tak wyobrażałam sobie zakończenie całego wyzwania, jednak jak się okazało, troszkę przeceniłam swoje siły i zapomniałam o moim tempie pisania, słowem zostało jeszcze kilka książek, o których nie udało mi się wspomnieć, a które powinny zagościć. Wiadomo, modelacja i panowanie nad czasem, to nie jest umiejętność posiadana przez wszystkich.

"Rasmus i włóczęga" A.Lingren
Dziewięcioletni Rasmus z domu dziecka marzy, że znajdzie kogoś, kto go pokocha i ofiaruje mu prawdziwy, ciepły dom rodzinny. Pewnego szczególnie pechowego dnia nieszczęśliwy i samotny Rasmus podejmuje decyzję o ucieczce. Po nocy spędzonej w szopie spotyka Oskara - włóczęgę. Razem wyruszają na wędrówkę. Czeka ich długa i niebezpieczna droga. [źródło]

Jedna z tych mniej smutnych i melancholijnych książek Lindgren, w której jak zawsze wylewa się dziecięca miłość i brak odzewu ze strony dorosłych. Mamy prosty opis sierocińca, troszkę przygód, dużo ciepła i humoru. No i oczywiście, mamy bułeczki cynamonowe z mlekiem - najlepszą rzecz na świecie!

"Rasmus, rycerz Białej Róży" A.Lindgren
Kalle Blomkvist jest postrachem złoczyńców w całej Szwecji. Nie znajdzie się nigdzie drugiego detektywa tak spostrzegawczego i odważnego jak on. Nieustraszony śledczy popada jednak w kłopoty, kiedy na jego oczach zostaje uprowadzony mały Rasmus. Wraz z niezawodnymi przyjaciółmi Kalle wyrusza w pościg za kidnaperami, choć dręczą go wątpliwości. Problem polega na tym, że ma dopiero piętnaście lat...[źródło]

Nie przepadam za Lindgren w tym wydaniu. Co prawda, Rasmus jest rozczulający poprzez wieczny słowotok, co prawda, jest dużo emocji przy pościgach i wreszcie są kidnaperzy w krzywym zwierciadle, jednak podobnie jak Michael Blomkvist nigdy nie mogłam polubić Kallego. 
Tylko ta Wojna Róż - zaraz przypominają się wakacje...

"Brat" E.Kiereś
Pewnej księżycowej nocy dwaj bracia wyruszają na łowy, ale nieświadomie popełniona wina sprowadza na nich gniew tajemniczych i groźnych potęg. Wbrew zaklętemu losowi bracia będą próbowali odnaleźć się nawzajem w świecie, który dotąd znali tylko z gawęd snutych przy domowym ognisku. Czy im się to uda? I za jaką cenę? Czy poznają tajemnicę, od której ich wędrówka się rozpoczęła? A rozpoczęła się znacznie dawniej niż mogliby przypuścić.[źródło]

Lubię panią Emilię w tym ludowo-baśnowym wydaniu. Spokojna, po części mroczna książka o poszukiwaniach, uczuciach. Jedna z tych, które można włożyć między inne cudowne zbiory baśni. Jedna z tych, w których odnajduje się jakieś kawałki siebie. Co prawda, nie urzekła mnie tak, jak "Łowy", jednak zasługuje na uwagę.

"Rudy Dżil i jego pies. Kowal z Polesia większego" J.R.R. Tolkien
Giles, spokojny gospodarz z Ham, nie grzeszy odwagą. Przypadek sprawia, że zostaje Bohaterem Okolicy. Otrzymuje od Króla sławny miecz, szczególnie zasłużony w zabijaniu smoków. Kiedy więc pojawia się smok, zadanie zabicia potwora spada na niechętne temu brzemieniu barki Gilesa. Lecz oto smok odmawia walki... 
Przylesie Wielkie słynie z biegłych w swoim zawodzie rzemieślników i ze znakomitej kuchni. Pewnego razu urzędujący Mistrz Kucharski wyrusza w drogę, nie wiadomo dokąd. Wraca z czeladnikiem. Nie jest to jednak zwyczajny uczeń. To król czarodziejskiego ludu. Ma on do wypełnienia misję, która zmieni losy pewnego chłopca.[źródło]

Pierwsze opowiadanie to karykaturalny obraz rycerstwa. Giles jest miły i przeciętny. Sławę zyskuje dzięki tylko i wyłącznie szczęściu. Jak się okazuje, wielkie czyny nie muszą iść za wielką odwagą. Miło, zwiewnie, zdecydowanie po tolkienowsku i z przymrużeniem oka.
Drugie opowiadanie bardziej baśniowe, też troszkę dowcipne, jednak przede wszystkim bardziej zahaczające o ludowe wierzenia. No i jeszcze jedno - ciekawsze.  Obydwa proste i kunsztowne za razem - po prostu Tolkien.

Co czytają dziesięciolatki od dziesięcioleci? ("Niesamowity dwór" Z.Nienacki)

Wielki Piątek, godzina dwudziesta trzecia. Mery ogląda Incepcję, architekta stwarza budowle, w pewnej chwili coś skacze na kołdrę. Architektka budzi się, Mery też jest wytrącona z równowagi. Rzut oka na drugi koniec łóżka. To Mała jeszcze nie śpi, tylko zerka na ekran. Architektka nie zyskała jej sympatii.  Ale na razie jest cicho, tylko pod kołdrą leżą już dwa osobniki. Mała i Mery. Mery i Mała. Cisza…
-Niko?
-Hm?
-Lubisz ten film?
-Mhm.
Dezaprobata w jej oczach. Chwilowa.
-A oglądałaś „Chłopaki nie płaczą”?
Mery przecząco kręci głową. (Co to w ogóle za film? Jakaś komedia polska?)
-A „Transportera”?
Kolejne zaprzeczenie. (Co ona za filmy ogląda?!)
-A może chociaż Pana Samochodzika czytałaś?
Uff. Wreszcie temat, w którym Mery czuje się pewnie.  Tylko z filmu nici, wyłączamy komputer, światło zapalamy.
-Jasne.
-Bo wiesz, my z X. czekamy cały czas aż ktoś odda do biblioteki Pana Samochodzika i Fantomasa.
-Mogę wam pożyczyć, mam go u siebie. Drugi regał od szafy, trzecia półka od dołu. 
Mała leci do półki i przegląda książki. W końcu znowu zakopuje się pod kołdrę.
-A ty lubisz Pana Samochodzika?
-Jasne. Tak bardzo, bardzo. A ty?
-Ja zaczęłam czytać Niesamowity Dwór, ale on jakiś dziwny jest…
-Dlaczego?
-Bo to się tak zaczyna beznadziejnie. Zamiast napisać Była dziewczynka Zosia, która miała kolegę Antka i razem z nim wracała po próbie do domu to ten autor od razu zaczyna od dialogu. I trzeba się wszystkiego domyślać!
-Prawda – myślę. A do Małej nie przemawiają zabiegi literackie i szablony, o których jej opowiadam.
Wreszcie wybija północ, Mała ucieka do siebie, a ja siedzę nad tą okładką, trochę już podniszczoną. Ile lat nie odzywałam się do Pana Samochodzika? Chyba trochę za wiele…

Więc zaczynam znowu czytać tę dziwaczną książkę w której wszystko zaczyna się od dialogu i znowu odkrywam tę magię…

Magię bohaterów. Szczególnie tego jedynego, najważniejszego – Pana Samochodzika, którym chciałam kiedyś być. Pan Tomasz bowiem był wtedy i (jak się okazało) jest teraz wzorem – detektyw amator, posiadający potężną wiedzę i żyłkę do rozwiązywania zagadek. Nie brak mu również słabości do pięknych panienek i małego brzuszka (brzuszka zresztą nie stwierdzono na kartach powieści, przynajmniej ja sobie nie przypominam, jednak w moich wyobrażeniach zawsze istniał). Przy panu Tomaszu zawsze wierny Samochodzik, wehikuł, pokraka, kryjąca głęboko pod maską swe zalety, dobrze znane każdemu wielbicielowi…
Jednak Niesamowity dwór jest szczególny. Tylko tutaj znajdziemy kogoś, kto wynosi ten tom ponad inne: panna Wierzchoń i Bigos. Dwójka może trochę stereotypowa, może trochę za bardzo przerysowana, jednak jak komiczna i nadająca kolorytu tejże powieści!

Magia zagadki, która jak większość konstruowanych przez Nienackiego, jest całkiem prosta i krąży wokół zagadnień historycznych. Nie ma tym razem jezior, zamków i wakacji. Jest brudna jesień, stary dwór i masoni. Znowu pojawia się ulubiony Batura, pojawia się dozowanie przekazywanych informacji, pojawia się zaplątanie i zgrabny finisz.

Magia całej książki polega jednak na czymś innym. Ukrywa się w dynamicznej akcji, nieogłupiającej fabule, dyskretnym poczuciu humoru, lekkim piórze i PRLu stającym się aktualnie coraz bardziej odległą historią.

Powiedziano już dużo o książkach Nienackiego. Że komunistyczne, że lepiej nie, że Pan Samochodzik i Winnetou to już w ogóle przesada. Jednak chociaż takie złe, zabawiają czytelników  od pokoleń. Moi rodzice czytali, Źli Ludzie czytali, ja czytałam, teraz Mała czyta (ostatnio mi się zwierzyła: Niko, wiesz kim chciałabym być? Gangsterem Frankiem!). I chociaż znam i bardzo lubię Marininę, Wagnera, Christie, Chmielewską, Larssona to zawsze Pan Samochodzik jest tym, do którego się wraca i z którym zaczyna się swoją kryminalną przygodę. To na nim wychowały się pokolenia, to on nie stracił mimo upływu czasu.

"Niesamowity dwór" Z.Nienacki, wyd. Łódzkie, 1971 
Tekst ze specjalną dedykacją dla Snajperka

Wspomnienie

2 kwietnia 1805 roku na świat przyszedł jeden z największych pisarzy świata. Biały Łabędź, będący jeszcze wtedy Brzydkim Kaczątkiem.  Wszyscy wiemy, jak potoczyło się jego życie. Już od dziecka kolorowe, rozkrzyczane kreskówki pokazują nam wręcz wyświechtane historie w przeróżnych ujęciach i sceneriach. Kanciasta dziewczynka z zapałkami, wielkooki cesarz bez szat, czy (najczęściej) owe brzydkie kaczątko.

Jednak pełną magię opowieści pisarza można odkryć czytając je. Nie w tych skróconych, uproszczonych wersjach, gdzie więcej obrazków niż słów, nie jednym okiem oglądając kreskówki.
Chyba w każdym domu jest opasła księga z baśniami Andersena. Pełna wspaniałych historii. Tam Królowa Śniegu naprawdę jest straszna, tam można znaleźć latający kufer.

Macie dzisiaj wolny wieczór? Przysiądźcie ze zniszczoną księgą i zatopcie się w baśniach. Ci, którzy wygospodarowali sobie jedynie dziesięć minut przed snem, niech sięgną po wspomnieniowy (mój ulubiony) "Imbryk". Na tych, którzy mają więcej czasu już czeka "Królowa Śniegu". Długa, szczegółowa, której nie odda żadna kreskówka (pamiętam, podobne do lektury wrażenie zrobił na mnie jedynie spektakl "Królowa Śniegu" w którymś z lubelskich teatrów. Byłam maleńka, wciśnięta w fotel i blada z emocji)

Jednak dzisiejszy dzień to nie tylko urodziny Andersena. Dzisiejszy dzień to również Międzynarodowy Dzień Książek dla Dzieci. Ulubionych tytułów zaczytywanych "na śmierć" przez malutkich ludzi już wtedy kształtujących swoją wrażliwość. W trakcie blogowania spotykałam wielu ludzi.Bardzo często były to młode osoby (podobne wiekiem do mnie), które na dobre zaczęły czytać pod koniec podstawówki, zachęcone lekturą Harry'ego Pottera czy Ani z Zielonego Wzgórza. Jest jednak wielu Bloggerów, którzy czytanie mają we krwi. Od narodzenia przygarniają i smakują książki. Właśnie owi Bloggerzy mają nieśmiertelne już wspomnienia. Pierwszych ukochanych książek, pierwszych niezniszczalnych historii.

Do moich niezniszczalnych historii należy ta o Dzieciach z Bullerbyn, którą odkrywałam z wypiekami i uśmiechem na twarzy. Tak dobrze rozumiałam się wtedy z Lisą! Sztandarową pozycją jest również Kubuś Puchatek - pierwsza książka w mojej biblioteczce (którą Mama zaczęła kompletować jeszcze przed moim narodzeniem) i oczywiście baśnie przeróżne. Większość Baśni odziedziczyłam po Rodzicach, którzy mięli ich bardzo dużo ("Klechd polskie", "Baśnie północy", "Baśnie" Andersena..."), jednak chyba najbardziej jestem przywiązana do najnowszego tomu, który kilka lat temu dostałam na Gwiazdkę - "Bajarka opowiada". Coś wspaniałego.

Jednak te pozycje to kanon Młodego Czytelnika. Każdy je zna. Założę się również, że każdy Czytelnik w swojej pamięci przechowuje książki mniej znane, które również rozjaśniały jego dzieciństwo. Moją jest "Coś ci powiem, Stokrotko" Miry Jaworczakowej. Jedna z ukochanych książek, odkryta podczas wędrowania między półkami biblioteki. Do dziś pamiętam również wydanie. Zielono-niebieskie, z Naszej Księgarni.


 Konkurs z literaturą dziecięcą
Teraz, dla ciekawych i zakochanych w książkach, nietypowy konkurs. Waszym zadaniem jest zgadnąć z jakiej baśni Andersena pochodzi powyższa ilustracja (to nie Szancer, więc zadanie macie utrudnione ;-)) oraz opowiedzieć mi o swojej ukochanej, niezbyt popularnej (słowem Ania, Kubuś Puchatek, Dzieci z Bullerbyn oraz inne znane książki Lindgren, Makuszyński, Pan Samochodzik czy Jeżycjada nie wchodzą w grę) książce z dzieciństwa.Odpowiedź do zagadki z ilustracją przesyłamy na mojego maila [pudelko-czekoladek@wp.pl]
Nietypowość konkursu polega na tym, że ja nawet nie jestem pewna, czy będzie jakaś nagroda. Nie wiem, jak będę oceniała wypowiedzi, czy będę brała pod uwagę dwa podpunkty. Więc jeśli na przykład nie znacie tytułu baśni,  możecie opowiedzieć jedynie o książce z dzieciństwa, i kto wie, może wygracie? Na odpowiedzi poczekam do końca kwietnia.



Teraz wracam do moich baśni. Wam też radzę to zrobić.
Mery

Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku? ("My na wyspie Saltkrakan" A.Lindgren)

Kiedyś Mariusz Szczygieł powiedział, że „Śmierć pięknych saren” to najbardziej anty-depresyjna książka świata. Po jej przeczytaniu, zgodziłam się z moim ulubionym felietonistą. Dzisiaj jednak muszę wziąć na to poprawkę: jest jeszcze jedna pozycja, dorównująca pod tym względem wspomnieniom Oty Pavela. Książka uwielbiana przez dzieci, książka odkryta przeze mnie w tym, jeszcze świeżym, roku – „My na wyspie Saltkrakan”.

Ta historia to bilet do wakacyjnych przygód, kąpieli w morzu, łowienia pstrągów, budowania szałasów. Pełna ludzi do pokochania, małych radości, domów do ulubienia, chwil do złapania, dziecięcych teorii do wcielenia w życie. Skusisz się? Zaryzykujesz? To wsiadaj.

Ostrożnie, tutaj belka trochę wystaje. Hop! Już możesz stanąć spokojnie, będzie tylko trochę kołysać, jak to na statku. Lecz gdy siądziesz na ławeczce, wszystko będzie wydawało się spokojniejsze, widzisz? Wystaw twarz do słońca. Czujesz? To już wakacje, w wakacje słońce patrzy weselej, wakacyjnie. Tam? Stoi sobie spokojnie Melker – znany pisarz. Czwórka wokół niego, to oczywiście jego dzieci, Malin, Johan, Niklas i Pelle. Ale uwaga, wysiadamy! Witamy na wyspie Saltkrakan.

Już  czeka na nas Tjorven wraz  ze swoim nieodłącznym czworonożnym towarzyszem.  Czekają tam również dziecięce przygody, stare zawalające się domy, w których trzeba mieszkać, czekają pierwsze zwierzątka domowe.

Gdzieś w  tle przewija się cichcem temat śmierci matki, rozterki, ból po stracie. Pojawiają się różne charaktery.  Ulubiony, zamknięty w sobie Pelle, ciekawska Tjorven, nad wiek dorosła Malin, wieczny Piotruś Pan – Melker. Jak to w życiu. Pojawia się strach przed samotnością, jednak wszystko przykrywa warstwa beztroskiego lata i bezpieczeństwa.
„-Wujku, wiesz co? Jak nie potrafisz pisać tak, żebym ja rozumiała, to właściwie możesz wcale nie pisać!”
Słowa malutkiej Tjorven utkwiły mi w głowie i nie chcą do dzisiaj wyjść, chociaż już dobry miesiąc miną od tej lektury. Wielu jest teraz autorów, którzy piszą bestsellery, przez niektórych okrzyknięci są wręcz geniuszami. I powolutku zapomina się, że szczytem geniuszu jest napisanie książki dla tak wymagającego czytelnika jakim jest dziecko. Tylko autor, który ma w sobie cząstkę dziecka, dla dziecka napisze książkę. Astrid Lindgren pisała dla dzieci, umiała pisać dla dzieci. Poruszała tematy czasem przykre, ubierała je w słowa proste, które oddawały rzeczywistość, umiała pokazać odczucia dziecka.

Ale nie można zapomnieć o najważniejszej kwestii: Dlaczego wujek kąpie się w spodniach? Otóż, wujek kąpał się w spodniach na okładce w pierwszym tłumaczeniu pani Marii Olszańskiej, bo w szwedzkiej wersji oraz w późniejszych polskich wydaniach było po prostu: My, na wyspie Saltkrakan.
Ale! Wujek kąpał się w spodniach we wszystkich wydaniach i tłumaczeniach, gdzieś w środku książeczki. A dlaczego? Po prostu kochał swoje dzieci i martwił się o nie. Był również człowiekiem pomysłowym. I dlatego właśnie kąpał się w spodniach.  A jeżeli  jeszcze nie wiecie, jaki to wszystko ma związek, ja bym radziła się przekonać samemu. 

"My na wyspie Saltkrakan" A.Lindgren, wyd. Nasza Księgarnia, 2011, tł.M.Olszańska

Najpiękniejsza baśń świata. ("Mio, mój Mio" A.Lindgren)


Nie wiem, jak to się dzieje, lecz im człowiek starszy, tym trudniej mu marzyć. Jakby uczepił się go głos i szeptał do ucha: szkoła, nauka, problemy duże i małe – myśl o tym… Chociaż  szukasz książek, by ten głos zagłuszyć – nie zawsze udaje się. A jak nawet już się uda, zaraz wchodzisz w świat podobny do twojego, po prostu, na kark zarzucasz sobie problemy innych.

Nie tym razem jednak, wreszcie głos uciekł, zakopał się głęboko w ziemi, zapewne drżąc ze strachu przed najgroźniejszymi historiami świata: baśniami. Sięgnęłam wreszcie po jedną z tych cudownych książek Astrid Lindgren i  gdybym miała w trzech słowach opisać tę, powiedziałabym: najpiękniejsza baśń świata.

„Mio, mój Mio” bowiem, zamiast znajdować wydarzenia zastępujące nam codzienne problemy, wyciąga rękę, by zabrać nas tam, gdzie ich w ogóle nie ma – do Krainy Dalekiej.
Czy zostałeś przypadkiem porwany z parkowej ławki, tramwaju, łóżka, to nie ma znaczenia. Wreszcie czujesz się wolny, spokojny i bezpieczny. Księżyc przybliża się niepostrzeżenie, kraina już jest, odnaleziony ojciec-król i przyjaciele również.

Mijają więc dni, na przechadzkach po ogrodzie różanym, po  łąkach  i lasach. Pojawia się cudowny koń o ufnych oczach, jest też źródło gaszące pragnienie.

Lecz jak to w każdej baśni bywa, pojawia się mroczna postać. Tym razem pod nazwą rycerza Kato, zabiera najmłodszych, wkładając im serca z kamienia bądź zamieniając w ptaki. A uratować może ich jedynie Mio. Malutki Mio, zabrany ze sztokholmskiego parku. Czy ojciec-król nie kocha go, jeżeli godzi się, by wyruszył na taką wyprawę?...

Pod osłoną tej historii wielu biografów znalazłoby kawałek życia autorki. To ona musiała oddać swojego maleńkiego syna do adopcji, ponieważ nie stać jej było, by utrzymać dziecko. Dopiero po trzech latach mogła zatrzymać synka w domu. Cóż, zapewne w historii kryje się przesłanie dla Lassego. Jednak to przesłanie jest również gwarancją dla wszystkich dzieci, uspokaja je i otula bezpieczeństwem.  Rodzice czekają na nie w Krainie Dalekiej. Ktoś czeka w Krainie Dalekiej i na nas.  I chociaż czasem czekają na nas trudne zadania i trudne przeszkody, my je pokonamy…

Prócz sugestywnej historii w książce czekają na nas marzycielskie scenerie, bure bądź sielskie krajobrazy.   Czekają na nas ludzie i straszni, i ludzko okrutni, i prawdziwi przyjaciele.
A siła całego opowiadania tkwi w prostocie. Dziecko jest wymagającym czytelnikiem. Nie dla niego długie, nic nie wnoszące opisy. Powiesz „ogród różany” i one widzą już wszystko. Ale oszczędzać na papierze też nie można. Nie zapominajcie o pytaniach, jakie zadają dzieci. Trzeba trafić idealnie. W styl prosty, wyczerpujący, zajmujący, magiczny, pobudzający naszą wyobraźnię. Astrid Lindgren robiła to po mistrzowsku.

Piszę dzieci to, dzieci tamto, jednak sama widzę po sobie, czego od babci wymagam, co ona mi daje. Podróż do krainy marzeń każdego dziecka, każdego samotnika, każdego introwertyka, każdego zaganianego społecznika. Podróż nie pierwszą klasą, co to bowiem za radość, gdy wszystko mamy podane? Tutaj dużo musimy sobie wyobrazić, samemu przeżyć tę historię i to jest w tej książce najpiękniejsze. 

I dlatego ja tak uwielbiam tę książkę. Mimo niebezpieczeństw czekających na Mio, opowieść ta przynosi ukojenie i nadzieję...

"Mio, mój Mio" A.Lindgren, wyd. Nasza Księgarnia, 2008, tł.M.Olszańska

Kolejny sentymentalny powrót...


Sięgając po nową książkę autora z dzieciństwa, w dodatku ulubionego autora, zawsze czuje się pewien dreszcz emocji.  Co tym razem na nas czeka? Będzie tak dobrze jak wcześniej? Może lepiej…
Gdy sięga się po kilku latach przerwy, latach bez obcowania z prozą danego pisarza, ten dreszcze emocji jest intensywniejszy, bo do zwykłego zaciekawienia dochodzi obawa, czy przypadkiem nie jesteśmy za starzy, czy legenda, którą owiane są wszystkie poprzednie dzieła danej osoby, nie runie i nie rozleci się w drobny mak?

Potem są pierwsze wersy, pierwszych kilka zdań, które muszą wystawić świadectwo:

"Pani Marta czytała właśnie ulubioną książkę pt. Sto tysięcy - dlaczego? - kiedy do pokoju weszła miła Kasia, dziewoja takiej postury, że gdyby w kącie nie było pieca, można by mniemać, że piec był wyszedł na chwilę i teraz właśnie powraca."


Po takim cytacie słychać już tylko wielkie uff, będzie dobrze, ba, już jest dobrze. Dalej możemy zająć się wieściami, jakie przynosi wyżej wspomniana panna-piec.  Dziewoja owa jest (niestety!) jedynie epizodem w tejże opowieści, skonstruowanym na potrzeby zaanonsowania listonosza, który również zaraz znika. Zostawia jednak główny motor napędowy, klasyczne spiritus movens tejże powieści: list. List przyprawiający o drgawki (czy śmiechu czy strachu, to już indywidualna kwestia), list wywołujący zdziwienie na zacnej twarzy pani Marty, list kryjący tajemnicę. Mianowicie informację o kolejnym liście (to nie mój żart!), najprawdopodobniej testamencie zostawionym w spadku, przez prapradziadka Mościrzeckiego (informacja ważna: pani Marta z rodu Mościrzeckich). Testament ma być otworzony w obecności całej rodziny, słowem wszyscy mają stawić się w Warszawie przy ulicy Zawiłej 16. I to koniec listów w tej powieści… Chociaż, no jeszcze jeden musimy wziąć pod uwagę, ale to za jakiś czas, więc na razie zajmijmy się innymi wydarzeniami. Do Warszawy na spotkanie stawia się cały arsenał osobowości.


Tutaj już jesteśmy na swoim gruncie, co więcej, troszkę zaczyna nam zalatywać schematem. Mamy trzech urwipołciów, wypisz wymaluj Zawidzki (malarz z Szaleństw panny Ewy – przyp. red.*), cudowną pannę Katarzynę – postrach w spódnicy, o uroczym sercu, panią Martę z pytajnikiem, zgorzkniałego pana Adama i nerwowego aptekarza. Krążymy wokół rozwiązania tajemnicy a’la Szatan z siódmej klasy za bohaterów mając postacie a’la Szaleństwa panny Ewy. Nieprzyjemnie? Nudno? Skądże!

Makuszyński operuje tak pięknym językiem, z taką masą obrazowych porównań, czasem wręcz przerastających treść, że książka staje się swoistym rozweselaczem, jednocześnie wprawiając w podziw czytelnika. Styl znany dobrze z innych jego powieści się nie starzeje, cały czas skrzy humorem i wielką lekkością.

Bohaterowie? Oni trzymają się równiutko. Troszkę może za bardzo widzimy podobieństwo do SzPE (jak już wyżej wspominałam), jednak główne cechy charakteryzują chyba wszystkie osoby jakie wyszły spod pióra pana Kornela. A mianowicie: szczerość, radość, często bieda, otwartość, niegasnący uśmiech. Plus dla każdego z osobna: miłosne uniesienia, smutek, ból, bieda, bogactwo, kalectwo. Oczywiście nie zapominamy o tych gorszych (by tak miło nie było): zgryźliwość, zamknięcie w sobie, niechęć. Może za bardzo szablonowi, może i niezbyt przekonywujący, czasem wręcz denerwujący swym nieustępującym optymizmem, jednak dla mnie oni są i zawsze będą największym atutem. Gdy czyta się książki z takimi bohaterami, bez względu na pogodę pokazuje się słońce na naszym prywatnym, wewnętrznym firmamencie, a i my stajemy się bardziej uśmiechnięci, weselsi.

Niestety, teraz trzeba przejść do zastrzeżeń. Mam jedno: panie Kornelu, co z akcją??? Fabuła nijaka. List i zagadka z czasów napoleońskich. Jednak daleko, daleko jej do tej z „Szatana z siódmej klasy”. Nadrabiał to pan elokwencją, nie przeczę, ale trochę zabrakło.

Więcej zastrzeżeń nie mam. Przyznaję, że mimo wszystko było naprawdę cudownie. Sympatycznie tak po raz kolejny spotkać z bohaterami ulubionego autora, a co za tym idzie – z samym autorem. Chociaż „List z tamtego świata” nie dorównuje „Szaleństwom”, „Szatanowi” czy „Awanturze o Basię”
to stawiam go na równi z „Panną z mokrą głową” i  zapewne jeszcze nie raz do niego wrócę.
*żeby jeszcze ta redakcja była… – dopisek autorki

"List z tamtego świata" K.Makuszyński, Wydawnictwo Literackie, 1988 "Trójka e-pik"