Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rzeka Wenus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rzeka Wenus. Pokaż wszystkie posty

Emocjonalne przywiązanie, fabularna klapa, czyli ludzie książki kochają. ("Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska)

…z notatek czytelnika
W dodatku, z tych notatek głęboko w szufladach trzymanych, w których nie ma nic obiektywnego.

Z kontynuacjami zazwyczaj jest tak, że są albo coraz gorsze albo coraz lepsze. W przypadku książek pani Ficner-Ogonowskiej jest inaczej. Każdy tom różni się całkowicie od poprzedniego. Pierwsza część była długa, do czytania, delektowania się, słodzenia i zachwycania. Druga krótsza o połowę, z fabułą bardziej rozbudowaną, z bardziej odważnymi wyborami bohaterów. Trzecia nie za długa, nie za krótka. Nie za zdecydowana, nie za spokojna.

Hania (wreszcie!) pozbywa się większości swych lęków i jak napisano na okładce, decyduje się dzielić swe życie z Mikołajem. Jednak los nie zasypia, lubi się bawić w chowanego i podrzucać niemiłe wydarzenia do życiorysów. Tym razem uderzających nie bezpośrednio w dwójkę głównych bohaterów, ale we wszystkich ich bliskich.

A zwykły czytelnik, wcześniej przy każdym smutku sięgający do tego szaro-miodowego cieszy się, że znowu powrócą do niego dawni bohaterowie, może czasem przerysowani, ale mimo wszystko sympatyczni. Tacy, z którymi po prostu miło się przebywa. I którzy też mają źle na tym świecie. Więc można sobie czasem z nimi popłakać. Albo się pośmiać.

Tylko, że ich już nie ma. Nie ma przede wszystkim przeciwwagi dla wszystkich smutków tej książki, czyli Dominiki. Ulubiona bohaterka większości czytelników popada w dziwną depresję, z której pod koniec równie dziwnym trafem wychodzi (koniec serii, więc trzeba było wszystko z uśmiechem zakończyć). Ale przez całą książkę jest nieobecna. I to strasznie nie pasuje. A już Hanka starająca się zastąpić Dominikę była kompletną pomyłką. Zresztą, ona nie mogła zastąpić Dominiki, bo była tylko Hanką. I pomijając jedno zdanie w książce, w ogóle nie było widać, żeby ją zastępowała. Więc czujemy się troszkę samotni i zaskoczeni. Jakby do tego szaro-miodowego świata wkradło się za dużo obcych czerni. Nic miłego.


I druga, sztandarowa sprawa – nie dość, że Dominiki nie ma, to na bohaterów spadają w takim czasie i odstępie takie problemy, że nawet biedny czytelnik, któremu wydaje się, że ma najgorzej na świecie, zaczyna się łapać za głowę. W dodatku, wcale nie myśli Jacy oni biedni, jednak mają gorzej ode mnie…, tylko raczej Taaaak, jasne, a na koniec ich traktor przejedzie…(jeśli jest człowiekiem troszkę złośliwym).

Teraz spokojnie wychodzi, że niezbyt miło czytelnikowi poznawać kolejne perypetie bohaterów. Ależ nie! Miło, tylko jakby troszkę już nudno… Szczególnie, że w ostatniej części bohaterowie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Iść tu czy tam. Załamywać się, czy cieszyć. Rozdrapywać kolejne rany z przeszłości, czy może się z nimi godzić… Atuty poprzednich części, których nigdy dużo nie było, zostały gdzieś schowane bądź zniszczone. Ale wiecie jak to jest. Cały czas, w głębi serca lubimy bohaterów, więc ostatecznie się i z tym się godzimy.

Przyjaciół przecież się nie opuszcza ot tak.
Ostatecznie można dla pocieszenia wrócić sobie do dwóch poprzednich części.

"Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska, wyd.Znak, 2013

Samotność w wielkim mieście ("Ukryte godziny" D. de Vigan)

Dzisiaj musicie zapomnieć o Paryżu, jaki żyje w waszych snach, jakim przepełnione są wszystkie opowieści. Że wieża Eiffla, że belle epoque, że Edith Piaf… Dzisiaj miasto oglądane będzie oczami paryżanina. Żadnego turysty z głową wypełnioną stereotypami. Człowieka, dla którego Paryż to droga dom-metro-praca...

Tym razem czeka na nas opowieść o Mathilde – samotnej matce trzech chłopców, która zaczyna mieć problemy w pracy. Jak to się dokładnie nazywa? Mobbing, bodajże. Szef jednego dnia zaczyna odsuwać ją od kolejnych projektów, pozbawia biura, udaje, że nie dostał jej maili...  Kobieta zostaje wręcz wciągnięta w pułapkę własnych myśli, najpierw starając się zrozumieć, co robi źle. Potem walcząc z tym. Nie wie tylko, że szybkiego, dobrego rozwiązania nie ma.
Równocześnie toczy się historia Thibaulta -samotnego lekarza, który właśnie rozstał się z dziewczyną i aktualnie całkowicie oddaje się pracy.

Troszkę schematyczne, jak to bywa w takim przypadku. Jednak jest coś, co wyróżnia  tę powieść. Normalnie wszystko powinno dążyć do momentu przełomowego, gnając z zawrotną szybkością. Tutaj w ogóle trudno znaleźć jakikolwiek moment przełomowy. Jesteśmy tylko my i bohaterowie, których drogi wiją się na wszystkie strony, nieprawdopodobnie blisko siebie, muskając się czasami.

I schemat się kończy. Zaczyna się dobra proza, niebanalna, o tym na co choruje teraz społeczność, mimo wszechobecnych uśmiechów i Dobrych Wróżek, mówiących: zrobisz to i będziesz szczęśliwy! czy myśl pozytywnie!. Zaczyna się opowieść o samotności, o chęci ucieczki, o strachu. Po prostu. Proza, której zawsze brakuje i  na którą zawsze zapotrzebowanie jest.



Jest też wielkie miasto. Paryż odgrywa niebanalną rolę. Nie w sensie komercyjnym, nie patrząc przez pryzmat zabytków, stereotypów, które wkładane nam są do głowy od małego . Paryż, mógłby być też Londyn, Nowy Jork, Madryt... Paryż, wielki, dudniący, pełen samotnych, mijających się w biegu ludzi.

Dwójka, której się przyglądamy, nadająca się cudownie do komedii romantycznej, odkrywa przed nami swoje drugie oblicze - pełne rozterek, pytań, niepewności, załamań.  Zazwyczaj zrezygnowane, boleśnie doświadczone. Samotne oblicze, które często ludzie chowają gdzieś głęboko przed innymi. Oblicze, które tak na prawdę, nas wszystkich łączy.

Jednak trzeba wspomnieć, czego tej książce zabrakło - duszy. Paradoksalnie, zbudowana jest cała na uczuciach, a uczuć czasem jej brakuje. Pani de Vigan nie posiada jeszcze (albo już?) rozmachu artysty, widać tylko świetnego rzemieślnika, który panuje nad wszystkimi postaciami, myślami, stylami, konstrukcjami. Bo warsztatowo książka jest świetna. Ale to jeszcze nie jest geniusz, i by wdrapać się jeszcze wyżej, potrzeba odrobiny czegoś. Dlatego książka może zginąć, wśród innych.

Mimo to, cały czas to dobra literatura. Takiej, jakiej czasem nam potrzeba. Po jakiej trudno się ruszyć z miejsca. Wstać i iść.

źródło zdjęcia,  źródło drugiego zdjęcia


"Ukryte godziny" D. de Vigan, wyd.Sonia Draga, 2010, tł.S.Kluza

Niezniszczona koronka ("Ruth" E.Gaskell)

Starsza o sześć lat od Charlotty, pai Elżbieta Cleghorn Gaskell była żoną pastora sekty unitarian (…). W 1848 roku wydała „Mary Barton” – powieść z życia Manchesteru osnutą na tle zamieszek robotniczych w 1842 roku.
Po wydaniu Mary Barton podjęła współpracę z Dickensem w redagowanych przez niego pismach „Haousehold Words” i „All the Year Round”. Tam właśnie ukazywały się jej ciepłe, pełne humoru opowiadania, misterne jak staroświecka koronka, wydane później w książce pod tytułem „Cranford” i uznane za jej najwybitniejsze dzieło pisarskie. Nie ono jednak przyniosło jej sławę, lecz opublikowana po śmierci przyjaciółki „Biografia Charlotty Bronte”. 1

W krótkim opisie pani Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej brakuje „Ruth”. Czyżby powieść tak odważna, o kobiecie lekkich obyczajów, przeszła bez echa? Czyżby przyćmiły ją „pełne humoru opowiadania, misterne jak staroświecka koronka”?2
W to nie wierzę, jednak patrząc z perspektywy czasu na tę powieść, widać że nie miała czym szokować, że jedyne co mogło wprawić w zdumienie krytyków, to temat.

Tytułowa bohaterka, Ruth Hilton, to młoda dziewczyna, sierota, która zarabia na swe utrzymanie jako szwaczka. Kiedy traci posadę i dach nad głową, oczarowany jej urodą i skromnością dżentelmen, proponuje dziewczynie schronienie i pociechę. Szczęście nie trwa długo, zdruzgotana i zhańbiona Ruth otrzymuje jednak szansę na nowe życie pośród ludzi, którzy ofiarują jej miłość i szacunek.3

Temat jest wszystkim, można powiedzieć. Wyobraźcie sobie te dystyngowane damy, którym dostarczają tę powieść przed oblicza. Pani pastorowa napisała, książka musi być dobra. Otwierają, a w środku czeka na nich kobieta upadła.  W dodatku, pani pastorowa wcale jej nie potępia. Co prawda, w powieściach mamy różne spojrzenia na problem, nie sposób określić, z którym bohaterem autorka może się utożsamiać. Jednak owe damy, jak i współcześni czytelnicy, muszą widzieć, że pani Gaskell było bliżej do postawy pana Bensona niż chociażby pana Bradshawa (którego, notabene, z gracją i ironią opisała. W dodatku, udało jej się zachować do niego wielki szacunek – cały czas zachodzę w głowę, jak to możliwe). I owe damy zapewne podchodziły do tego z wielkim sceptyzmem.  

W tych czasach jednak, trudno zachwycić się, dostrzec tę świeżość spojrzenia, nawet ten szokujący temat. Teraz Ruth i pan Bellingham zapewne zostali by określeni, jako para żyjąca na kocią łapę. A dalszy ciąg mógłby być taki (przynajmniej ja ich sobie tak wyobrażam):

 Dlatego też w tych czasach, książka musi się bronić czym innym. Nie szokującym tematem, tematem tabu, który aktualnie jest na porządku dziennym w naszym kraju. Jednak broni się, zagarniając dla siebie całą naszą uwagę, zabierając nasze myśli.

Zabiera je bohaterami. Kreowanymi zamaszystym piórem, subtelnym, jednak ostrym w osądach. Delikatnie wytykającym przywary, nigdy nie krytykującym. Bohaterami złożonymi i rozłożonymi (na części pierwsze). Bohaterami, których się kocha, których się nie lubi i którym przygląda się z przymrużeniem oka.

Zabiera je akcją. Opisem, który pani Anna tak trafnie nazwała koronkowym, kolejnymi losami młodej kobiety, która pokutuje za błąd z przeszłości, w świecie, który nie chce się nauczyć przebaczać.  Opisem, który wciąga, którym można się zachwycać i który można łapczywie połykać.

Zabiera je przesłaniem. Bo chociaż przykład już nie z tej epoki, to samo przesłanie, to niektóre postawy są cały czas ważne w naszym świecie, i potrzebne również teraz. Pani Gaskell przypomina, w swój, godny damy, sposób.

Pani Gaskell  snuje historię wciągającą. Snuje ją w iście wiktoriańskim stylu.
Jednak gdy się słucha tej historii, przynajmniej na samym początku nie można opędzić się od porównań do dzieł jej przyjaciółki – Charlotty.
Niestety, to ślepa uliczka, moi drodzy. Pani pastorowa co innego w życiu przeszła, inaczej żyła pisząc te książki. Styl ma bardziej podobny do Anne niż impulsywnej Charlotty. A Emily ze swoją uczuciowością i oschłymi zdaniami zostawia je wszystkie daleko w tyle. Jednak styl pani Elizabeth również zachwyca, również wciąga. W całkowicie inny sposób, spojrzenie na problem jest również od innej strony.

W tej utkanej przez autorkę koronce można się zakochać. Ona nie zszarzała pod ciężarem tylu lat. Cały czas zachwyca. W iście wiktoriańskim stylu. Nie określę jej ulubioną i nadzwyczajną. Jednak przeszywające spojrzenie pani Gaskell, usnuta przez nią opowieść, sprawia, że jeszcze kiedyś do niej wrócę.

1 „Na plebanii w Haworth” A.Przedpełska-Trzeciakowska, str.405

2 Tak teraz pomyślałam, że rozwiązanie może być bardziej prozaiczne – w czasach, gdy po raz pierwszy wydawano „Na plebanii…” w Polsce ukazała się jedynie „Mary Barton” i „Panie z Cranford”.

3 Okładka

"Ruth" E.Gaskell, wyd.MG, 2013, str.544
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Pasja guwernantki ("Agnes Grey" A.Bronte)

Zmartwiona sytuacją finansową rodziny, a jednocześnie motywowana pragnieniem poszerzenia własnych horyzontów, młodziutka Agnes Grey postanawia zostać guwernantką. Przepełnia ją nadzieja i przekonanie, że wystarczy jej pamiętać siebie taką, jaką była w wieku swoich podopiecznych, by zdobyć ich zaufanie i przyjaźń. Jednak dzieci, którymi przyjdzie jej się zajmować okażą się niezwykle rozpieszczone i niesforne, a pracodawcy wymagający, wyniośli i nieprzyjemni. Czy objęcie posady u innej rodziny przyniesie tytułowej bohaterce choć odrobinę szczęścia? A może nawet spotka miłość życia?1


Bardzo wiktoriańska jest ta powieść. Tak określiłabym ją jednym zdaniem. Ma również wszystkie cechy tak odmiennej i jednocześnie tak podobnej twórczości wszystkich sióstr. Zdecydowaną, główną bohaterkę, o silnym charakterze, trochę wątku miłosnego, obraz życia  w Anglii XIX wieku, emocje i świetne postacie.

Te ostatnie są kwintesencją książki. Szczególnie kobiece, których różnorodność musi zachwycić czytelnika. Mamy przede wszystkim Agnes – pobożną, cichą, cierpliwą, czasem nawet uległą, a jednocześnie pełną pasji i niezłomności. Poprzez mniej znaczące, wtrącane, postacie wieśniaczek dochodzimy do świetnych dam z wyższych sfer, świadomych swojej pozycji oraz ich dzieci – rozpuszczonych, wymagających, okrutnych, czasem zabawnych.
Bohaterowie męscy zdecydowanie schowani są za płcią piękną, jednak choć zepchnięci na dalszy plan, cały czas są warci uwagi i równie dobrze wykreowani. Jednak nie one nas fascynują. Kobiety nadają tej historii smaku.

Wątek miłosny, jak na siostrę Bronte przystało, pojawia się. Jednak tym razem, to nie emocje czy perypetie dwójki bohaterów, zajmują połowę książki. W Agnes Grey jest on zepchnięty, stłamszony i chociaż godny uwagi, jest przyćmiony przez inne składniki tej książki.

Fascynuje za to pasja z jaką główna bohaterka przezwycięża kolejne niepowodzenia i siła z jaką wytrzymuje kolejne poniżenia. Wszystkie uczucia są świetnie oddane i w takich fragmentach najlepiej widać, że Agnes jest odzwierciedleniem Anne. Linie życia obydwu postaci biegną podobnym torem. Jak napisała Charlotta w liście do swojego wydawcy: Agnes Grey to lustrzane odbicie umysłu autora2.


Mimo wszystkich atutów, jest to jednak pozycja, której brak tego charakterystycznego błysku, który można śledzić w „Lokatorce Wildfell Hall”. Agnes Grey, choć jest postacią fascynującą, jednocześnie czasem irytuje nieśmiałością. Nie brak tu również moralizatorskich fragmentów, ustępów z Bibli. Wiktoriańska literatura.

Agnes Grey może się podobać. Jest szczera, pasjonująca.  Chociaż kunszt Anne można w pełni zobaczyć w jej drugiej powieści, to i ta zasługuje na uwagę. Posiada wszystko, czego od dobrej książki można wymagać.    

"Agnes grey" A.Bronte, wyd. MG, 2012, tł. M.Hume
Za książkę dziękuje wydawnictwu MG.

1 informacja z okładki „Agnes Grey”
2
str. 314 „Na plebanii w Haworth” A. Przedpełska-Trzeciakowska

O czytadle poprawiającym nastrój, mimo przeszkód wszelakich. ("Krok do szczęścia" A. Ficner-Ogonowska)

Były słoneczne wakacje, a ja jestem typem, który woli wszelakie wichury. Więc cóż, trzeba było sobie radzić inaczej. Opuszczone rolety, kapelusze, okulary przeciwsłoneczne i miejscowy bunt w duszy. Lato nie kojarzy mi się dobrze. Dlatego też potrzebowałam czegoś lekkiego, pogodnego, wręcz przesłodzonego. Sięgnęłam po Alibi na szczęście i urzekło mnie. Chociaż ckliwa, kobieca historia, na mój aktualny nastrój podziałała jak najlepsze lekarstwo. Jakiś czas później wróciłam do tej książki. Wydało mi się nie do pomyślenia, jak ja mogłam zachwycać się czymś takim?

Co prawda, czytało się miło, lecz czasem niektóre zabiegi autorki aż kuły. Moim oczom ukazało się cudowne i bardzo mało prawdopodobne love story, pisane według utartego już schematu: kobieta ostro potraktowana przez życie, w rozpaczy, bez rodziny, w dołku psychicznym (niepotrzebne skreślić) spotyka cudownego, romantycznego, cierpliwego (jak wyżej) księcia z bajki i  żyją długo i szczęśliwie (znaczy prawie żyją, bo to kwestia czasu). Oczywiście nie obyło się bez ukochanej i jedynej przyjaciółki. Ale dobrze dość zgryźliwości. Bo po dobrym okresie znów przyszła, tym razem jesienna, chandra. A wtedy jak termofor, jak najlepszy przyjaciel zadziałał Krok do szczęścia – kolejna część o miłości Hanki i Mikołaja, kolejna część pięknej, poetyckiej historii. W dodatku część dużo lepsza pod względem fabularnym.

Co prawda, zaczyna się w chwili spotkania na plaży (którym kończy się pierwszy tom), jednak tym razem cała opowieść zatacza szersze kręgi. Mikołaj, najpierw ma kłopot z Hanką (hmmm, czy my tego przypadkiem już gdzieś nie widzieliśmy?), jednak są to jedynie złe dobrego początki. Następnie bowiem nastają Święta (mój ulubiony fragment i ulubione bliźniaczki), a zaraz potem nasz Romeo wyjeżdża w siną dal (a mianowicie do Grecji, gdzie haruje równo przez miesiąc bodajże). W tym czasie pojawiają się nowe postacie (hu hu, nadchodzi pierwszy zły charakter tejże książki!), rodzinną tajemnicę, która na szczęście nie jest kolejnym kufrem z pamiętnikiem (chociaż było blisko, jednak wybaczam), dowodzącym o strasznym skandalu czy śmierci sprzed lat co najmniej 100 (takie zabiegi toleruję jedynie u Makuszyńskiego). Było kilka scen podnoszących na duchu, była Dominika, która mimo całej szablonowości nie jest szablonowa, i za tą ją uwielbiam, było trochę humoru, trochę miłości, trochę uśmiechów do czytelnika, trochę muzyki, trochę łez, trochę zadumy i nostalgii, trochę duchów z przeszłości.


Typowe czytadło. Jednak znowu mnie urzekło. Ma bowiem pewną przewagę nad innymi – język. Język jakim posługuje się pani Ficner-Ogonowska. Plastyczny, spontaniczny, urzekający, może trochę poetycki. To dzięki niemu nawet wlokąca akcja się nie dłuży, a co więcej, utrzymuje nas w napięciu. To on sprawia, że do tej książki wracam i mogę sobie czytać od nowa.


Jednak wiem, że gdy wrócę do niej po jakimś czasie, znów odepchnie mnie swoją słodyczą i naiwnością. I znowu pomyślę: jak mogłam się tym zachwycać? Tak to już jest. Jednak chociaż ta książka ma wiele braków i nie przetrwa próby pokoleń, to na ten czas jest dla mnie takim promyczkiem. W jej przesłodzeniu, w jej języku i możliwości wracania do okropnie długich opisów tkwi siła, która przy gorszym dniu wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Cóż, w chwilach zapaści mam chyba trochę zamglony gust. Ale cóż, to mój gust i wara od niego.


"Krok do szczęścia" A.Ficner-Ogonowska, Znak, 2012

Herbatka w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem ("Sukienka z mgieł" J.M.Chmielewska)

Od dłuższego czasu w blogowym świecie istnieje takie określenie jak babskie czytadło. Już nie literatura kobieca, a jej bardziej lekceważący odpowiednik. Literatura kobieca przecież brzmiała tak dumnie, wręcz dystyngowanie. Mieliśmy literaturę kobiecą XIX wieku, mieliśmy polską literaturę kobiecą, a aktualnie wypływa z nas coś, co każe z przymrużeniem oka traktować wszelakie pozycje nie będące dziełami kogoś pokroju Murakamiego czy chociażby dobrą fantastyką.


W dodatku, zaczęto mylić dobrą literaturę kobiecą z dennymi harlequinami. Czy słusznie? Przecież nie powinniśmy zapominać, że takie perełki jak Jane Eyre to literatura kobieca. Że uwielbiana (nie przeze mnie, co prawda) Małgorzata Gutkowska-Adamczyk również nie tworzy nic ,co wykracza poza ramy literatury kobiecej i młodzieżowej.

Literatura kobieca miewa swoje wzloty, upadki, jednak trwa cały czas i cieszy się uznaniem.  Trzeba po prostu mądrze wybierać. Owszem, jest z czego. Nazwiska typu: Michalak, Rzepka, Szwaja i tysiące innych zalegają na półkach, więc gdy mamy gorszy dzień i nic kompletnie nam nie wychodzi warto sięgnąć. Ja zdecydowałam się na czarującą swą okładką Sukienkę z mgieł popularnej ostatnio Joanny M.Chmielewskiej (nie mylić z TĄ Chmielewską!)

Otrzymałam to co zawsze: bohaterkę (ładną, bo kto by jakąś strasznie brzydką chciał), mającą trochę problemów (kontakty z rodzicami, mimo, że Weronika jest dorosła), własną kawiarenkę (o tym później), a w tejże kawiarence klientów. Klienci owi to też nie jakieś tam szaraki, które przez książkę przepłyną niczym mgła i znikną. Jest Anastazja, której spracowane ręce aż proszą się o krem, jest pewien Małomówny, piszący wciąż na swoim laptopie, ukochana ciotka, Kora i jej mama. Są również koty… No i miłość. Więc czego jeszcze potrzeba?
Spokojnie mogę odrzec: niczego.  Zaczynając od końca, podsumowałabym tę książkę tak: zwiewna i lekka jak mgła, pełna codziennego życia do którego czasem zagląda słońce, a które czasem jest pełne chmur gradowych. Ponad inne wybijająca się bohaterką (jedyną w swoim rodzaju) i masą… latte. Lub jak kto woli – herbaty z cytryną.
Jednak przejdźmy do popularnego ad remu:

Sukienka z mgieł wyleciała ze mnie. Może to okropne się przyznawać, jednak tak niestety jest. I (nie oszukujmy się) KAŻDA książka tego typu wyleci z nas prędzej czy później. Zdarzy się jeden wyjątek i na tym koniec. Jednak taki rodzaj książek zostawia w człowieku coś innego. Zostawia jeden, dwa wątki, których nie pomyli się z niczym innym. Chociażby wszystko inne mieszało się, to jakiś bohater, jakaś anegdota zostaje w nas na długi czas…
Książka pani Joanny, prócz masy rzeczy zapomnianych, zostawiła we mnie dwa wspomnienia, dwie myśli, które pielęgnuję.
Pierwsze – Piwnicę pod Liliowym Kapeluszem. Miejsce magiczne, może za często używane w powieściach innych pisarek, jednak akurat lokal Weroniki nie myli mi się z żadnym innym. Dzięki plastycznym opisom, swojej niepowtarzalnej magii, specjalnej herbacie i… oczywiście liliowemu kapeluszowi wiszącemu na ścianie. Jak już się wszystkie autorki uparły, by swe bohaterki wpychać do wszelkiego rodzaju sklepików, kawiarni czy kwiaciarni, to ja spokojnie mogę im powiedzieć jedno: weźcie przykład z pani Joanny. Wtedy to miejsce naprawdę będzie miało swój klimat.
Punkt 2 – bohaterka. Właściwie dwie: Anastazja  - ciekawa kobieta po przejściach, a raczej w ich trakcie, którą zapamiętam w szczególności ze względu na imię. A druga – oczywiście Weronika. Chyba już zawsze będzie kojarzyła mi się z pewnym uśmiechniętym Brazylijczykiem, pyszną kawą, kotami i samotnością. A to ostatnie najbardziej w niej polubiłam. Dzięki temu będę kojarzyła ją na odległość.
Ach, i oczywiście jej urywki z dzieciństwa – troszkę jakby zapożyczone z którejś z bajek, lecz nie do zapomnienia.

Sama fabuła to jednym słowem życie. Problemy i małe szczęścia. Choroby i ozdrowienia. Uśmiechy i łzy. Nic więcej dodawać nie trzeba. Zwróciłabym tylko uwagę na jedną, ciekawą rzecz: otóż, wątek miłosny nie panoszy się na pierwszym miejscu! Niby główną bohaterką jest Weronika, niby ma i Brazylijczyka i jeszcze pewnego Kubusia Puchatka  w zanadrzu, jednak pani Joanna przedstawia uczucie wręcz szczątkowo.
Uwaga! Co najlepsze (bo założę się, że niektórym kobietom po ostatnich zdaniach minka zrzedła), brak rozwiniętego love story nie przeszkadza, nie wywołuje niedosytu czy rozczarowania. Jest na swoim miejscu – a mówi to osoba, której zdarzało się czasem przewracać strony powieści, by dowiedzieć się co z nimi dalej będzie i kompletnie nie zwracając uwagi na jakieś poboczne epizody.

Jeszcze tylko słówko o języku powieści, o stylu pisania... Po dwóch pozycjach w których język nie grał aż tak dużej roli w której atmosfera musiała bronić się sama, jest książka na którą warto zwrócić uwagę. Może i pani Joanna nie oferuje nam gry słownej, nie daje przymrużonego oka Plicha, jednak za swój atut spokojnie może uznać lekkość idący w parze z fabułą, chociaż miejscami ciężką gatunkowo, to przyjemną w dotyku czytaniu.

Tutaj zapewne powinny być jeszcze jakieś dziwactwa, o wszystkich bohaterach, o minusach i tak dalej… Powiem tak: gdybym miała polecać czytadło na gorszy dzień, książkę na jesienny wieczór o zwykłych ludziach, ich ciężkich (nawet bardzo) problemach, przygniatającej ich przeszłości i patrzącej optymistycznie przyszłości. Książkę, która nie nudzi, do której można wracać i która napisana jest z lekkością, tak by trafić do serca nie tylko kobiety – poleciłabym Sukienkę z mgieł.

 "Sukienka z mgieł" Joanna M. Chmielewska, wyd.MG, 2012
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Stowarzyszenie idealne dla Książkoholika

Chyba większość moli książkowych ma jedno, podstawowe (i czasami uciążliwe dla otoczenia) zboczenie – kocha plotkować, gadać o książkach. O ile po jakimś czasie nudzą nam się wszystkiego typu rozmowy o modzie, sporcie, najnowszych wydarzeniach ze świata (oczywiście nie wszystkim) to o najnowszych powieściach, uznanych klasykach, znanych autorach i dlaczego ludzie tak wielbią ostatnio Trylogię Czasu (oj, do fenomenu daleko jej, daleko…) można mówić, mówić, mówić…


Co prawda, media udanie narzekają na czytelnictwo w Polsce, jednak nie dajmy się zwieść pozorom. Sama, mimo wrodzonej nieśmiałości, bardzo często spotykam ludzi, którzy książki lubią. Zazwyczaj w małych księgarenkach, bardzo często zaczyna się od zagadnienia na linii sprzedawca-ja, potem jakaś osóbka dodaje swoje trzy grosze.  Jednak czasem o to jest ciężko. Wtedy zostaje się uciec do książki. A autorzy bardzo lubią przemycać tytuły, a niektórzy lubią o nich pisać wciskając swoim bohaterom ciekawe pozycje…

Dzisiaj będzie o takiej książce. Książce o której mogłabym mówić i mówić. Książce, której bohaterowie tak bardzo wdarli się do mojego serca. Książce o książkach.  Książce w której pewna pani odkryła siostry Bronte, w której pewien pan czytał Charlesa Lamba, gdy wokół trwała wojenna zawierucha. Książce, w której można znaleźć ciepło i uśmiech, mimo szarego nieba.

Jest rok 1946. Juliet, młoda pisarka, objeżdża zniszczoną Anglię, promując swą książkę i szukając tematu do następnej. Przypadkiem dowiaduje się o małej wyspie, na której istnieje dziwne Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Powołali je podczas wojny rolnicy i gospodynie, by uratować kilka osób przed aresztowaniem. Ale jak się ma literatura do placka z obierek? Zaciekawiona Juliet odwiedza wyspę, co zupełnie zmienia jej życie...

Sam czas akcji może wręcz wywołać dreszcze. 1946? Rok po wojnie, gdy ludzie świeżo w pamięci mają krzyk, płacz, biedę, zgliszcza… Wtedy właśnie. I wtedy też odnalazły się bratnie dusze. A ponad pół wieku później ja ich odnalazłam. I zaraz poczułam, że czegoś takiego mi brakowało. Mam wiele książek o wojnie. Jest o obozach, o zesłaniach, w większości literatura faktu. A tym razem wojna była wpleciona w powieść. Przekaz nie tracił przez to na naturalności, nie starano się zmienić biegu historii. Raczej opisano ją ze znawstwem i  uczuciem jednocześnie.

Czym byłaby jednak powieść bez ulubionych bohaterów? Biorąc książkę do ręki chcemy się z nimi przecież zaprzyjaźnić. A przyjaciela musimy przecież poznać i co najważniejsze – znaleźć z nim wspólny język. W „Stowarzyszeniu Miłośników…” znalazłam właśnie takie osoby. Do polubienia, chociaż zaopatrzone w różne dziwactwa i naszpikowane przeróżnymi cechami charakteru. Jednocześnie posiadające to, co najważniejsze: empatię, czasem pozytywne zakręcenie i poczucie humoru. Czasem  melancholijne, czasem porywcze, jednak zawsze z uśmiechem, chociaż los nie szczędził im cierpienia. Przeżycie okupacji to trauma, którą zapamiętuje się do końca życia i o ile główna bohaterka,  mieszkająca w Anglii tak jej nie odczuła, to osoby z Wysp Normandzkich i owszem.  Szczególną sympatię poczułam do tego nieśmiałego Dawseya. Jejku, przy mojej paplaninie był całkowitym przeciwieństwem, dlatego czytając jego listy uspokajałam się, uśmiechałam, może nawet pokorniałam?...

A, listy! Bo nawet nie wspomniałam. Książka pisana jest w formie listów. Każdy z prawie każdym, w obie strony, prócz tego pana z pięknym uśmiechem (on jakieś telegramo-liściki przesyłał). Czy to dobrze? Nie wiem, ale ja odebrałam to pozytywnie. Nie dość, że coś innego, dawno nie widzianego, to jeszcze świetnie oddawało klimat tamtej epoki. Może w tym czasie nasz ostatnio wspominany Lewis też pisał do Przyjaciela? A może Tolkien siadł ze swoją fajeczką i też bazgrał do kogoś? Można pomarzyć…

Tak mi było tam dobrze, tak przyjemnie i ciepło, że  aż nie chciałam  opuszczać tych miejsc. I cieszę się, że w literaturze jeszcze takie miejsca są. I, że ja mogę tam jeszcze wrócić. I pobawić się z Kid, i odpocząć. Dobrze, że istnieje „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”.

A na koniec jeden z trafnych cytatów tej książki: „Właśnie to uwielbiam w czytaniu - w każdej książce odkrywam jakiś drobiazg, który skłania do przeczytania następnej pozycji, a tam znów jest coś, co prowadzi do kolejnej. I tak w postępie geometrycznym - bez końca i żadnej innej motywacji prócz czystej przyjemności.”


"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek", M.A.Shaffer, A.Barrows, Świat Książki, 2010, tł.J.Puchalska