Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Znak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Znak. Pokaż wszystkie posty

O szczęściu, Blondynce, tuńczyku i odkrytej na nowo książce.


Zacznijmy cieszyć się życiem! To już nie pragnienie każdego szarego obywatela, to po prostu moda, wielki zbiorowy szturm, bo kto nie chciałby być szczęśliwy? Blogi o tym jak poukładać życie, zacząć ćwiczyć, wyzbywać się kompleksów, zacząć organizować czas wolny, spełniać marzenia wyrastają jak grzyby po deszczu. A w księgarniach podobnie - możemy zorganizować swoje życie z pomocą książki, zaplanować trening z pomocą książki, uwierzyć że jesteśmy wspaniali, jedyni w swoim rodzaju - jeśli jeszcze tego nie wiemy, książki nam pomogą. 

Pierwszym nadwornym promotorem zdrowego stylu życia, podążania za swoimi marzeniami jest pani Pawlikowska - kobieta podróżująca, marząca, spełniająca się. Jej "W dżungli życia" jest wbrew pozorom naprawdę dobrą książką. Szczególnie dla nastolatek. Może nie ma tam czegoś nowatorskiego i każdy nastolatek dojdzie do tych wniosków sam, podświadomie czuje je wcześniej. Jednak nastolatkowie to zazwyczaj bardzo samotne stworzenia i nie ma nic lepszego niż powiedzenie im: Tak, też tak myślałam, też tak miałam, mi się udało, tobie też się uda! 

Co z Gastby'm? Odpowiedź zbiorowa na pytania które kiedyś padły lub kiedyś padną.

Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał o nowej ekranizacji Wielkiego Gatsby'ego, to zapewne albo mieszka w malutkiej mieścince bez internetu i kina, albo jeżdżąc tramwajem, zaglądając na filmweba, do księgarni, na różne mniej i bardziej kulturalne strony, zamyka mocno oczy i mruczy sobie pod nosem "Nie chcę tego widzieć, nie będę patrzeć, nie będę...". Ów człowiek ma zadanie bardzo trudne, bo jak się okazało  za plakatem z zerkającym na nas Leonardo, poszły wznowienia, nowe okładki, nowe niusy wyszukiwane na temat Fitzgeralda (jakby i książek o Zeldzie nam się namnożyło?). Oczywiście pokazali się również nowi czytelnicy, którzy wcześniej osławionego Gatsby'ego mieli na liście typu kiedyś przeczytam, bo klasyka, jest na liście BBC, znane... W obliczu ataku przeszywającego spojrzenia Leonardo jak również przefarbowanej Carey (praktycznie nie do poznania z wysokości plakatu) trzeba było przejść na jedną ze stron i wybrać: nie czytam, a co za tym idzie, wypadam z połowy krzyków, rozmów i innych takich o Gatsby'm (niepewny grunt, szczególnie gdy ludzie patrzą na ciebie i oczekują, że ty im powiesz i pożyczysz jeszcze tę książkę) albo podjąć decyzję i przeczytać książkę, a następnie kłócić się o to co tam jest, a czego przypadkiem nie ma (co sprawia niewątpliwą przyjemność). W dodatku wydawcy oferują nam przeceny, piękne okładki. Większość zauważyła wszelkie korzyści i poszła czytać.

Czytajmy więc na zdrowie. 
Przeczytałam. Szybko, gładko i przyjemnie. Wrażenia konstrukcyjne kojarzące się z Capote. Na 200 stronach. Prosta acz kunsztowna robota (w końcu Fitzgerald poświęcił jej trzy lata).

Po stwierdzeniu oczywistości możemy porozmawiać, wszelkie intelektualne braki
zasłaniając za ładnym uśmiechem.
Chyba każdy czytelnik może podzielić swoje książki na dwie części: te, do których się wraca, z których wyciąga się więcej niż jest zawarte tylko w czarnych literkach, w których znajduje się siebie oraz takie powieści, które czyta się raz, które dobrze sprzedają się w kiosku i zazwyczaj nic poza jedną niewiele znaczącą historią za sobą nie niosą.

"Wielki Gatsby" to z pozoru książka o tym jak pieniądze szczęścia nie dają, to romans, dramat, trochę o mafii, jazzie i Nowym Jorku lat 20.  I jeśli skończymy na tym, dodając jedynie niewątpliwy urok i kunszt pisarski, spokojnie możemy tę książkę włożyć na półkę najniższą, gdzie trzymamy zazwyczaj obyczajówki. I tak tę książkę odebrałam. Prosta, choć ładnie napisana historia, banał straszny, bohaterowie zaliczają się do tych schematycznych i za nic w świecie nie przetłumaczycie, że to klasyka, więc kochać i polecać trzeba. Książki są przecież dla ludzi. Nie odwrotnie.

Więc co z Gatsby'm? Chyba wszystko załatwione. Jak się okazało, jednak nie.
Z Gatsbym mam problem. Chciałabym go w całkowicie subiektywnej opinii wepchnąć na tę najniższą półkę, z której nie wynosi się książek podczas pożaru. Jednak nie mogę. Chciałam napisać coś co wielkodusznie nazywacie recenzjami, a co jest jedynie nieumiejętnym spisaniem emocji. Jednak nie mogę. Chciałabym odradzić komuś tę książkę. Jednak nie mogę. Wielki Gatsby ma znamiona Wielkiej Literatury, wcale nie ukrywające się w napisach i pochwałach na okładkach. Tylko tam w środku, siedzą i się z ciebie diabolicznie śmieją, bo to nie z książką jest problem tym razem, tylko ze mną. A ty po prostu je czujesz. Istnieje jednak zagrożenie, że to nie znamiona Wielkiej Literatury, a dziwnego kiczu,  który odrzucę i za kilka lat.

Pewne jest aktualnie jedno. Nie dorosłam do tej książki. Albo ona mnie przerosła. Albo oczekiwania ją przerosły (najmniej prawdopodobne). W każdym razie, nie powiem wam, czy warto ją czytać, czy nie. I chociaż sama ją przeczytałam, rozmawiać o niej nie umiem. Bo nawet gdybym chciała z kimś zarzucić papierowość bohaterom (są papierowi) i skrytykować całą powieść, zaraz wyjedzie mi i będzie w głowie brzmiało pierwsze i ostatnie zdanie z książki. Dowód, że to musi być Wielka Literatura. Albo jej diaboliczna podróbka. Więc nawet o tę książkę nie pytajcie.

Nie umiem o niej nic powiedzieć.

"Wielki Gatsby" F.S.Fitzgerald, wyd.Znak, 2013, tł.J.Dehnel

PS. A żeby ułatwić mi zadanie nierozmawiania o tejże książce, mój internet odmówił współpracy. Dlatego na razie będę was co jakiś czas raczyła jedynie dawno napisanymi tekstami. I nadrabiała zaległości książkowe. A jutro życzę wszystkim przeżycia (a przynajmniej większości).

Wędrówką jest życie człowieka... ("Niezwykła wędrówka Harolda Fry" R.Joyce)

Wydarzenia w życiu zazwyczaj zaczynają się od jednego małego impulsu. W książkach też tak jest. Jeden list, strasznie dużo wspomnień, fala uczuć, trochę wyrzutów sumienia, zdziwione spojrzenie zwrócone wprost na nieubłagalny los.

List oczywiście kierowany był do Harolda - 65 letniego, nieśmiałego, spokojnego człowieka. List mówił, że Queenie - przyjaciółka Harolda, której nie widział kilkadziesiąt lat, umiera na raka. I pisze by się pożegnać. List był staranny, ciepły i wywołał te wszystkie wspomnienia uczuciowe. Na list należało odpowiedzieć. Bo list był impulsem, chociaż tego Harold na początku wiedzieć nie mógł.
Harold napisał odpowiedź.  I poszedł ją wysłać. Najpierw do najbliższej skrzynki. Jednak nie mógł się zdecydować, postanowił więc wrzucić odpowiedź do kolejnej. Tak zawędrował za miasteczko. Tam przypadkowe spotkanie - kolejny impuls, historia o wierze, która otwiera mu oczy. Postanawia, że zamiast wysłać list, w którym i tak trudno coś napisać, pójdzie pieszo, w ramach pielgrzymki do Queenie. Na drugi koniec Anglii. I ona będzie żyła. I się spotkają. I przeprosi ją, wytłumaczy jej.

Znane, prawda? Jednak jeden mały szczegół zmienia coś w patrzeniu na tę powieść. Queenie nie jest dawną miłością Harolda, nie jest jego kochanką, nie jest jakimś niespełnionym marzeniem. Nie będzie więc to historia jedna z tych miłosnych, w których ludzie na koniec żyją długo i szczęśliwie.

Ta książka kryje w sobie drogę - życie. Nie jest oczywiście łatwa, przyjemna. Nie jest również surrealistyczna, niedowyobrażenia. Zbudowana na solidnych, logicznych podstawach, wije się i opowiada kolejne historie ludzi zagubionych, na pozór szczęśliwych. Wraca też do początków życia głównego bohatera, wyciąga coraz to nowe wspomnienia, zakurzone, wstydliwe, które najchętniej zamietlibyśmy pod dywan, by nie uwierały.

Harold podczas swej wędrówki robi wręcz rachunek sumienia. Albo raczej przegląd życia. Spokojny, a jednocześnie bardzo emocjonalny. Zmuszając jednocześnie nas do zrobienia takiego przeglądu. Do refleksji, wyciągnięcia wniosków.

Ludzie kupują mleko, tankują samochody, a nawet wysyłają listy. I nikt nawet się nie domyśla, jak wielkie cierpienie ukrywają w swym wnętrzu. Czasem bycie normalnym i robienie rzeczy, które wydają się proste i powszechne, wymaga nadludzkiego wysiłku. Wszyscy są tacy osamotnieni.*

Grzechem jest generalizować coś, mówiąc o tej książce. Jednak czasem chyba trzeba. Bo ta książka jest zbudowana jak tysiące innych jej podobnych. Alegoryczna podróż, nowi ludzie, nowe cierpienia, nowe historie - spojrzenie na życie. Literackie nic nowego. Nawet ten motyw podróży...
Wszystko stworzone, by wzruszyć, by zmusić do refleksji.

Wszystko oczywiście w bardzo dobrym stylu. Z porządnymi bohaterami, którzy mają dość wyraźnie zarysowane sylwetki. Z lekkim, miękkim piórem, w prostych, acz ujmujących słowach.

Takie książki są potrzebne, jednak takich książek jest wiele. Ta jest piękna, mądra, ciepła, nie za długa. No i jeszcze jedno - nie zawsze ma się humor, by ją czytać. Może zmienić życie, jak na okładce twierdzi pani Kożuchowska. Ale to zależy od człowieka. Bo może być jedynie czytadłem, porzuconym dla lepszych powieści. Bo ta książka jest jedną z wielu spokojnych, nad którymi trzeba się zatrzymać w tym rozpędzonym, zawsze spóźnionym XXI wieku. I każda z nich jest mądra i warta przeczytania, a jednocześnie jest jedną z wielu, stojącą w tłumie z podobnymi sobie, i nie mająca żadnego atutu, który wybijałby ją ponad inne.

Tytuł mojego tekstu zabrałam jednej z piękniejszych piosenek SDMu, a cytat w tekście pochodzi z opisywanej książki (str. 102)


"Niezwykła wędrówka Harolda Fry" R.Joyce, wyd. Znak, 2013, Kraków, tł.T.Macios
Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak

Na nocnym stoliku, pisarsko.

Paul Auster
6 lutego. Pisarze nigdy nie powinni rozmawiać z dziennikarzami. Wywiad jest zdewaluowaną formą literacką, która niczemu nie służy oprócz tego, że upraszcza rzeczy, które nigdy nie powinny zostać uproszczone. Renzo to wie, a ponieważ jest człowiekiem działającym na podstawie tego, co wie, przez lata trzymał język za zębami, lecz na kolacji, którą zjedli godzinę temu, poinformował cię, że dużą część popołudnia spędził na mówieniu do dyktafonu, opowiadając na pytania zadane mu przez młodego pisarza tworzącego opowiadania, który ma zamiar opublikować jego wypowiedź, jak tylko zostanie zredagowana, i Renzo wyraził na to zgodę. Nadzwyczajne okoliczności, powiedział, gdy spytałeś go, dlaczego to zrobił.[...]Wywiad udzielony ze względu na Binga, czyli ze względu na ciebie, lecz z pewnymi ograniczeniami, które młody pisarz musiał zaakceptować, zanim Renzo zgodził się, by z nim rozmawiać. Żadnych pytań na temat życia prywatnego i pracy, żadnych pytań na temat polityki, jedyne dopuszczalne pytania mogą dotyczyć dzieł innych pisarzy, nieżyjących pisarzy, niedawno zmarłych pisarzy, których Renzo znał, niektórych dobrze, niektórych powierzchownie i tych, których ceni. Żadnych ataków, wyłącznie pochwały. Najpierw podał rozmówcy listę nazwisk i poinstruował go, aby wybrał kilka, pięć lub sześć, ponieważ lista była za długa i o wszystkich nie dałoby się opowiedzieć. William Gaddis, Joshep Heller, Gregore Plimpton, Leonard Michaels, John Gregory Dunne, Alain Robbe-Grillet, William Styron, Ryszard Kapuściński, Kurt Vonnegut, Grace Paley, Norman Mailer, Harold Pinter i zmarły w zeszłym tygodniu John Updike, całe pokolenie, które odeszło w okresie kilku lat. Ty także znałeś wielu z tych pisarzy, rozmawiałeś z nimi, otarłeś się o nich, podziwiałeś ich, i kiedy Renzo wymienił nazwiska, zdziwiłeś się, jak wiele ich jest, i ogromny smutek ogarnął was obu, kiedy wypiliście za ich pamięć.

"Sunset Park" P.Auster, wyd.Znak, 2012,Kraków, tł. M.Makuch, str.264-265 (fragment)

Teatr cieni ("Sunset Park" P.Auster)

Nie zniknęłam, żyję i czytam.
Po prostu, trafiła się książka inna. Taka, nad którą trzeba się pochylić, chwilkę zastanowić, wrócić niekiedy. Książka okropnie bestsellerowa i jednocześnie nawet tym szumem nie dotknięta.

"Sunset Parka" Austera, osobowy, bez charakteryzacji, scenariusza i scenografii. Żadnego wystroju w stylu retro, żadnych szminek, żadnych napuszonych strojów. Żadnego miejsca akcji, żadnych ulubionych ławeczek.

Są postacie.
Zagubiona artystka, rozpaczliwie szukająca siebie. Dziewczyna z wielkimi ambicjami i intelektem. Pisarz oschły i niespełniony. Przyjaciółka obserwująca ludzkie zachowania za pomocą filmów. Starszy pan, wydający książki. Wszyscy powiązani z jedną osobą.
Z nim. Pokutującym, piekielnie inteligentnym, bez ambicji, z poczuciem winy, z mroczną przeszłością, zakochanym i pełnym sprzeczności.

Na fabułę składają się ich historie. Ludzkie historie, historie wewnętrzne, czasem kryzysy, czasem chwile szczęścia, czasem poszukiwania. Jednak przede wszystkim, mamy tam jego historię. Historię Milesa, która w dziwny sposób łączy się ze wszystkimi innymi, przeplata i wpływa na nie.

Te historie są genialne.
Historie zagubionych ludzi, historie zwykłych ludzi. Dla mnie by wystarczyły. Jednak wspomnę, tak, jeśli chcecie doszukacie się tam Nowego Jorku, doszukacie się tam młodości, czasem nawet doszukacie się dobrego scenariusza, który wystarczyłby na całkiem porządną książkę. Bo postacie żyją w Nowym Jorku, w zapomnianym opuszczonym domu, w Sunset Park, bo postacie czasem pracują, czasem pchają akcję do przodu.

Poza tym, doszukacie się tam jeszcze słów, którymi autor bawi się z wprost zachwycającą umiejętnością. Umie ich używać, umie je przekładać i układać.

Po prostu, jak to powiedział Murakami Paul Auster jest absolutnym geniuszem.

"Sunset Park" P.Auster, wyd.Znak, 2012, tł.M.Makuch

O czytadle poprawiającym nastrój, mimo przeszkód wszelakich. ("Krok do szczęścia" A. Ficner-Ogonowska)

Były słoneczne wakacje, a ja jestem typem, który woli wszelakie wichury. Więc cóż, trzeba było sobie radzić inaczej. Opuszczone rolety, kapelusze, okulary przeciwsłoneczne i miejscowy bunt w duszy. Lato nie kojarzy mi się dobrze. Dlatego też potrzebowałam czegoś lekkiego, pogodnego, wręcz przesłodzonego. Sięgnęłam po Alibi na szczęście i urzekło mnie. Chociaż ckliwa, kobieca historia, na mój aktualny nastrój podziałała jak najlepsze lekarstwo. Jakiś czas później wróciłam do tej książki. Wydało mi się nie do pomyślenia, jak ja mogłam zachwycać się czymś takim?

Co prawda, czytało się miło, lecz czasem niektóre zabiegi autorki aż kuły. Moim oczom ukazało się cudowne i bardzo mało prawdopodobne love story, pisane według utartego już schematu: kobieta ostro potraktowana przez życie, w rozpaczy, bez rodziny, w dołku psychicznym (niepotrzebne skreślić) spotyka cudownego, romantycznego, cierpliwego (jak wyżej) księcia z bajki i  żyją długo i szczęśliwie (znaczy prawie żyją, bo to kwestia czasu). Oczywiście nie obyło się bez ukochanej i jedynej przyjaciółki. Ale dobrze dość zgryźliwości. Bo po dobrym okresie znów przyszła, tym razem jesienna, chandra. A wtedy jak termofor, jak najlepszy przyjaciel zadziałał Krok do szczęścia – kolejna część o miłości Hanki i Mikołaja, kolejna część pięknej, poetyckiej historii. W dodatku część dużo lepsza pod względem fabularnym.

Co prawda, zaczyna się w chwili spotkania na plaży (którym kończy się pierwszy tom), jednak tym razem cała opowieść zatacza szersze kręgi. Mikołaj, najpierw ma kłopot z Hanką (hmmm, czy my tego przypadkiem już gdzieś nie widzieliśmy?), jednak są to jedynie złe dobrego początki. Następnie bowiem nastają Święta (mój ulubiony fragment i ulubione bliźniaczki), a zaraz potem nasz Romeo wyjeżdża w siną dal (a mianowicie do Grecji, gdzie haruje równo przez miesiąc bodajże). W tym czasie pojawiają się nowe postacie (hu hu, nadchodzi pierwszy zły charakter tejże książki!), rodzinną tajemnicę, która na szczęście nie jest kolejnym kufrem z pamiętnikiem (chociaż było blisko, jednak wybaczam), dowodzącym o strasznym skandalu czy śmierci sprzed lat co najmniej 100 (takie zabiegi toleruję jedynie u Makuszyńskiego). Było kilka scen podnoszących na duchu, była Dominika, która mimo całej szablonowości nie jest szablonowa, i za tą ją uwielbiam, było trochę humoru, trochę miłości, trochę uśmiechów do czytelnika, trochę muzyki, trochę łez, trochę zadumy i nostalgii, trochę duchów z przeszłości.


Typowe czytadło. Jednak znowu mnie urzekło. Ma bowiem pewną przewagę nad innymi – język. Język jakim posługuje się pani Ficner-Ogonowska. Plastyczny, spontaniczny, urzekający, może trochę poetycki. To dzięki niemu nawet wlokąca akcja się nie dłuży, a co więcej, utrzymuje nas w napięciu. To on sprawia, że do tej książki wracam i mogę sobie czytać od nowa.


Jednak wiem, że gdy wrócę do niej po jakimś czasie, znów odepchnie mnie swoją słodyczą i naiwnością. I znowu pomyślę: jak mogłam się tym zachwycać? Tak to już jest. Jednak chociaż ta książka ma wiele braków i nie przetrwa próby pokoleń, to na ten czas jest dla mnie takim promyczkiem. W jej przesłodzeniu, w jej języku i możliwości wracania do okropnie długich opisów tkwi siła, która przy gorszym dniu wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Cóż, w chwilach zapaści mam chyba trochę zamglony gust. Ale cóż, to mój gust i wara od niego.


"Krok do szczęścia" A.Ficner-Ogonowska, Znak, 2012

"Alibi na szczęście" A.Ficner-Ogonowska


Autor: Anna Ficner-Ogonowska
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 672


Książkami można się delektować, połykać w całości lub brnąć przez nie. Ten pierwszy rodzaj jest rozpoznawany praktycznie od razu. Klimatyczna okładka, kilka zdań i już wiesz, że do smakowania tej lektury będzie ci potrzebna herbata. Więc idziesz, parzysz sobie tę najpyszniejszą – białą z płatkami róży i…

Hania straciła wszystko. Jej życie zatrzymało się pewnego sierpniowego dnia. Przestała marzyć, a jedyne plany to te, które układa dla swoich uczniów.
Kiedy na jej drodze staje Mikołaj, Hania boi się zaangażować, ale on walczy o miłość za nich dwoje. Pomaga mu w tym jej przyjaciółka Dominika, której energia i poczucie humoru rozsadziły niejedno męskie serce.*

Cóż, opis zwiastuje niechybną historię miłosną na którą ostatnio połowa czytelników choruje. W dodatku jest to nasz rodzimy produkt. Więc dlaczego tak smakuje? Dlaczego herbata cały czas jest pociągana małymi łyczkami zamiast być wypluta w akcie obrzydzenia? Może, może jeszcze nie wszystko jest takie za jakie je uważamy?

Pani Anna zaskoczyła mnie nad wyraz pozytywnie. Miało być tak zwane „babskie czytadło”. I było – nie da się ukryć. Wprost idealne na letnie wieczory przy kubku herbaty. Jednocześnie ta książka miała w sobie coś jeszcze…

Po pierwsze i najważniejsze: miała wspaniałych, życiowych bohaterów. Każdy z nich czy to Przemek czy mama Mikołaja mógł być spotkany w realnym świecie. Każdy z nich mógł być przypadkowym przechodniem mijanym na ulicy.
Poza tym, każdy z bohaterów wywoływał różne uczucia, każdy też sprawiał, że stopniowo zapominałam o przytulnym pokoju, herbatce. Coraz bardziej, za to, wsiąkałam w klimat Warszawy, czasem nadmorskiego domku pani Irenki. Przenosiłam się tam. Czułam zmęczenie Hanki, emocje Mikołaja, skoki nastrojów Dominiki i spokojną aurę jaką roztaczała wokół siebie starsza pani.  Cumowałam w bezpiecznej przystani, jaką był dla mnie ich świat.
Jednocześnie oni wszyscy stawali się moimi przyjaciółmi. Poznawałam ich coraz lepiej, przeżywałam razem z nimi wzloty i upadki. Aż szkoda było odchodzić. Jednak było trzeba.

Kolejne atuty powieści „Alibi na szczęście” łączą się z naszymi bohaterami. Tak jak w prawdziwym życiu, to dzięki ludziom inaczej postrzegamy świat, to oni ten świat tworzą. Dlatego plastyczny język, czy wciągająca akcja są tylko dodatkiem, który czasem wprost nam umyka, tak zaczytujemy się w książce, tak chcemy smakować, a jednocześnie zobaczyć jak to się zakończy. Nie zauważamy wtedy pewnych szczegółów.

Jednak po jakimś czasie do tej książki wracamy. Bo to nie jest powieść na jedne wieczór. To jest historia do której chce się wracać i do której wracać jest po prostu miło. A wracając widzimy poboczne wątki: problemy Iwonki, ciekawą postać dyrektora czy znaczenie „Romea i Julii” dla tej powieści. Wtedy też w tej książce się zakochujemy.

Jednak jak to zwykle bywa zakochać nie może się każdy. Wielbiciele mocniejszych wrażeń, masy trupów i wiecznych pościgów mogą po prostu zaryzykować. Spodoba się czy nie? Jest duża prawdopodobność, że tak. Więc warto dać tej lekturze szansę.

*znak.com.pl

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak

"Mój tydzień z Marilyn"


Autor: Colin Clark
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 187
Ocena: 8/10

Marilyn Monroe.

Pierwsze skojarzenie to oczywiście seksowna blondynka z niewiarygodnymi ustami grająca głupiutkie kokietki. Jednak ostatnio świat poznaje nową twarz Normy Jeane. Przed nami stoi już nie hollywoodzki produkt, ale inteligentna, wrażliwa, oczytana i niezbyt pewna siebie dziewczyna. W księgarniach bardzo łatwo można się natknąć na kolejne wspomnienia osób z otoczenia gwiazdy, wspomnienia, listy, wywiady, albumy. Jedną z tych pozycji jest „Mój tydzień z Marilyn”.

Cieniutka książeczka z Michelle Williams na okładce nie zapowiada jednak jakiegoś przełomu, pogłębienia naszej wiedzy na temat gwiazdy kina. Cała jej filmografia, plotki, skandale, romanse i małżeństwa zostały już dawno opisane, uwiecznione na taśmach. Więc co chciał nam (a może sobie?) uświadomić tuż przed śmiercią Colin Clark opisując swój rzekomy (jak donosi Wikipedia) romans z Marilyn Monroe?

By to zrozumieć przyjrzyjmy się fabule (albo jak kto woli, kawałkowi wspomnień).

 W 1956 roku Marilyn Monroe przyjeżdża do Anglii kręcić nowy film. To jej miesiąc miodowy - dwa tygodnie wcześniej wyszła za mąż za znanego dramaturga Arthura Millera. Wszystko wygląda jednak zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażała. Członkowie ekipy filmowej uważają ją za rozkapryszoną gwiazdkę z Hollywood, brytyjski partner filmowy poniża ją przy każdej okazji, a z zapisków swojego męża dowiaduje się, jak wielkim jest dla niego rozczarowaniem.*

źródło

Sytuacja zdecydowanie godna współczucia. Wszyscy od niej czegoś wymagali, prosili myśląc, że jako zadośćuczynienie wystarczą pieniądze. Przecież ona była gwiazdą Hollywood! Nie miała wielkiego wyboru. Musiała zmierzyć się samotnie z całą ekipą biorącą aktorstwo na całkiem inny warsztat niż ten którego uczono jej w Ameryce.

Pomóc jej chciał Colin. Młody, niedoświadczony asystent reżysera. Zresztą pomóc chcieli jej również inni. Jednak oni jednocześnie od niej czegoś chcieli. On...on nie.

źródło
Jakimś cudem Marilyn wybrała właśnie jego. Zaprzyjaźnili się. Zaczęła mu opowiadać o wszystkim. W szczególności o sobie. Stopniowo otwierała się przed nieznanym mężczyzną. Niedorzeczne? Może trochę. Ale postawmy się na jej miejscu. Nikt nie widzi w niej zwykłej dziewczyny. Dla każdego, nawet własnego męża, jest znaną na całym świecie gwiazdą. Colin jako jedyny zauważył w niej człowieka.

Właśnie ten błysk, tę otwartość, inną stronę spojrzenia chciał pokazać nam autor w tym krótkim pamiętniku. Przedstawił nam Marylin nie jako maszynkę do robienia pieniędzy, nie jako obłąkana gwiazdę łykającą prochy. Pokazał kawałek tej prostej dziewczyny z czasów gdy nikt nie znał MM, pokazał człowieka, który również marzy o własnym życiu.

Śmiesznym by było wymagać od tej cieniutkiej książeczki całej wiedzy na temat Marilyn. Autor starał się narysować nam jej portret taki, jaki przechowywał w pamięci ponad blisko pięćdziesiąt lat. Udało mu się to.

Ta książka to taki krótkometrażowy film o Marilyn Monroe w którym w końcu widzowie mają okazję zobaczyć choć kawałek prawdziwej Normy Jeane. Film zbyt krótki po którego zakończeniu chcemy więcej.

*opis pochodzi ze strony wydawnictwa

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak
***
Wróciłam z Łodzi z gorączką (39 stopni), we łzach, ale i piosenką w sercu ("Mamy żółte serca w których płynie czarna krew..."). Było nie do zapomnienia...

"Puszczyk"


Autor: Jan Grzegorczyk
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 432
Rok wydania: 2012
Ocena: 6/10 (dobra)


Nie wiem, dlaczego, ale polska wieś nigdy nie kojarzyła mi się jako najlepsze miejsce na akcję kryminału. Nie przekonują mnie obrazy prostych chłopów obmyślających zawiłe morderstwo, czy postacie księży tropiących tajemniczych facetów. Jednak polscy autorzy uważają inaczej. Wracamy do korzeni, więc na półkach księgarni mamy wysyp książek, których bohaterzy wracają na wieś i tam… znajdują miłość, przenoszą się w czasie, czy tropią tajemniczego mordercę. Najlepiej jak wszystkie trzy opcje zostaną wykorzystane w książce. Przecież, jak czytelnika nie zachęci strona obyczajowa, ma jeszcze kryminalną.
Tylko, że mnie zazwyczaj nie przekonuje żadna strona. Wszystko wydaje się takie… pospolicie niemożliwe.

Więc dlaczego zdecydowałam się sięgnąć po „Puszczyka”? Może ruszyło mnie sumienie? Bo faktem jest, że prócz moich „pewniaków” literaturę polską traktuję troszkę po macoszemu.  Fabuła też nie wydawała się zbyt oryginalna, ale jednak się przełamałam.

Stanisław Madej odnajduje w kościele zwłoki proboszcza. Nie może uwierzyć, że jego przyjaciel spadł z drabiny akurat w wieczór, gdy wreszcie zdecydował się udostępnić mu pełen osobistych zapisków egzemplarz książki średniowiecznego mistyka i psychoterapeuty Tomasza a Kempis. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci księdza, staje wobec pytań dotyczących własnego życia. Zaczyna wątpić, czy jego ucieczka z miasta i zamieszkanie w starym domku na skraju lasu miały sens.(…)

Nie brzmi za wspaniale, więc do lektury podeszłam z mieszanymi uczuciami. Jedyne co podnosiło mnie na duchu to głos szepczący: „To kryminał, przecież lubisz kryminały”. No tak, lubię. Te zagraniczne, te polskie również. Jednak pan Grzegorczyk nie miał na celu uraczenia czytelnika tylko i wyłącznie dobrą akcją.

Starał się by jego bohaterowie mieli głębię. By nie skupiali się tylko na przebiegu śledztwa, ale również na własnym życiu, niedoli innych. Główna postać  - Stanisław Madej był kreowany na osobę poszukującą cały czas swojego miejsca na ziemi w czasie i przestrzeni. Mimo, że początkowo swoją ślamazarnością i użalaniem się (jak mi się wtedy wydawało) wzbudzał we mnie odruchy mordercze, z czasem zaczynałam się do niego przyzwyczajać, akceptować go.
Tylko  on miał na mnie taki wpływ. Radka, Magdę, Krystynę polubiłam z miejsca.  Każde z nich było całkowicie inne, jednak wszyscy nie mieli tych denerwujących cech, które posiadał Stasiu. Na szczęście.

Wątek kryminalny i obyczajowy w tej książce nie stykają się prawie do samego końca. Czy można uznać to za plus? Zdecydowanie. Nie wchodziły sobie w drogę, nie mieszały się, nie mąciły czytelnikowi w głowie. Dzięki temu finał był zaskakujący, a autor przez długi czas pozostawiając ich w niepewności. Tak naprawdę to nawet po skończeniu książki niczego nie możecie być pewni…

Za to kompletnym (przynajmniej dla mnie) nieporozumieniem była dla mnie obecność ojca Pio, księży. Nie wiem, czemu miał służyć zabieg wciskania świętego w miejsca „nie-święte” i podważanie jego opinii. Autor podobno piszący książki o tematyce religijnej po trochu wykpiwa pozycję duchownych, świętych, jakby samemu nie wierząc w to o czym pisze.

Jednak mimo wszystkich uprzedzeń, wad jakie miała ta książka, przyznaję, podobała mi się. Może nie było to jakieś świetne dzieło, jednak w sferze psychologicznej i kryminalnej (czyli tych najważniejszych) autor popisał się oryginalnym spojrzeniem w tym schematycznym świecie. Osobom lubiącym książki obyczajowe z odrobiną tajemnicy spokojnie mogę polecić „Puszczyka”. 

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.
                                                                                    
Nie mam pojęcia co się stało, w każdym razie post nie chciał się zaktualizować, pokazać na Waszych blogach, na samym początku wyprawiał dziwne psikusy z cytatami. Mam nadzieję, że teraz będzie dobrze i serdecznie dziękuję za te komentarze, które już wpadły.:) 

"Marzenie Celta" M.V.Llosa


Tytuł:Marzenie Celta
Autor: Mario Vargas Llosa
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 438



Cela śmierci. Wyrok. Irlandia. Niepodległość. Humanitaryzm. Bohater narodowy . Rachunek sumienia. Demony przeszłości.

Przełom wieku XIX i XX. Kolonizacja na wielką skalę. Roger Casement Irlandczyk, dyplomata Imperium Brytyjskiego wyrusza do Konga. Tam natyka się na wielkie krzywdy, barbarzyństwa, okrucieństwa jakich dopuszczają się Europejczycy.  Rdzenni mieszkańcy są wykorzystywani do pracy ponad siłę, a za niewywiązanie się z niej chłostani, zabijani bez powodu, poddawani okrutnym torturom. Nikt w Europie nie ma pojęcia co tu się dzieje. Dopiero raport Rogera choć trochę otwiera oczy ludności zamieszkującej Stary Kontynent. W niedługim czasie  Irlandczyk po raz wyrusza, tym razem do Amazonii, by i tam ocenić pracę brytyjskiej firmy. To co spotyka na ziemiach Ameryki Południowej przechodzi jego najśmielsze oczekiwania. Krwawe zbrodnie jakich dopuszczają się biali są szokujące i nieludzkie. Swym wymiarem i sposobem wyprzedzają nawet te znane bohaterowi z Afryki.
Roger Casement

Ich opisy po prostu zapierają dech w piersiach. Krwawe rzezie „cywilizowanych” Europejczyków napawają odrazą. Jak człowiek mógł dopuścić się takich czynów, traktując swoich braci jak zwierzęta?! Jak dodatkowo mógł uważać się za chrześcijanina?!
Autor porusza jakąś część umysłu czytelnika, przypomina o podstawowych zasadach humanitarnych, o tym w jaki sposób kiedyś zachowywali się biali i co gorsza jak zachowują się do dziś.

Podczas tych podróży po kawałku również poznajemy duszę, myśli, przekonania, wierzenia głównego bohatera. Widzimy jak zmaga się z wieloma chorobami, prawie niezauważalnie  odczuwamy zmiany jakie zachodzą w jego psychice, jesteśmy świadkami jego boleści, uniesień, zamyśleń nad ludzką naturą.  Przy wszystkich okrutnych Europejczykach to właśnie on jako jeden z niewielu wydaje się postępować fair, tak jak i my byśmy postąpili.

Jednocześnie  do tych człowieczych odruchów w bohaterze narasta nienawiść do Anglii. Karty przesiąknięte są bólem i miłością do Irlandii, która aktualnie należy do Wielkiej Brytanii. Widzimy jak patriotyzm przeradza się w nacjonalizm. Jak w pewnej chwili dobro kraju przysłania wszystko inne, a odzyskanie niepodległości jest priorytetem. Roger postanawia współpracować z Niemcami. Mamy rok 1914 (wybuch I wojny światowej), większość jego przyjaciół jest temu przeciwna, jednak on jest pewien, że cały czas robi wszystko dla Irlandii. Tylko czy można zaufać Niemcom?
Kolejnym czarnym (przynajmniej wtedy tak uważano) zakamarkiem jego duszy jest pociąg do tej samej płci. Irlandia to w tamtych czasach państwo bardzo chrześcijańskie. Homoseksualizm to jeden z największych grzechów, jak więc można poważać człowieka o takiej orientacji? Nawet wielkie zasługi dla Wielkiej Brytanii tego nie zmienią…

Autor przedstawia nam bohatera o dwóch twarzach. Z jednej strony pracującego dla Anglii, a z drugiej głęboko nienawidzącego tego kraju. Z jednej strony etycznego, humanitarnego, który jako jeden z niewielu zachował ludzkie oblicze, a z drugiej niereligijnego, homoseksualistę współpracującego z Niemcami.
Poszczególne cechy wykluczają się. Nie wiadomo przez jaki pryzmat patrzeć na tę postać. Teraz każdy z nas uznałby go za bohatera, w Irlandii kiedyś nie chciano tego przyjąć. Sama orientacja seksualna niszczyła nienaganny wizerunek.

Książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Początek nie był imponujący, jednak w pewnej chwili mimo ciężkiej tematyki nie mogłam się oderwać. Wielowątkowość, historia oparta na faktach, spacer po zakamarkach ludzkiej duszy. Obok tego nie można było przejść obojętnie. Po prostu musicie przeczytać.


Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Znak.