Wydarzenia w życiu zazwyczaj zaczynają się od jednego małego impulsu. W książkach też tak jest. Jeden list, strasznie dużo wspomnień, fala uczuć, trochę wyrzutów sumienia, zdziwione spojrzenie zwrócone wprost na nieubłagalny los.
List oczywiście kierowany był do Harolda - 65 letniego, nieśmiałego, spokojnego człowieka. List mówił, że Queenie - przyjaciółka Harolda, której nie widział kilkadziesiąt lat, umiera na raka. I pisze by się pożegnać. List był staranny, ciepły i wywołał te wszystkie wspomnienia uczuciowe. Na list należało odpowiedzieć. Bo list był impulsem, chociaż tego Harold na początku wiedzieć nie mógł.
Harold napisał odpowiedź. I poszedł ją wysłać. Najpierw do najbliższej skrzynki. Jednak nie mógł się zdecydować, postanowił więc wrzucić odpowiedź do kolejnej. Tak zawędrował za miasteczko. Tam przypadkowe spotkanie - kolejny impuls, historia o wierze, która otwiera mu oczy. Postanawia, że zamiast wysłać list, w którym i tak trudno coś napisać, pójdzie pieszo, w ramach pielgrzymki do Queenie. Na drugi koniec Anglii. I ona będzie żyła. I się spotkają. I przeprosi ją, wytłumaczy jej.
Znane, prawda? Jednak jeden mały szczegół zmienia coś w patrzeniu na tę powieść. Queenie nie jest dawną miłością Harolda, nie jest jego kochanką, nie jest jakimś niespełnionym marzeniem. Nie będzie więc to historia jedna z tych miłosnych, w których ludzie na koniec żyją długo i szczęśliwie.
Ta książka kryje w sobie drogę - życie. Nie jest oczywiście łatwa, przyjemna. Nie jest również surrealistyczna, niedowyobrażenia. Zbudowana na solidnych, logicznych podstawach, wije się i opowiada kolejne historie ludzi zagubionych, na pozór szczęśliwych. Wraca też do początków życia głównego bohatera, wyciąga coraz to nowe wspomnienia, zakurzone, wstydliwe, które najchętniej zamietlibyśmy pod dywan, by nie uwierały.
Harold podczas swej wędrówki robi wręcz rachunek sumienia. Albo raczej przegląd życia. Spokojny, a jednocześnie bardzo emocjonalny. Zmuszając jednocześnie nas do zrobienia takiego przeglądu. Do refleksji, wyciągnięcia wniosków.
Ludzie kupują mleko, tankują samochody, a nawet wysyłają listy. I nikt nawet się nie domyśla, jak wielkie cierpienie ukrywają w swym wnętrzu. Czasem bycie normalnym i robienie rzeczy, które wydają się proste i powszechne, wymaga nadludzkiego wysiłku. Wszyscy są tacy osamotnieni.*
Grzechem jest generalizować coś, mówiąc o tej książce. Jednak czasem chyba trzeba. Bo ta książka jest zbudowana jak tysiące innych jej podobnych. Alegoryczna podróż, nowi ludzie, nowe cierpienia, nowe historie - spojrzenie na życie. Literackie nic nowego. Nawet ten motyw podróży...
Wszystko stworzone, by wzruszyć, by zmusić do refleksji.
Wszystko oczywiście w bardzo dobrym stylu. Z porządnymi bohaterami, którzy mają dość wyraźnie zarysowane sylwetki. Z lekkim, miękkim piórem, w prostych, acz ujmujących słowach.
Takie książki są potrzebne, jednak takich książek jest wiele. Ta jest piękna, mądra, ciepła, nie za długa. No i jeszcze jedno - nie zawsze ma się humor, by ją czytać.
Może zmienić życie, jak na okładce twierdzi pani Kożuchowska. Ale to zależy od człowieka. Bo może być jedynie czytadłem, porzuconym dla lepszych powieści. Bo ta książka jest jedną z wielu spokojnych, nad którymi trzeba się zatrzymać w tym rozpędzonym, zawsze spóźnionym XXI wieku. I każda z nich jest mądra i warta przeczytania, a jednocześnie jest jedną z wielu, stojącą w tłumie z podobnymi sobie, i nie mająca żadnego atutu, który wybijałby ją ponad inne.
Tytuł mojego tekstu zabrałam jednej z piękniejszych piosenek SDMu, a cytat w tekście pochodzi z opisywanej książki (str. 102)
"Niezwykła wędrówka Harolda Fry" R.Joyce, wyd. Znak, 2013, Kraków, tł.T.Macios
Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak