Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mówi się. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mówi się. Pokaż wszystkie posty

Oscary na literackiej ścieżce

...czyli krótki przewodnik oscarowy dla mola książkowego.

Wiadomo bowiem, że nie wszyscy będą oglądali przez najbliższy miesiąc filmy nominowane do Oscarów, rozmawiali o szansach ukochanych aktorów, by wreszcie 2 marca nie spać całą noc podziwiając przepiękne suknie i ciesząc się czy smucić, gdy cały świat pozna wyroki Akademii.Wykręcą się brakiem zainteresowania, czasu, chęci czy może stwierdzeniem, że Oscary zawsze dostają filmy dobre, choć nie genialne [Mery wyznaje ostatnią zasadę.] i dadzą szansę tylko na najbardziej interesującym produkcjom.
Rasowy czytelnik może zaś dojść do wniosku, że literatura to o wiele bardziej wzniosła dziedzina sztuki i filmami jako takimi nie będzie się przejmował. Biedny czytelniku, w jakim ty błędzie jesteś! A wbrew pozorom, film może skrywać wiele zagadek literackich, które mól książkowy z zapałem będzie śledził i którymi będzie się cieszył jednocześnie odkrywając jak cudowne filmy są same w sobie. W tegorocznych nominacjach na przykład znalazło się wiele filmów ściśle bądź trochę luźniej powiązanych z literaturą. 
Zapraszam na krótki przegląd.
Po kliknięciu na tytuł filmu przeniesiecie się na jego stronę.


Ekranizacje książek opartych na faktach
Ulubieńcy Akademii, nominowani zazwyczaj w najważniejszych kategoriach i zdobywający najwięcej statuetek, co nie zawsze przekłada się potem na popularność. Scenariusz pisany jest na podstawie historii bohatera czy znanego (zazwyczaj w Ameryce) człowieka, film okraszony plejadą gwiazd, a efekt tego zawsze jest jeden - książka na której oparta jest ekranizacja dopiero wtedy zyskuje poparcie czytelników.

Mery doszła do wniosku, że po co pisać więcej o tych filmach, jeśli interesująco zapowiada się jedynie Tajemnica Filomeny, a wszystkie inne określić można jako interesujące, lecz nie aż tak by biec na nie do kina. Gdyby ktoś czekał na książki - w wydawaniu takich pozycji w Polsce 'specjalizuje si'ę ostatnio Otwarte. 


Ekranizacje bestsellerów
Bardzo popularne i przede wszystkim, wyczekiwane przez większość czytelników. Niestety, o Oscary będą walczyły jedynie w dalszych kategoriach, jednak już sam fakt, że oparte są na wspaniałych książkowych pierwowzorach, czasem zekranizowane lepiej czy inaczej, czy po prostu z ulubionymi aktorami grającymi główne role. Do kina iść trzeba, albo chociaż w zaciszu domowym obejrzeć, bo jest i II wojna światowa, i Rush, i Di Caprio i Jackson, i Miyazaki.

Mery podpowiada, że jeszcze ze względu na Carey Mulligan czekano na Wielkiego Gatsby'ego, chociaż nie oszukujmy się, Mery jest jedną z niewielu osób, które dla tej młodziutkiej aktorki obejrzą ekranizację.

Filmy związane z literaturą.
To historie bardzo literackie, może nie cieszące się wielkim uznaniem Akademii, jednak z punktu widzenia wielbicieli, bardzo interesujące. W tym roku opowieść, gdzie w głównych rolach Walt Disney i autorka Mary Poppins, oraz ich wojna o ekranizację przygód pewnej sympatycznej niani, (główne role powierzono Tomowi Hanksowi i Emmie Thompson). Drugi z nich to historia romansu Karola Dickensa z młodą aktorką. Niestety, w Polsce kina udają, że nic o nim nie wiedzą. 

A ekranizacja o której opowiada pierwszy film sama w sobie też ładna. Mery poleca, chociaż większość zapewne zna. I w ogóle w tym pierwszym filmie, na drugim planie Colin Farrell i Ruth Wilson w strojach z początku XX wieku, co musi wyglądać bardzo dobrze. 

Na coś czekacie?

Mówi się - "Szukając Alaski" J.Greena

Tak krzyczał człowiek, który nauczył mnie podstaw pantomimy. Gdy chciał zwrócić na siebie uwagę, gdy chciał mi zwrócić uwagę, gdy ktoś próbował nie uważać. Tak też od jakiegoś czasu krzyczą książki. Do nas wszystkich. Larsson, Rowling, Murakami, wielkie bestsellery, znane wszystkim, często zbierające przeróżne opinie, jednak zawsze krzyczące, z półek księgarni, ze stron internetowych, z ust znajomych.
Tak krzyczą dzieła Greena - bestsellerowa "Gwiazd naszych wina" nie schodziła z ust i blogów niecały rok temu. Dwie kolejne, chociaż również rozdmuchane, też się pojawiały, chociaż nie tak często. Dostałam jedną z nich, debiutanckie "Szukając Alaski".

Przyznam, pierwsza myśl: trochę już wyrosłam. Bo niby to szesnaście łamane na siedemnaście jest, jednak okres, gdy potrzebuje się takich książek, przypadał u mnie na kilka(naście) miesięcy wcześniej. Jest na pewno taki czas u człowieka, kiedy te książki się docenia, żyje się nimi i uważa za arcydzieła.

Green trafi do większości nastolatków. Pisze mądrze, wplatając się i harmonizując z uczuciami czy przemyśleniami młodych. Porusza tematy sensu życia, wielkiego być może, wszelkich pragnień. Aktualnie, może troszeczkę skażony amerykańskim pochodzeniem, jednak tak, byśmy i my się w tych sytuacjach odnaleźli.

Samo "Szukając Alaski" - technicznie gorsze od GNW, jednak jeśli chodzi o sam temat i pomysł - dużo lepiej wypadło. Green nie uciekł się do tak wytartego już tematu choroby, spróbował inaczej i dobrze wiedział, że to zadziała. Zadziałałao.

Więc każdy nastolatkom poleca, i dobrze.

Co z innymi czytelnikami?
"Szukając Alaski" to książka, którą czyta się szybko i z przyjemnością, chociaż czasem aż ciąży ta lekkość i może nawet przeszkadza trochę?
"Szukając Alaski" porusza temat trudny, bardzo podobny do tego znanego nam z Fight Clubu. Tylko... lżej, częściowo, czasem jakby przemykając się i niedociągając. No i dla młodzieży, chociaż tutaj nie zawsze.
"Szukając Alaski" ma linki i sznureczki. Prowadzi do kolejnych książek znanych i mniej znanych, jednak zawsze dobrych.
"Szukając Alaski" to książka, która ma dobry pomysł na bohaterów, jednak są oni często niedopracowani, więc trudno bezwzględnie pokochać każdego z nich.
"Szukając Alaski" bazuje przede wszystkim na niedopowiedzeniach. Daje to dużo miejsca dla wyobraźni, ale jednocześnie czasem brakuje ściśnięcia akcji.

Ale "Szukając Alaski" to przede wszystkim bardzo dobra książka. Wśród bestsellerowych jest jedną z perełek, pokazuje, że mimo wszystko młodzież gustu nie zgubiła i po Zmierzchu czy Darach Anioła wreszcie pokazuje się coś inteligentnego, wartościowego. Szkoda, że nie dla wszystkich, że może nie bardziej kunsztownie a warsztatowo, że nie będzie to coś na kształt "Buszującego w zbożu" (chyba na to pan Green jest za miły i za dużo czasu minęło od premiery - przypominam, że w Polsce to wznowienie). Jednak będę czekała na kolejne wydania.

* * *

Pojawiają się też inne pozycje w tym duchu. Ostatnio oglądany Charlie, troszkę w temacie Greena. Co prawda, mniej dopracowany i z trafionym tematem, jednak cały czas bardzo dobry film. [tutaj recenzja Chmurki i moja opinia - pod recenzją]



Uchylone drzwi szafy ("Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska)

Po stosie lektur rozpadających się, wznawianych, kultowych, bestsellerowych czy najzwyczajniej w świecie mało znanych potrzeba czegoś świeżego, prosto z księgarni, z opinią jeszcze nie wyrobioną. A że ostatnio byłam w temacie biografii, autobiografii i innych wspomnień, to tutaj postanowiłam poszukać.

Padło na "Towarzyszkę panienkę".  Tytuł zgrabny, ironiczny, jakby chciał coś pokazać, a jednocześnie subtelny, nie prowokujący. Autorka podobnież ma swoją markę w Polsce, jednak dla większości (w tym i dla mnie) kojarzy się jedynie z ojcem - Wojciechem Jaruzelskim.

A za tym idą oczekiwania (nie oszukujmy się, od większości książek wymaga się czegoś i coś się w związku z nimi wyobraża!), że będzie politycznie, że może jakieś małe tłumaczenie, albo w drugą stronę, czy chociaż coś kontrowersyjnego... Jednak już na samym początku autorka uprzedza - żadnych tłumaczeń, żadnych kontrowersji.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. A ta książka jest moim wyjściem z szafy.[...] To jest opowieść o normalnej rodzinie, choć uwikłanej historycznie. Napisana z perspektywy najpierw dziecka, potem dziewczyny, a na końcu dojrzałej kobiety. *

Opowieść złożona z krótkich, dobrze skrojonych opowiadań, skrawków, zlepków myśli. Najpierw o dzieciństwie nieświadomym. O generałach, wyprawach do Korei Północnej, Rosji.  O matce królowej. O nieśmiałym ojcu. Potem o dorastaniu, okresie buntu. O szukaniu siebie. O studiach. O osiąganiu celów.

Jednak wszystko zaczyna się od córki generała. Komunistycznego dyktatora. Z nazwiskiem, które było do niej przyklejone od zawsze. Aż chciałoby się powiedzieć, że generałowie dzieci mieć nie powinni. To nic, że w zaciszu domowym tata był nieśmiały, podsuwał córce klasyków literatury polskiej, zachęcał do czytania Sienkiewicza. Na zewnątrz zawsze ochrona, na zewnątrz zawsze spojrzenia, córka tego Jaruzelskiego? Lat pięć czy dwadzieścia pięć, spojrzenie zawsze to samo. Zazwyczaj nieufne.

Mimo tej rysy, koneksji (bezdusznie brzmiące, ale to prawda) dzieciństwo i młodość jak każde inne. Opowieści o pierwszym papierosie, pierwszej miłości, szukaniu samego siebie - droga przez którą przechodzi każdy. W różnych warunkach, różnych ustrojach, przy różnej pogodzie, z różnym skutkiem. Jednak te drogi choć różne, są tak do siebie podobne.

W to wplecione niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju anegdoty, wydarzenia, osoby. Mama słuchająca Wolnej Europy, przyjaźnie z ochroniarzami i ich wspólne wybryki, ból gardła w Korei. Wszystko, czego  Pod koniec również niezobowiązujące opinie na temat niektórych osób publicznych. Jednak cały czas bez kontrowersji. Pozytywne opinie. Albo nawet nie opinie, tylko pojedyncze wspomnienia.

"Towarzyszka panienka" jest jedną z tych książek, których czytanie sprawia przyjemność, która napisana jest zgrabnie, ubrana w dobrze skrojone słowa. I ma ciekawe historie najpierwsze - z domu generała Jaruzelskiego. Tylko cały czas mamy świadomość, że prócz poszczególnych historii najpierwszych, to wszystko już było. I że jak szybko ta książka przyszła, tak szybko może zostać zapomniana. To już nie PRL, podobne historie, choć ciekawe, szybko uciekają. I nawet nie wiem, czy tego żałuję.

I jednak dobrze, że dzieckiem polityka nie jestem...

"Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska, wyd.Czerwone i Czarne, 2013


źródło pierwszej i drugiej grafiki

Co z Gastby'm? Odpowiedź zbiorowa na pytania które kiedyś padły lub kiedyś padną.

Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał o nowej ekranizacji Wielkiego Gatsby'ego, to zapewne albo mieszka w malutkiej mieścince bez internetu i kina, albo jeżdżąc tramwajem, zaglądając na filmweba, do księgarni, na różne mniej i bardziej kulturalne strony, zamyka mocno oczy i mruczy sobie pod nosem "Nie chcę tego widzieć, nie będę patrzeć, nie będę...". Ów człowiek ma zadanie bardzo trudne, bo jak się okazało  za plakatem z zerkającym na nas Leonardo, poszły wznowienia, nowe okładki, nowe niusy wyszukiwane na temat Fitzgeralda (jakby i książek o Zeldzie nam się namnożyło?). Oczywiście pokazali się również nowi czytelnicy, którzy wcześniej osławionego Gatsby'ego mieli na liście typu kiedyś przeczytam, bo klasyka, jest na liście BBC, znane... W obliczu ataku przeszywającego spojrzenia Leonardo jak również przefarbowanej Carey (praktycznie nie do poznania z wysokości plakatu) trzeba było przejść na jedną ze stron i wybrać: nie czytam, a co za tym idzie, wypadam z połowy krzyków, rozmów i innych takich o Gatsby'm (niepewny grunt, szczególnie gdy ludzie patrzą na ciebie i oczekują, że ty im powiesz i pożyczysz jeszcze tę książkę) albo podjąć decyzję i przeczytać książkę, a następnie kłócić się o to co tam jest, a czego przypadkiem nie ma (co sprawia niewątpliwą przyjemność). W dodatku wydawcy oferują nam przeceny, piękne okładki. Większość zauważyła wszelkie korzyści i poszła czytać.

Czytajmy więc na zdrowie. 
Przeczytałam. Szybko, gładko i przyjemnie. Wrażenia konstrukcyjne kojarzące się z Capote. Na 200 stronach. Prosta acz kunsztowna robota (w końcu Fitzgerald poświęcił jej trzy lata).

Po stwierdzeniu oczywistości możemy porozmawiać, wszelkie intelektualne braki
zasłaniając za ładnym uśmiechem.
Chyba każdy czytelnik może podzielić swoje książki na dwie części: te, do których się wraca, z których wyciąga się więcej niż jest zawarte tylko w czarnych literkach, w których znajduje się siebie oraz takie powieści, które czyta się raz, które dobrze sprzedają się w kiosku i zazwyczaj nic poza jedną niewiele znaczącą historią za sobą nie niosą.

"Wielki Gatsby" to z pozoru książka o tym jak pieniądze szczęścia nie dają, to romans, dramat, trochę o mafii, jazzie i Nowym Jorku lat 20.  I jeśli skończymy na tym, dodając jedynie niewątpliwy urok i kunszt pisarski, spokojnie możemy tę książkę włożyć na półkę najniższą, gdzie trzymamy zazwyczaj obyczajówki. I tak tę książkę odebrałam. Prosta, choć ładnie napisana historia, banał straszny, bohaterowie zaliczają się do tych schematycznych i za nic w świecie nie przetłumaczycie, że to klasyka, więc kochać i polecać trzeba. Książki są przecież dla ludzi. Nie odwrotnie.

Więc co z Gatsby'm? Chyba wszystko załatwione. Jak się okazało, jednak nie.
Z Gatsbym mam problem. Chciałabym go w całkowicie subiektywnej opinii wepchnąć na tę najniższą półkę, z której nie wynosi się książek podczas pożaru. Jednak nie mogę. Chciałam napisać coś co wielkodusznie nazywacie recenzjami, a co jest jedynie nieumiejętnym spisaniem emocji. Jednak nie mogę. Chciałabym odradzić komuś tę książkę. Jednak nie mogę. Wielki Gatsby ma znamiona Wielkiej Literatury, wcale nie ukrywające się w napisach i pochwałach na okładkach. Tylko tam w środku, siedzą i się z ciebie diabolicznie śmieją, bo to nie z książką jest problem tym razem, tylko ze mną. A ty po prostu je czujesz. Istnieje jednak zagrożenie, że to nie znamiona Wielkiej Literatury, a dziwnego kiczu,  który odrzucę i za kilka lat.

Pewne jest aktualnie jedno. Nie dorosłam do tej książki. Albo ona mnie przerosła. Albo oczekiwania ją przerosły (najmniej prawdopodobne). W każdym razie, nie powiem wam, czy warto ją czytać, czy nie. I chociaż sama ją przeczytałam, rozmawiać o niej nie umiem. Bo nawet gdybym chciała z kimś zarzucić papierowość bohaterom (są papierowi) i skrytykować całą powieść, zaraz wyjedzie mi i będzie w głowie brzmiało pierwsze i ostatnie zdanie z książki. Dowód, że to musi być Wielka Literatura. Albo jej diaboliczna podróbka. Więc nawet o tę książkę nie pytajcie.

Nie umiem o niej nic powiedzieć.

"Wielki Gatsby" F.S.Fitzgerald, wyd.Znak, 2013, tł.J.Dehnel

PS. A żeby ułatwić mi zadanie nierozmawiania o tejże książce, mój internet odmówił współpracy. Dlatego na razie będę was co jakiś czas raczyła jedynie dawno napisanymi tekstami. I nadrabiała zaległości książkowe. A jutro życzę wszystkim przeżycia (a przynajmniej większości).

Film był spoko - powrót i o jednym z głośniejszych filmów.

...czyli jak film odebrał człowiek, który (prawie) nie wiedział, co się wydarzyło w książce.

Ale najpierw wytłumaczenie. Krótkie. Dlaczego mnie nie było, a teraz jestem?
Bo się okazało, że mam dość książek i pisania o nich i niepisania o nich i rozmawiania o nich i czytania ich i robienia ich list. A potem się okazało, że taki stan trwa tylko przez dwa dni, a następnie MUSISZ napisać o książce, o filmie. I tak się stało. Bo dostałam dwa popkulturalne i kulturalne impulsy. I dzisiaj będzie o jednym. A niedługo o drugim. I zmian w Krainie jeszcze trochę zapewne niedługo będzie, ale to kiedyśtam.
Na marginesie: tekst z serii tych, które zazwyczaj na blogu się nie pojawiają, ale tym razem, dlaczego by nie?


Zrobił się szum. Znaczy, szum jest i trwa sobie cały czas, bo cały czas wychodzą nowe książki, filmy, gazety... I każdy się zachwyca, albo krytykuje... I każdy czyta... I w ogóle widać, jak można dobrze nami manipulować... Ale ostatnio szum jakoś przybrał na sile, bo
1) ukazała się ekranizacja Miasta Kości
2) wyszła nowa, pachnąca farbą drukarską, nowym tytułem i tłumaczeniem Jane Eyre
Wiadomo, zależy od gustu, wieku, sposobu patrzenia. Ja JE znam i kocham już jakiś czas, jeszcze pod tym tajemniczym tytułem "Dziwne losy Jane Eyre", w tłumaczeniu pani Teresy i jeśli interesowało mnie nowe wydanie, to tylko ze względu na nowy tytuł i nowego tłumacza. Koniec. Za to "Miasto Kości"? Kompletnie nie mój gust, wampiry, wilkołaki... Jednak wiecie jak to jest, czasem reklama tak działa, że ma się ochotę chociaż film obejrzeć. Więc obejrzałam (przypadkiem, ale gdyby go nie  było, to teraz bym siedziała w kinie, tylko bliżej mojego domu).


















Poszłam, nie wiedząc nic poza tym, co wydarzyło się na pierwszych 80 stronach (czyli dotarli do Instytutu, szukanie matki w początkowej fazie) i podstawowymi informacjami co do relacji na linii Clary-Jace (a raczej wszystkimi informacjami na temat tej dwójki, nie wiem dlaczego ludzie czują taką potrzebę spoilerowania w moim towarzystwie - potem się okazało, że Valentine też czuł potrzebę spoilerowania w moim towarzystwie :D). Więc praktycznie nie wiedziałam o niczym (można powiedzieć).

I co?
Film był (tylko albo aż!) spoko. A wszystko bardziej dokładnie poniżej. Chyba ze spoilerami. Albo na pewno ze spoilerami (chociaż nie jakimiś bardzo znaczącymi).
















Sam film:
1) Było dużo efektów specjalnych, jak przystało na fantastykę, co wyszło na dobre i baaardzo się podobało.  Szczególnie, gdy się bili. No i wyłaniający się Instytut. Coś, co potem się pamięta i się do tego uśmiecha.
2) Na filmie się nie zasypiało, tylko oglądało z zaciekawieniem (ostatnio rzadko kiedy mi się to zdarza), co oznacza, że scenariusz był dobry i dużo krzyczeli, czyli trudno spać.
3) Jace zrobił wrażenie świetne - akcent, wory pod oczami i specyficzna uroda (znaczy, specyficzny był zawsze, tu jest tak razy dwa).
4) Dla równowagi - Simon równie dobry, może nie charakterystyczny i zdecydowanie, aż tak go nie polubiłam, ale mimo wszystko...
5) Alec i Izabella - jego w ogóle nie ma, więc to co jest można przemilczeć. Ona nijaka, niezbyt przekonująca.
6) Clary tak dobrze grała, że nie zrobiła większego wrażenia. Słowem była tak na swoim miejscu, że aż jej było nie widać.
7) Świetnie za to wypadła Dorotka, która przyciągnęła uwagę widza (to przez Bacha...) i jak dla mnie była jedną z faworytek. A jeśli jeszcze dodać Luke'a! Zdecydowanie moje ulubione postacie filmowe.
8) Clary miała być inteligenta. I za nic w świecie nie zrozumiem, dlaczego ona nie rozumiała, że on dla jej dobra mówił, że mu nie zależy. Ale może to miało być ciekawe pokazanie osoby. Coś z cyklu: jak w jednej chwili zmienić się w wolnomyślącego (żeby nie powiedzieć niemyślącego). Dla dopełnienia scena sprzątająca. I mamy komplet. (można jeszcze dodać scenę w której znaczącą rolę gra: jeden z bardziej znanych cytatów książki, fortepian, Bach i główna dwójka - pomyłka)
9) Przekonującą rolę zagrał Kielich, chociaż w pewnej chwili nie do końca łapałam, dlaczego wszyscy za nim biegają. Szczególnie Valentine zamotał mi ten obraz. Najpierw Kielich ma, potem nie ma, demony sobie wzywa... Ale samo wyjmowanie i wkładanie Kielicha - fajna zabawa (to co się z nim stało na końcu to już problem scenarzystów, jak chcą sobie mieszać i utrudniać życie, to niech tak robią)

Z mniej poważnych punktów, a pozostawiających miłe wspomnienie (z sarkazmem):
1)Scena pocałunkowa, którą oceniają ludzie pół na pół, jest magiczna, i to nie dlatego, że się całują (przepraszam, chciało mi się śmiać), a z powodu tych rozkwitających kwiatów. Słowem, fanem oranżerii jestem na pewno <-- skojarzenie z tym obrazem
2) Gdyby nawet komuś nie odpowiadał cały film, a kocha zimę, to może spokojnie czekać do jednej z ostatnich scen, kiedy to paaada śnieeeeg!!! (obowiązkowo zajrzeć tutaj)
3)Nauki Roszpunki nie poszły na marne i nie od dziś wiadomo, co jest najlepszą bronią kobiety, dla porównania ten obraz i ten film (od 01:14)
4) Jednak to i tak nic, bo jak wiadomo wszystkim oglądającym, Bach jest nie do przebicia.


Co było, gdy przeczytałam książkę:
Całkowicie inaczej, dziwię się, że ludzie, którzy książkę kochają, lubią film. Bo film i książka się różnią diametralnie i w dodatku, w podstawowych sprawach.
1) Jace książkowy i Jace filmowy - dwie inne postacie. Książkowy to typowy i strasznie pewny siebie nastolatek z poczuciem humoru i odrobiną inteligencji. Nie zachwyca. Filmowy dojrzały, zamknięty w sobie. Filmowego polubiłam...
2) Aleca więcej w książce, ale jakoś nie przekonuje, więc też można powiedzieć, że go nie ma.
3) Isabelle mniej w książce, ale za to jest lepsza. Wredna, a w środku troskliwa. I ta scena końcowa...
4) Stosunek Jace do Valentine w książce miał jakąś głębię, w dodatku odmienił troszkę Jace'a, co wyszło mu na dobre. Nie na długo, ale zawsze. W filmie Jace mógł po prostu powiedzieć spadaj ojcze, bo przejął się jedynie dalszą częścią rodziny (żeby nie spoilerować w żywe oczy). Słowem, spalili scenę.
5) Większość, jeśli nie wszystkie sceny wyglądają odrobinę inaczej w książce i w filmie, słowem, gdybym znała książkę zapewne przyprawiłoby mnie to o wybuchy złości. Dlatego dziwię się wam.
6) Czekam ze złośliwością i krzywym uśmiechem na kolejną część, bo ja się zastanawiam, jak teraz odwrócą te wszystkie zmiany w fabule. Bardzo znaczące.

Jednym słowem: spoko. Trochę więcej słów: warto sobie obejrzeć w wolne popołudnie, całkiem miło jest.