Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Johnny Depp. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Johnny Depp. Pokaż wszystkie posty

Zimowe historie.

Zimowe historie nie zawsze muszą toczyć się w zimę. Wystarczy pewien klimat, trochę mgły, niedopowiedzeń i historia wydaje nam się zimowa...

Corpse bride (Gnijąca panna młoda) -2005

Taka jest Gnijąca panna młoda - animacja Tima Burtona, oparta na XIX-wiecznej legendzie Europy Wschodniej. Skumulowana w trailerze czy innej zapowiedzi nie zdradza praktycznie nic, raczej odstrasza. Jednak upleciona jest w taki sposób, że od samego początku nie możemy oderwać od niej oczu. Tajemnicza na samym początku, rozwija się spokojnie, by w połowie osiągnąć szczyt burtonowskich zamierzeń. No i sama animacja, tworzenie postaci, historia, w której świat żywych i zmarłych przeplata się w delikatny i wyważony sposób, nie zapominając o szczypcie komizmu czy groteski. Za to chyba najbardziej lubię Tima - wyciąganie perełek zakurzonych (reżyserów, brodweyowskich musicali czy legend), przedstawianie bohaterów, troszkę smutku, zakurzonych kątów, na które patrzy się z nowej perspektywy. I aktualnie bezsprzecznie ulubiony film, w którym główną rolę powierzono Helenie i Johnny'emu.

Nothing personal (Nic osobistego) - 2009

Zaskoczył mnie i uspokoił jednocześnie. Trudno w ogóle coś powiedzieć, słowa mi się przed oczami mieszają, oceny gwiazdkowe nie wchodzą w ogóle w grę. Nic osobistego to film milczący, dojrzały, taki który lubią na festiwalach i który ogląda się późno w nocy, gdy wokół jest cicho, w filmie jest cicho, a historia tworzy się na linii bohater - widz. Opowiadający o miłości, samotności w bardzo zimowy sposób.

Beautiful mind (Piękny umysł) - 2001

Oparta na faktach historia nagrodzonego Noblem Johna Nasha - matematyka, geniusza i schizofrenika. Najcięższy ze wszystkich, również najmniej zimowy, jednak warty obejrzenia. Dla historii, miejscami przewrotnej i melancholijnej, zamyślonej, pełnej obrazów z tamtych lat i z wytworów wyobraźni. Przeplatanej miłymi, gwiazdowymi wstawkami. Czasem. Bo czasem ciąży, nie pasuje (za dużo oscarowości?). Jednak po zakończeniu czuje się wiele i myśli jakby przybyło.

Girl, interrupted (Przerwana lekcja muzyki) - 1999

Ulubiony, chociaż daleko mu do doskonałości. Wytknięto już wszystkie nieścisłości, jednak dla mnie to jeden z ważniejszych filmów tego roku, do którego wracam, który choć czasem uśmiechnięty, jest przede wszystkim smutny, zmęczony i niezrozumiany. Jak każda młodość.
Dlatego też zazwyczaj po prostu polecam nie mówiąc nic więcej.

Lista zimowych historii ciągnie się dalej, jednak te są najważniejsze. Ostatnie. Melancholijne. Macie też takie?

Flesz filmowy #5

Flesz filmowy to krótkie ględzenie o kinie, skrawki i migawki z tamtejszych scen, szczątkowe opinie i troszkę empatii. Służący raczej mi, bo często z chaotycznych, urywkowych zdań trudno wyczytać coś bardziej sensownego, gdy nie oglądało się samego filmu. Jednak można zawsze spróbować obejrzeć.
Lato ma to do siebie, że zabiera wszystkie siły na oglądanie ambitnych filmów. Najlepiej sprawdzają się te lekkie, niezbyt wymagające, zabierające czas. Postanowiła, że u mnie będzie inaczej. Co prawda, nie odmówiłam sobie seansu "Pod słońcem Toskanii" czy sfilmowanego (nie serialowanego) "Seksu w wielkim mieście" (który z pierwszymi odcinkami serialu nie ma nic wspólnego, jest raczej milutką komedią romantyczną) i zaczęłam od filmów które musiałam dokończyć, których zawsze byłam ciekawa, które oznaczały dobre, szybkomijająco-wciagające, wymagające kino.

Pierwszy tydzień wakacji (ze względu na wyjazd) upłynął pod znakiem trzech filmów.


Capote (2005)
Skończyłam go niedawno, a jeszcze teraz, gdy przywołuję myślami poszczególne sceny, czuję na plecach ciarki. Film opowiadający o procesie tworzenia powieści "Z zimną krwią", która przyniosła Trumanowi Capote międzynarodową sławę. Powieści, opartej na faktach. Powieści o dwójce ludzi, która wymordowała całą rodzinę gdzieś na "[...] odludnym obszarze, który inni mieszkańcy tego stanu nazywają "tam daleko"."*
Sama historia jest przejmująca. Jakby w niewiadomy sposób powiązana z "Zieloną milą". Chociaż wszyscy wiedzą, tam człowiek był niewinny, tutaj jest. Tam przesłanie było całkowicie inne... Jednak ten wspólny mianownik, ten wyrok śmierci, to oczekiwanie, to pochylenie się nad sobą. Lecz "Capote" to przede wszystkim próba pokazania sylwetki świetnego autora. Nie tylko w okresie tworzenia "Z ziemną krwią", ale również za pomocą opowieści z czasów dzieciństwa czy rozmów z Nelle. W pamięci zapisuje się przede wszystkim Hoffmann, który nie z przypadku został nagrodzony za tę rolę Oscarem - jest świetny. Piskliwy, czasem bliski załamania, czasem dusza towarzystwa. Sam film należy do tych, o których nie można zapomnieć. W postaci autora widzimy te nieuchwytne nici łączące go z książkową Holly będącą w podróży. Poznajemy historię, która skazana jest na porażkę, która zakończy się porażką. Jednak przedtem może jeszcze coś do naszego życia wnieść.
Zapomniane: Nelle, znana większemu gronu jako Harper Lee, gdy Truman pisze książkę, wydaje swoje "Zabić drozda".
Ocena: 10/10


"Arizona dream" (1993)

Film z Deppem, który nie cieszy się wielką popularnością w naszym kraju. Dziwne, choć z drugiej strony zrozumiałe. Trudno bowiem powiedzieć, o czym jest "Arizona dream". Znowu mamy samotność, znowu to poszukiwanie szczęścia, nawiązania surrealistyczne czy dziwne, ogniste dialogi. Trudno zatrzymać to w literkach. Jednak jeśli się próbuje, wychodzi coś w stylu - "Arizona dream" to historia Axela, który kiedyś łowił ryby, a teraz jest u swego wuja. To historia dwóch kobiet, których życie pokrywa się z marzeniami. To historia miłości. To historia niezrozumienia. To historia szaleństwa. Historia pełna cudownej muzyki, historia świetnie wyreżyserowana, opowiedziana. Historia z głębią, o której trudno mówić, którą raczej trzeba poczuć.
"Arizona dream" to jednocześnie film świetnie napisany i zagrany. Dialogi między matką a pasierbicą można śledzić godzinami. No i same kreacje głównych bohaterów - majstersztyk.
Zapomniane: W tym filmie tylko jedno przebije postacie Grace i Axela - cudowna muzyka...
Ocena: 9/10

"Rozmowy z innymi kobietami" (2005)
Ten film zwierz określa jako jedną z nieznanych, niedocenianych perełek.To chyba mnie do niego przekonało. W dodatku, kogo nie skusi Helena Bonham Carter w głównej roli?
Historia jest prosta. Kobieta i mężczyzna spotykają się przypadkowo na weselu. Ona - druhna, on - brat panny młodej. Zaczynają niezobowiązującą rozmowę. O tym co robią, gdzie mieszkają. Trochę wspominają. W pewnej chwili on już nie jest tylko przypadkowym znajomym, a byłym mężem. Ona już nie druhną, a byłą żoną. Jednak rozmowa toczy się dalej. Spojrzenia, słowa, wspomnienia, urywki z przeszłych lat, niezrozumiałe pragnienia, uczucia.
Wszystko już kiedyś pokazywane, ale jedno z tych, co na nowo trzeba sobie przypominać. Wrażenia i przypomnienia z którymi potem patrzymy na własne życie.
Nie tak dobry jak dwa poprzednie, a jednocześnie ciekawy i warty polecenia.
Zapomniane: Ekran w filmie podzielony jest na dwie części - widzimy wszystko z perspektywy mężczyzny i kobiety.
Ocena: 7/10

A co wy oglądacie w te letnie popołudnia?

*fragment powieści "Z zimną krwią"

Flesz filmowy #4

Mery zrobiło się smutno. Nic nie wiedząc siedziała sobie w domu, czytała, słuchała, oglądała, pisała i wreszcie zajrzała na filmweb, by poszukać nowego filmu Burtona, którego jeszcze nie widziała.  A tu bach! zagląda w komentarze, a tam tylko, że Burton jest beznadziejnym reżyserem i w ogóle najlepiej to go z daleka omijać, bo wszystko u niego takie samo, przesłanie płytkie, jakim cudem w ogóle może być człowiek z nożycami zamiast rąk (tutaj Mery po prostu padła).  Mery w takie głupoty oczywiście nie wierzy, a nawet jeśli wierzy, to nie popiera, bo strasznie lubi Tima, a jeżeli ma w filmie Johnny'ego, to już w ogóle się cieszy (tak, CIESZY SIĘ, a nie płacze jak niektórzy, że to znowu Johnny). I tak sobie odświeżyła wszystko, w ramach przyjaźni.


Zaczęło się od Charliego w fabryce czekolady. Pochodzi on od Dahla, a Mery z Dahlem się nie dogaduje od czasów Matyldy, ale tym razem przeszło bez większych krzyków. Nawet zdołała się Mery przypadkiem zachwycić. Trudno zachwycać się samymi nazwiskami, nawet gdy są to trzy ulubione męskie filmowe nazwiska (Burton, Depp, Highmore), jednak przy Charliem, nie grozi nam stan niezachwycaniasięwszystkim.   Przede wszystkim chatka w której mieszka Charlie wraz z babciami, dziadkami i innymi takimi. Strasznie dickenowska w wersji ligth. I  fabryka... Oczy się śmieją, zachwycają. Gra aktorska to mistrzostwo, szczególnie Depp, jako zwariowany, trochę zraniony i zdecydowanie nie z tej ziemi Willy Wonka bije wszelkie rekordy. A dzieciaczki mu nie ustępują.
Jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć, które mają magię przyciągania.
[filmweb]


Następna w kolejce była "Alicja w Krainie Czarów". Do wersji książkowej Mery ma straszny sentyment i co najmniej raz na miesiąc czyta sobie ona relację z szalonego podwieczorku. Niestety, z burtonowską wersją było gorzej. Dwa razy Mery ją zaczynała i wyłączała za każdym razem. Jednak trzeci był już świetny.  Powrót po latach, daleki od wersji Carrolla jednak podobnie zwariowany i niespójny. Co prawda, zgubiono gdzieś książkowe magiczne sny, jednak wersja filmowa była na swój sposób urzekająca. Tutaj szczególnie duże wrażenie zrobiła na Mery ta apatyczna i anemiczna Mia...
[filmweb]

"Edward Nożycoręki" to jest mistrzostwo. Wszystkie filmy mogą się przy nim schować, on jest po prostu surrealistyczny, chwytający za serce, samotny, wypieszczony i przejaskrawiony. Depp przeszedł tutaj samego siebie (nawet Jacka Sparrowa pokonał), jest tak realistyczny i magiczny jednocześnie, tak zagubiony i zdezorientowany, że nie da się przejść obok niego obojętnie. Cała sceneria charakteryzowana na jakieś lata 60. (przynajmniej Mery tak to odebrała), idealna i aż odrzucająca stanowi świetny kontrast dla Edwarda. Burton przeszedł samego siebie, Johnny przeszedł samego siebie, autor scenariusza przeszedł samego siebie...
[filmweb]

Podsumowując, reasumując, czy jak kto tam woli, Mery nigdy w życiu nie powie, że Burton jest beznadziejny, bo jest to straszne kłamstwo (przynajmniej w opinii Mery). Tim wnosi w te schematyczne  hollywoodskie filmy powiew czegoś nowego, wyróżnia się, tworzy tak magiczne obrazy i jest jedynym w swoim rodzaju, więc według Mery powinni go raczej objąć jakąś ochroną (by nie wyginął), a nie krytykować. O Johnnie można powiedzieć to samo.

Sam flesz za to, dzisiaj znów odstąpił od swojej codziennej formy, zyskał nawet podsumowanie. Czy na dłużej, czy tym razem flesze będą bardziej tematyczne? Nie wiadomo. Bardzo możliwe, jeśli ktoś zacznie gadać na kostiumowe filmy - kolejną miłość Mery.

Przypomnienie dla dorosłych: Nibylandia istnieje!

Kiedyś już wspominałam, że mam w piwnicy dużo cudów. Nie takich, jakie znajdują się na strychu w każdej bajce (u mnie nie ma - szukałam), ale takich dobrze dobranych. Tam właśnie trafiłam na Marzyciela. Zresztą nie na Marzyciela, trafiłam do Nibylandii, do cudownej krainy, którą zna każdy z nas...

Piotruś Pan, Zaginieni Chłopcy, kapitan Hak, krokodyl (mój ulubieniec), Dzwoneczek, Indianie, syreny - stworzenia jakby nie z tego świata, które myśląc rozsądnie, nie istnieją. Jednak ja wierzę w nie cały czas. Każde dziecko, przynajmniej do pewnego okresu też w nie wierzy.

A potem? Dlaczego potem większość dorosłych zapomina o dziecięcych marzeniach, jakby wolała pławić się w masie brudnych spraw, zajęć, które nudzą (ale za to jakie pieniądze przynoszą), a wieczorkiem siąść przed telewizorem?

James Barrie ma żonę Mary, piękny dom i psa, ale nie jest szczęśliwy. Pisze sztuki i książki, które nikomu nie przypadają do gustu, a on nie wie, jaka jest tego przyczyna. Wszystko zmienia się pewnego pięknego dnia, gdy całkowicie przypadkowo poznaje w parku wdowę Sylvię Llewelyn Davies i jej czterech synów. Od tego momentu James czuje, że jest komuś potrzebny - staje się członkiem tej rodziny i prawdziwym przyjacielem Sylvii. 

Wiem, że dalej większość najchętniej zobaczyłaby cudowny romans, jednak reżyser miał jeszcze trochę rozumu, wyczucia, dobrego smaku i nie zaprzepaścił tej sztuki.Co więcej, film wydaje się być wręcz świetny.

Jednak już teraz powinnam uprzedzić wszystkich fanów Deppa - nie spodziewajcie się, że to jakaś jego wielka rola. Gwiazdor Hollywood miał zagrać zwykłego człowieka, w dodatku nie popychanego przez dziwne żądze i uczucia. Dlatego swojej mimiki nie potrzebował aż tak bardzo... Jednocześnie, w moim odczuciu, dobrze wpasował się w świat Marzyciela. Zwyczajnie i niepozornie, a jednak z duszą. To samo spokojnie mogę powiedzieć o Kate Winslet (która budziła we mnie niechęć, aż do teraz). Wreszcie znaleźli się tam gdzie powinni, w role wpasowali się wręcz idealnie. 




A było w co się wpasowywać... Sam scenariusz, pomysł nie wzbudził moich najmniejszych zastrzeżeń. Pomysł na opowiedzenie kawałka życia twórcy Piotrusia Pana przyjęłam z entuzjazmem. Przecież nie za wiele mamy filmów o autorach wybitnych książek... Jednocześnie mało mamy filmów tak prostych, bez zbędnej pompy i oklasku. Marzyciel łączył to w sobie.
Zapewne było wiele niedociągnięć, które bystry krytyk wyłapał przy pierwszym oglądaniu. Ja, zwykły laik, ten film po prostu czułam i przeżywałam. A po nafaszerowaniu się masą komedii romantycznych czy filmów sensacyjnych, ten spadł jak grom z jasnego nieba.


Był spokojny, miejscami wręcz melancholijny, a dzięki temu działał kojąco. Poza tym, zmuszał do refleksji, nie będąc łzawym. Nie kończył się wszechobecnym happy endem, nie udawał, że zawsze będzie i żyli długo i szczęśliwie. Ten film po prostu był. Istniał własnym życiem, egzystował tuż obok mnie i stamtąd mnie przyciągał do siebie.

Stwierdzenie, że przypominał o tym, iż marzenia się spełniają, wydaje się być tutaj nie na miejscu. Raczej powiedziałabym, że każdy może marzyć... A film był zwykły w swej niezwykłości. Po prostu.

Zrobił na mnie duże wrażenie, uroniłam nawet na nim łezkę. I polubiłam go całym sercem. Polubiłam go tak bardzo, że chociaż minęło trochę czasu od obejrzenia go, to i tak język jeszcze mi się plącze... Nie umiem powiedzieć nić więcej...