Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Davis Hunter. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Davis Hunter. Pokaż wszystkie posty

Trochę o Beatlesach i biografiach.



Beatlesi

Nie jestem ich wielkim fanem. Gdy popsułam adapter i winyle siłą rzeczy odeszły w kąt, zostałam jedynie z dwupłytową składanką zawierającą ich największe hity - nigdy jej do końca nie przesłuchałam. Co innego trzeszczący Revolver - obok Sgt Peppers chyba jedyny album rozbrzmiewa w moim domu. Relacja raczej odbywa się na linii pojedyncza piosenka - ja. Co jakiś czas przypadkowy singiel wpada gdzieś do środka, czasem tylko po to by być zabawnym, czasem jakby niosąc coś więcej. Ale stosunek do Beatlesów pozostaje niezmienny - lubię, czasem nucę, czasem biegam z nimi, czasem po prostu sobie z nimi istnieję. Ale żeby kupować książkę o nich?

Przecież wszyscy wiedzą, że biografie o wielkich muzyki piszą wszyscy i w nich piszą wszystko (nie mówiąc już o tym, że każda jest najlepsza, najrzetelniejsza, z nieujawnianymi dotąd faktami). A to, że ta jest jedyną autoryzowaną? Owszem, to jakaś marka, dobrze to brzmi, ale z drugiej strony wszyscy sobie zdają sprawę, że choć w niewielkim stopniu musi być ona biografią ugrzecznioną, w której poprawki nanoszono, niektóre ekscesy pominięto czy choć odrobinę wybielono.

Jednak nieważne, dla mnie ta historia miała być pierwszą, więc okazji do porównań nie było. Chyba, że z biografiami innych muzyków. Bo wiecie, biografie artystów to ogólnie taki strasznie specyficzny gatunek. Produkuje się je masowo dla fanów, pisane są też przez fanów, tylko zazwyczaj bardziej wykształconych. Ale człowiek, który fanem nie jest, też może czerpać przyjemność z lektury. Bohaterowie bowiem zawsze są nietuzinkowi, często typowi buntownicy, artyści z krwi i kości. I czytelnik, nie-fan przebiera się w kolejne stroje, zakłada kolejne maski, naśladując kolejne postacie przewijające się przez tę biografię. Zabawa jest cudowna. Jak na scenie, wszystko mamy rozpisane w scenariuszu, jednak to do nas, jako aktorów, należy interpretacja, wniknięcie w tę postać, bo żaden biograf nie opisze dokładnie co dzieje się w głowie i sercu jego bohatera. Może jedynie czytać kolejne notki prasowe z tamtych lat, rozmawiać z najbliższymi, próbować cokolwiek interpretować. I próbować się nie zgubić, to najważniejsze.

Więc było tego trochę. Kilka denerwujących postaci, kilka sympatycznych, całość prowadzona schematycznie, jednak z pewną dozą uśmiechu, humoru i pewnego rodzaju subiektywnego spojrzenia od czasu do czasu.
Po tym wszystkim byłabym usatysfakcjonowana. Zabawa była miła, skończyła się szybko (aż chciałoby się powiedzieć, że za szybko!), jak zawsze. Czytać można, zapełniać takim teatrem cieni wieczory przy kubku kakao i pierwszych wiosennych burzach czy przestarzałych śniegach.

Jednak w książce Huntera Davisa jest coś jeszcze. Coś, co stawia ją te kilka stopni wyżej, co sprawia, że zyskuje własną duszę i umie zaofiarować czytelnikowi coś jeszcze. Książka ma cztery rozdziały na samym końcu. Cztery rozdziały w sercu pulsującego beatlemanią świata. Autor wybiera się do domów muzyków, rozmawia z nimi. I właśnie w tych czterech rozdziałach mamy zapis tych rozmów.

Urzekły mnie.
John pokazał oblicze, o które ja, faszerowana strzępkami wiedzy wirtualnej, nigdy go nie podejrzewałam. Zakreśliłam tam trochę fragmentów, tylko tam. Polubiłam jego ogród, samotność. Nawet nie chciało mi się zastanawiać, czy to nie jakaś poza po raz kolejny. Jeśli tak było, wymagało to od niego dużego poświęcenia. A poza tym, to teraz nie ma znaczenia. Było, choć w malutkim stopniu wpłynęło na moje życie. To ważne.
Podobnie było z George'm. Nie dość, że aktualnie umiem opowiedzieć historie Beatlesów, to jeszcze zaczęłam faworyzować jednego. Cóż, te pięćdziesiąt lat za późno. Jednak jego fascynacje po okresie koncertowania, jego muzyka, kilka słów. Lubię go. Lubię, jak szuka siebie, stara się być odpowiedzialny za to co robi. Lubię też tę niepewność u niego, miejscami jakby brak we własne siły. Ważna jest dla mnie historia, jak zaczął maziać po płótnach.


Takie krótkie anegdotki, zajmujące jedną czy dwie linijki. To one zbudowały te rozdziały, jedynie do nich sobie wracam. Reszta wydaje się być tylko teatrem.

Chociaż nie oszukujmy się, trudno wydać tyle pieniędzy dla czterech rozdziałów. Chyba, że ktoś jest fanem, albo lubi się przebierać i ćwiczyć wyobraźnię. 
W każdym razie cieszę się, że u mnie jest ta książka.

"The Beatles" H.Davis, wyd.SQN, 2013, tł.A.Machura