Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura angielska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura angielska. Pokaż wszystkie posty

Opowieść o Jane Eyre

Wiecie co? Troszkę wam pozazdrościłam, bo gdy MG wydało wreszcie Jane Eyre wszyscy nagle zaczęli się nią zachwycać, jakby odkryli ją na nowo, jakby wcześniej o niej nie słyszeli. I wiecie co jeszcze? Za dużo naczytałam się motywujących poradników i innych obrazków z wirtualnej przestrzeni, by wam dalej zazdrościć. Po prostu ja też, jak jedna z wielu, o tej Jane napiszę.

Moja ukochana Ruth Wilson jako Jane Eyre z serialu BBC z 2006r.

Chyba połowa nastolatek dowiedziała się o tej książce w sposób wielce kulturalny i przekonywujący - od pani Musierowicz. To właśnie "Dziwne losy Jane Eyre" czytała biedna, chuda, głodna, niekochana Idusia  pewnego letniego wieczoru i to dla niej zapomniała o wszystkim, w niej znalazła ukojenie, to ona obudziła w niej jakieś marzenia. Również to ją miała na myśli konwersując sobie w najlepsze z panem Karolkiem, kiedy to pani Musierowicz pięknie wymalowała egzaltowaną nastolatkę, która czyta przeważnie literaturę kobiecą. Wiktoriańską, najczęściej. Starszy pan polecał wtedy ze spokojem Senekę.

I tak oto miałam również nieodparte wrażenie jednej myśli, którą autorka chce mi przekazać:  Tak, kochanie, tak właśnie jest. Jane jest piękna, lecz do pewnego wieku. Potem po prostu się dorasta i czyta Senekę. 
Oczywiście, w trakcie czytania Seneki można wspominać wspaniałą Jane jako kawałeczek swojej młodości, lecz nie zachwyci ona już nigdy potem jak za pierwszym razem. Jak w tym wieku. Podobnież nastolatki w pewnym wieku przechodzą okres zafascynowania siostrami Bronte i Jane Austen. Więc dlaczego nie ja? Kupiłam tę książkę i postanowiłam się zachwycić.

Mia Wasikowska jako Jane Eyre (2011)
Większego czytelniczego głupstwa nie popełniłam nigdy. Wyobrażacie sobie, jak próbujecie wcisnąć czyjeś uczucia w swoją duszę? Nie da się. A dodatkowo Jane ma strasznie niefortunny początek i choć zaczynałam go dwa razy próbując jej współczuć, zawsze to zarzucałam.

Aż kiedyś, gdy padał deszcz (w czasie deszczu dzieci się nudzą...), a ja nie miałam nic innego do czytania, wyciągnęłam Jane Eyre. Zapomniałam o jej historii, zapomniałam o głupiej rudej, zapomniałam o tym, że mam się zachwycić, po prostu zaczęłam czytać i następnego dnia przekręciłam ostatnią stronę, całkowicie oczarowana.

Dlaczego? Wiecie o czym ogólnie jest Jane, prawda? Sierota gnębiona w dzieciństwie, która przeszła piekło szkoły, zostaje guwernantką i przeprowadza się do Thornfield Hall, gdzie uczy pewną Francuzeczkę, spotyka pewnego przystojnego dziedzica i odkrywa tajemnicę. Tak w skrócie i minimalnie skrzywionym zwierciadle.

Jednak przede wszystkim to jest książka napisana z rozmachem, przepychem i wielkimi postaciami ustawionymi w samym środku. Co prawda, teraz troszkę was śmieszy (zresztą mnie czasem też) ten infantylny ton w jaki wpada miejscami Charlotte, lecz w tamtym okresie to była dla mnie książka przeogromna, świetnie napisana i co najważniejsze, ukochana.

Miała przecież wielką tajemnicę, która czaiła się po kątach, miała wielką miłość, tak jak wyobraża ją sobie każda dziewczyna w tamtym wieku, przepełniona była wielkimi uczuciami, wichrami huczącymi po zakurzonych kątach, była przepełniona nią.

Jane Eyre. Co to za postać! Nie wiem, czy bardziej ją uwielbiam, czy nie cierpię. Uwielbiam jak ona niosła nadzieję. Jak na jej przykładzie widziałam, że nawet po najgorszych zdarzeniach wszystko może obrócić się i życie może stać się najpiękniejsze. Przez lata wykształciłam w sobie jedno przekonanie, zbudowane właśnie na postaci Jane - jeśli będziesz coś robić z uporem, pasją i całym sobą, osiągnąć możesz wszystko. I chociaż oczywiście, nasze czasy dzieliła przepaść, a co za tym idzie warunki, cele jakie mogła sobie postawić kobieta, to wszystko było inne. W moim ówczesnym wyobrażeniu wręcz diametralnie inne. Lecz najważniejsze zostało. Poza tym, lubiłam jej siłę, z jaką broniła własnych wartości i wiarę, że sama jest wiele warta.

Tylko dlaczego ona musiała być tak cholernie idealna! Inspirując umiała wpędzić w kompleksy już zakompleksione dziewczę, a wszystkie przeciwności wypływały z zewnątrz, nie z jej wnętrza. Żadnego potknięcia, żadnego głupiego słowa, żadnego nieprzemyślanego zachowania. Inni byli niesprawiedliwi i źli. Ona się nigdy nie uginała, ona zawsze umiała sobie radzić, ona mogła być wzorem, ona walczyła z całym światem.
I chociaż dzięki rozterkom przemykał często przez nią cień ludzkiej cudownej nie idealności, to zazwyczaj umiałam spoglądać na nią jedynie z wrogością i podziwem zarazem. Ale kochałam ją jednocześnie. Całym swoim serduszkiem, za wszystko co przeszła.

Charlotte Gainsbourg jako Jane Eyre w filmie z 1996r.

Reszta postaci, z których każda była inna, gdzie swoje miejsce miał pan Rochester, którego pasję, mądrość i zaangażowanie podziwiam do dziś, a wszelkiego rodzaju tajemnice i błędy przeszłości tylko podnoszą jego rangę w moich oczach. Ale pan Rochester to był pan Rochester, wtedy nawet nie umiałam się z nim utożsamiać, po prostu miał określone i jednocześnie barwne miejsce w kieracie.
Podobnie było z innymi - przezroczysty, introwertyczny, marzycielski St.John, grzeszna Francuzeczka (też mieliście wrażenie, że Charlotte patrzy w jej kierunku groźnie i jednocześnie chce okazać swoją wyrozumiałość?), Helenka, czyli oddanie hołdu siostrze.

I na końcu fabuła, egzaltowany i jednocześnie strasznie skromnie przedstawiony romans, akcja od której oderwać się nie można, upchnięcie tam przeróżnych znaczeń, których doszukali się już dawno temu badacze. Wszystko w cudownej formie.

Jednak za co ja kocham Jane? Bo to jest zdecydowanie jedna z tych miłości "za coś".
Za to, że otworzyła przede mną świat wielkiej literatury. Czułam się jak wprowadzona do rozległego pałacu, gdzie mogłam doświadczać, inspirować się, czerpać garściami, zachwycać się, wierzyć, że to wszystko się spełni, chociaż wiemy wszyscy, jak skończyła autorka.  Gdy byłam mała przeczytałam "Klub Pickwicka", fragmentarycznie Tołstoja. Ale jak widać, nie o to chodziło, to nie oni mnie sprowadzili na wspaniałą drogę - zrobiła to ona i od tego czasu wracam do niej, chociażby fragmentami.

Dawno jednak nie czytałam jej w całości i choć troszkę się boję, bo przecież ja zmieniłam się tak bardzo, więc i ona zmieniła się strasznie, to kiedyś wrócę. Albo będę żyła tymi strzępkami wspomnień.

Dzięki, Jane! Za wszystko!

"Dziwne losy Jane Eyre" C.Bronte, seria: Klasyka romansu, tł.T.Świderska

Baśniowy zamek.

Zaczęło się od tego, że nie miałam czasu na czytanie. Ferie się skończyły, zaczęły się niewyspane poranki i niewygodne popołudnia szybko zmieniające się w długie wieczory. Bez książek.  Żadnej beletrystyki. Odrobinka poezji. W oczach Zaspanego Człowieka wagi nabrały od razu łatwo przyswajalne opowieści z dzieciństwa, ruda dziewoja czy inna historynka. Siłą rzeczy pojawił się także „Ruchomy zamek Hauru”. Dlaczego? Podobnież miało być o czarownicach, demonach, kapeluszach, zamkach i magii. A czy jest coś milszego niż porządna czarownica po całym dniu przyswajania sobie kolejnych chorób genetycznych?

Nastawiłam się więc na czarownicę. I czarownica, a raczej Wiedźma z Pustkowia, była. Pojawiła się chwilę po czarodzieju, zmieniła niepozorną młodą główną  bohaterkę w staruszkę, zaśmiała się i poszła. A staruszka, która jako dziewczę była niezbyt szczęśliwa, nie miała zamiaru czekać na śmierć. Ruszyła, by odzyskać młodość, a przy okazji wyrwać się z okropnego domu i może znaleźć choć trochę radości.

Słowem, tak, zaserwowano mi baśń, co  nawet zmęczonym okiem można dostrzec.  Jednak zmęczone oko zwraca się przede wszystkim uwagę na to, jak autorka bawi się z sympatycznymi bohaterami, bez względu na standardy baśniowe. Nasza staruszka – Sophie, jako dziewczyna młoda była pracowita, nieśmiała, uczynna i bojaźliwa. Zaklęcie Wiedźmy jednak nie tylko dodało lat zewnątrz, ale i wewnątrz – Sophie nadal była pracowita, przy tym zyskując trochę odwagi, zgryźliwości i wygadania. Podobnie rzecz ma się z innymi postaciami – po co bawić się w czarne i białe, jeśli może być kolorowo? Hauru, Wiedźma, Kalcyfer, Michael – wydaje nam się, że wiemy, po jakiej stronie znajduje się każde z nich, a chwilę później okazuje się, że jest całkowicie inaczej.

Ale baśń baśnią, autorka czerpie ze znanych nam historii garściami – siedmiomilowe buty, Rivendell - dodając trochę od siebie, jednak cały czas trzymając się ram. Jest coś do ratowania, jest dobro, jest zło, trochę walki, zaklęć. Opowieść zaczyna nas wciągać, losy się przeplatają, chociaż wydaje się, że wszyscy starają się dążyć do pokonania tego zła, które nie jest tam, gdzie się go spodziewają. A potem na koniec jeszcze kilka fajerwerków, szczypta romantyzmu i koniec. Koniec? Nie zrobione zadania z matematyki, ćwiczenia z angielskiego, jednak koniec? Już?

Gdy opowieść się kończy, zauważamy, że była świetna, że najchętniej mielibyśmy ją na półce i sobie czasem wracali. Jest jedną z tych, które powinno się przeczytać w dzieciństwie, bo wtedy smakuje najlepiej, jednak nawet w późniejszym życiu, nie przeszkadza nam wiek i coś, co wyniośle nazywają doświadczeniem. Mimo to, można bawić się wspaniale, czuć emocje, kibicować z całego serca, wracać i stwierdzać: nie mam czasu na lekcje. Czytam.

"Ruchomy zamek Hauru" D.W.Jones, wyd.Amber, 2005

List od Krzysia.

18 stycznia 1882 roku w Londynie zapewne padał deszcz. Zagłuszając gwar ulic nucił tylko sobie znaną melodię. Chociaż, może nie? Może 18 stycznie 1882 roku w Londynie deszcze nie myślał tylko o sobie. W najpiękniejszy sposób układał kolejne krople na parapecie i uśmiechał się skrycie, bo JUŻ WIEDZIAŁ. 18 stycznia bowiem na świat przyszedł Alan Alexander Milne, późniejszy tata Krzysia i autor kochanych przez miliony dzieci książek o Kubusiu Puchatku.

Tych kochanych książek było dwie. Ładne, ulubione, pierwsze na mojej półce. Było też kilka innych, których warto poszukać, jednak te dwie były najważniejsze. I z miejsca stały się sławne. Do autora pisano tysiące listów – od małych czytelników, od początkujących pisarzy, od studentów potrzebujących pomocy w swojej pracy, od stowarzyszeń – tak zapewne mruczał znany na cały świat pan A.A.Milne. Czytał je przy śniadaniu, podawał żonie z pytaniem:
-Co o tym myślisz?
-To, co Sowa.
-I ja tak uważam. *
A pamiętacie, uważni Czytelnicy, co myślała Sowa? Nie? Był taki fragment Kubusia Puchatka, w którym Królik znalazł na drzwiach kartkę WY SZEDŁEMK ZAJĘTYK. Zaniósł ją do Sowy z prośbą o radę, Sowa przeczytała i zapytała:
-I cóżeś ty zrobił?
-Nic.
-To najlepiej. **
Więc śniadanie się kończyło, pan Milne nie odpowiadał, słuchając się rad Sowy Przemądrzałej. Za oknem mijały lata, listów przybywało, deszcz czasem zaglądał. Pewnego dnia jeden z ukochanych autorów odszedł na zawsze. Jednak listy płynąć nie przestały. Zaczęły być kierowane po porostu pod inny adres, do bohatera książek – Krzysia, syna pana Milne. Krzyś najpierw słuchał się Sowy. Jednak źle mu z tym było. Postanowił więc napisać do nas wszystkich list, w którym opowie.

O ojcu.
O sobie.
O dzieciństwie.
O Kubusiu.

Oczywiście, o tym ostatnim najwięcej. Pamiętacie drzewo, w którym mieszkał Kubuś Puchatek? Albo pułapkę na słonie? Czy chociaż most od "misiów-patysiów"? A co najważniejsze - pamiętacie Stumilowy Las? Wszystkie te miejsca istniały naprawdę. Były miejscem zabaw Krzysia. Państwo Milne bowiem mieli domek na wsi. Tam też miały miejsce najpiękniejsze chwile spędzone w dzieciństwie przez Krzysia. I chociaż my jesteśmy w tych krajobrazach intruzami, czujemy się tam wręcz swojsko. Przecież te wszystkie zabawy i nas spotykały, gdy byliśmy nie więksi od naparstka, schowani pod kołdrą, z głową na kolanach Mamy, wsłuchani w kolejne opowieści o Kubusiu i Tygrysku.

Jednak nie jest to tak beztroska opowieść jak opisywana w niej książka. Krzyś wbrew pozorom nie miał cudownego, wypełnionego miłością dzieciństwa. Na początku XX wieku to nie matki zajmowały się dziećmi, a nianie. Rodzice nie robili za wiele, by przełamać te konwenanse, by dziecko chociażby przytulić. Chociaż może nie widać tego na zewnątrz, ta książka wewnętrznie jest pełna smutku. Smutku cichego, czasem pełnego zrozumienia czy wybaczenia. Dla osób, które tak bardzo kochamy. W dodatku, jest pisana przez Anglika, a to w dużym stopniu zobowiązuje.
Przez całe życie serce mego ojca pozostało zapięte na ostatni guzik i nie próbowałbym teraz zmieniać tego, pisać o czymś, o czym on sam nie mówił nigdy. Chciałbym tylko pochwycić, odnaleźć trochę z tego, co wykipiało, co przedostało się na powierzchnię, i zanim przepadnie, utrwalić na tych kartach. Nic więcej.***
To jest historia poświęcona Kubusiowi i najwięcej tu o Kubusiu, jednak czasem spod pokrywy kipi też historia tych dwóch panów, tego smutnego chłopca i aż trudno nam to wszystko zrozumieć. Taką przepaść między literaturą i życiem. I jest nam najzwyczajniej w świecie smutno.

Chociaż książka staje się tak bliska naszemu sercu.

*"Zaczarowane miejsca"C.Milne
**"Kubuś Puchatek" A.A.Milne
***"Zaczarowane miejsca" C.Milne

"Zaczarowane miejsca" C.Milne, wyd.Czytelnik, 1982, tł.K.Jurasz-Dąmbska

Christopher Milne z Kubusiem Puchatkiem [źródło]

O pięknie, o nas

Gdzie jest miejsce dla Rembrandta? Gdzie jest miejsce dla oryginalności? Gdzieś, w tym pięknie właśnie. O pięknie, o kiczu, o brzydocie można dyskutować. O Rembrancie i jego dziełach również. Można też spróbować zrobić z tego ironiczną przykrywkę dla poruszenia spraw ważniejszych -rasizmu, poszukiwania własnej tożsamości czy fanatyzmu religijnego. Można dodać do tego bardzo dużo amerykańskich błysków.

A potem patrzeć, czy wyjdzie.

Zadie Smith tak zrobiła. Zestawiła ze sobą dwie rodziny, połączyła je na samym początku konfliktem, ciągnącym się od lat, który stopniowo słabł, jakby miały ukazać się wreszcie kolejne jednostki, a nie jedynie szarą masę. Postacie były różnokolorowe, w większości pełnokrwiste i w dodatku, powoli zbliżały się do upragnionego celu, puenty (udanej, dodajmy).

Jednak Rembrandt się zgubił (bo tu nie o Rembrandta chodziło), piękno w dosłownym znaczeniu się zgubiło, zgubił się konflikt i dostaliśmy obraz. O tym, jak to teraz jest, jak wygląda społeczeństwo. Trzeba dodać, że obyło się bez krzyków czy śmiechów. Zadie Smith jest naprawdę dobra, w tym co robi. Obiektywna, spokojna i tak jak pisze The New York Times - dowcipna. Społeczeństwo, które nam pokazuje, jest świetnie przedstawione. Mamy i tych, którzy nie wiedzą, o co walczą, i tych, którzy wiedzą, mamy wrażliwych, oszukujących, zagubionych i szczęśliwych, czarnych i białych, zakłamanych i nie całkiem prawdziwych. Wszystkie cechy łączą się w przedziwne konstelacje we wszystkich, nawet najbardziej nieprawdopodobnych zestawieniach. Słowem, wszystko jest.

Tylko czytelnika brak. Bo czytelnik też musi być dopasowany. Amerykański najlepiej, bo innym trudno czasem zrozumieć tak delikatną kwestię koloru skóry w USA, lubujący się w opisach, podglądający ludzi. I cierpliwy. I nastawiony na taką właśnie opowieść, spokojną, w której uczucia są opisywane, nie wyczuwane.

Czytelnik taki musi być, bo dziełu daleko do ideału, który łamał by wszelkie bariery wiekowe i upodobaniowe. Zadie Smith miejscami gubi pomysł, czasem niepotrzebnie dopisuje kolejne wątki, zapominając całkowicie o głównej sprawie. I co najważniejsze - za długa jest ta książka, by móc się nią w pełni cieszyć. Choć czyta się sprawnie, wydaje się raczej  płynąć przez codzienność niż trzymać jakiejś sprawy. I nie zawsze wychodzi jej to na dobre.

Słowem, ta książka nie była dla mnie, aż dziwne, bo rok zazwyczaj zaczynam od książek poruszających. Jednak odmówić miejscami sobie przyjemności nie mogłam. Szczególnie, gdy jedna ze studentek zastanawiała się nad dziełem Rembrandta. Tym dziełem, które mnie kompletnie nie przekonuje (jednak to dlatego, że na palcach umiem policzyć obrazy Rembrandta, które lubię). Ciekawie jest spojrzeć na nie z innej strony:

Akt kobiety siedzącej na pagórku - Rembrandt
Słowem, wyszło? Nie do końca. Książka jest niszowa i niepozbawiona wad, więc trudno będzie jej dotrzeć do mas. I chociaż całkiem ją polubiłam, to zapewne nie wrócę i nie polecę komukolwiek z czystym sercem (Złemu Ludziowi wcisnęłam "Białe zęby" - zobaczymy czy artystyczna dusza doceni czy będzie krzyczeć).

"O pięknie" Z.Smith, wyd. Znak, 2011, tł.Z.Batko

Tam i z powrotem, czyli opowieść hobbita

W kominku trzaskał ogień, za oknem ciemność, gdzieś w kącie świeciły lampki, ludzie rozmawiali, ktoś grał, ktoś czytał. Po prostu, było miło.
Potem przyszedł on, zapukał, został całkiem uprzejmie, choć niepewnie przyjęty. Bo on chciał, żebyśmy ruszyli w drogę! W drogę, gdy jest ciepło przy kominku, w drogę, gdy tu czujemy się bezpiecznie? Jednak chyba każdy w pewnej chwili chce w drogę ruszyć, ciekawość pcha do przodu. Więc ruszyliśmy, hobbit, 13 krasnoludów, czarodziej i ja.

Ruszyliśmy szlakami znanymi, choć jeszcze nie do końca przetartymi. Przez Śródziemie, zaznaczając na mapie kolejne miasteczka, domy, puszcze. Czasem było strasznie, czasem było zabawnie, czasem bardzo ludzko. Bo tak zazwyczaj jest, że nie tylko człowieki dziwnie myślą i dziwne głupoty robią. Krasnoludom też się zdarza, zdarza się i hobbitom. No, czarodzieje są na bardziej uprzywilejowanej pozycji. Jednak i w ich towarzystwie można czuć się spokojnie.

Problem tej wędrówki był jeden - ja Tolkiena już troszkę znam i już troszkę kocham. I przez Śródziemie zazwyczaj wędruję z uśmiechem na ustach. Jednak, gdyby nie? Gdybym nie przeżyła kiedyś przygód, towarzysząc Frodowi, Legolasowi i Boromirowi? Bo prawda jest taka, że Gandalf już dużo wcześniej zapraszał mnie do ruszenia w drogę. Kilka lat temu. I nie raz, a trzy razy. I za każdym razem, nie docierałam daleko. Bo było tyle innych, piękniejszych krain! Tyle ciekawszych osób!

Tym razem dotarłam do końca, podobało mi się całkiem, jednak ta książka niknie w porównaniu z moim ukochanym Władcą. Tylko ze względu na przyjaźń i przywiązanie, jakimi darzę postacie, całe Śródziemie i autora, szłam dalej. I z nimi była to podróż piękna, nie zaprzeczam.

Było trochę magicznych stworów, był ukochany przez Tolkiena motyw drogi, byliśmy my wszyscy, była przygoda. Nie wiem, co by było, gdybym dotarła tam, przed spotkaniem z Władcą. Może też by się spodobało? Nie zachwyciło, ale chociaż spodobało? Bo Tolkien ma wyobraźnię, pomysły, umie wykonać wszystko dokładnie i tak, by przekonać czytelnika, a przede wszystkim, by zarazić go swoją pasją. W "Hobbicie" czasem brakuje szybszej akcji, czasem zbudowania napięcia i ja, przyzwyczajona do innej literatury, nie umiałam go pokochać.

Teraz go kocham, naprawdę. Tylko cały czas, jest to miłość, która dużo czerpie z mojego uwielbienia do Władcy Pierścieni, a nie sama z siebie. I gdybym miała polecać, mimo wszystko przeczytajcie najpierw Władcę.

"Hobbit, czyli tam i z powrotem" J.R.R.Tolkien, ISKRY, 1997, tł.M.Skibniewska
PS. Niestety, takiego wydawniczego niechlujstwa nie spodziewałam się ze strony ISKIER, korekta żadna.

"Dobrze jest mieć księżyc w pełni"


Trudno unieść pióro, gdy przed chwilą zamknęło się książkę literacko dopieszczoną. Kawałek metalu i odrobina atramentu – wszystko ciąży w dłoni, przygniecione natłokiem myśli, interpretacji, wyobraźni i przyjaźni. Bezsens i zwykła bezsilność aż przytłacza w obliczu nie tyle książki genialnej, co wspaniale współgrających z nami. Tymi prawdziwymi.

Ocean? 

„To był tylko kaczy staw na samym końcu farmy. W dodatku niespecjalnie duży. Lettie Hempstock nazywała go oceanem, ale wiedziałem, że to niemądre. Powiedziała, że przybyły tu zza oceanu ze starego kraju.” 
A więc nie ocean, kaczy staw. Zwykły, prozaiczny, na jaki każdy z nas może natknąć się gdzieś pośród wiejskich domków. Leżący na końcu drogi. Tej drogi, na której zaczyna się nasza podróż pełna magii, innych światów, snów, niesamowitych stworów i niebezpieczeństw.

Książka dziwna do granic możliwości. Zbudowana na tym, co uwielbiamy u Lindgren – kruchych, samotnych zdaniach w których dusza uchwycona jest między słowami, a nie w samych słowach. Dziecku samotnym, kochającym, szukającym, które w pewnej chwili musi stawić czoła złemu. Jednak książki Lindgren są dla dzieci. Ocean jest straszniejszy, przyjęło się, że uważa się go za książkę dla dorosłych.

Zamknięte w ramach powieści strachy słowne, strachy postaciowe nigdy nie wystąpiły by w książce Astrid. Za straszne, za boleśnie przemawiające nie tylko do najmłodszych, do starszych również.
Jednocześnie ta książka jest tak zamarznięta, nieskłonna do obdarzania uczuciem, że czytelnik samoczynnie ją uczuciem obdarza.
Po prostu, lubi ją. Albo raczej, bo niebezpiecznie zaczynamy wchodzić w obszar my:
Po prostu, lubię ją.
Lubię ją tak bardzo, że nie pożyczę jej tobie, bo mazałam po niej i zaznaczałam fragmenty, które chwyciły mnie za serce. Lubię ją, tak jak lubię „Mio, mój Mio”, wracać do niej będę z takim samym niepewnym uśmiechem jak do „Doliny Muminków w listopadzie”.

Jednak zaczynam się gubić w tym momencie, zakładając na siebie niewygodne powiązania, porównania książek cudownych z cudownymi. Tutaj to się kończy dla ułatwienia.

Gaiman jest autorem, którego bohaterowie wiedzą co to strach, samotność, zagubienie. Jeszcze nie weszli na kolejny etap dojrzewania, jednak gdy tylko zamkniemy oczy, widzimy jak będzie wyglądać ich życie za kilka lat. Jak przyznaje bohater na samym końcu:

„Podejrzewam, że historia ma znaczenie tylko wtedy, gdy występujący w niej ludzie się zmieniają. Ale w czasie tych wszystkich wydarzeń miałem zaledwie siedem lat i pod ich koniec pozostałem tą samą osobą jak na początku, prawda? Podobnie wszyscy inni. Bo musieli. Ludzie się nie zmieniają.”
Trudno zgodzić się całkowicie z autorem (zostając tymi samymi jednocześnie cały czas zmieniamy się), jednak jeśli tak to wygląda w jego książce, co tam znajdziemy? Nie ma dynamicznego bohatera, nie ma i naszej wewnętrznej przemiany.
A jednak, jest…

Ukryta w opowieści, trzonie tej książki, gdy to przechodzimy ze świata do świata, rozglądając się czasem panicznie, cały czas czując uścisk Lettie.


* * *

Tak napisany zlepek emocji leży sobie już od dłuższego czasu. Od czasu kiedy zdążyłam po raz pierwszy pokochać Gaimana (nie mogłam go kochać za „Lustra i dym”, nie lubiłam ich), kiedy jeszcze cała pełna 
zachwytów i niepewności przekręciłam ostatnią stronę „Oceanu na końcu drogi”.
Próbowałam poprawiać ten tekst, nie chciał, to nic, że nie miał odpowiedniego zakończenia, nie miał kilku zastrzeżeń jakie już padły kiedyś, w jakichś recenzjach. A chciałam wam o niej opowiedzieć. Już, teraz. Więc tylko jeszcze dopisek, możliwe, że zbędny:
Książka Gaimana zbudowana jest jak książka dla dzieci. I tematykę ma książek dla dzieci. I nie wyróżnia się za bardzo niczym nadzwyczajnym, jeśli porównywać ją do innych dobrych książek dla dzieci. No, poza tym, że jest straszniejsza. A więc, jak każdą dobrą książkę dla dzieci, warto ją przeczytać.
Chociaż może nie niesie za sobą wielkich mądrości i nie jest specjalnie przecudowna obiektywnym okiem patrząc. Może to w ogóle to jest reakcja na pierwsze takie spotkanie ze wspaniałą literaturą Gaimana.
Więc, jeśli podaruję ją wam na urodziny, to nie zdziwcie się. A jeśli jej nie podaruję, to sami sobie ją podarujcie. Dla własnej przyjemności.


Zarówno tytuł tekstu jak i wszelkie fragmenty oznaczone kursywą są cytatami z opisywanej książki.

"Ocean na końcu drogi" N.Gaiman, MAG, 2013, tł.P.Bratiner

O miłości, humorze i przeznaczeniu...


Nie tak wyobrażałam sobie zakończenie całego wyzwania, jednak jak się okazało, troszkę przeceniłam swoje siły i zapomniałam o moim tempie pisania, słowem zostało jeszcze kilka książek, o których nie udało mi się wspomnieć, a które powinny zagościć. Wiadomo, modelacja i panowanie nad czasem, to nie jest umiejętność posiadana przez wszystkich.

"Rasmus i włóczęga" A.Lingren
Dziewięcioletni Rasmus z domu dziecka marzy, że znajdzie kogoś, kto go pokocha i ofiaruje mu prawdziwy, ciepły dom rodzinny. Pewnego szczególnie pechowego dnia nieszczęśliwy i samotny Rasmus podejmuje decyzję o ucieczce. Po nocy spędzonej w szopie spotyka Oskara - włóczęgę. Razem wyruszają na wędrówkę. Czeka ich długa i niebezpieczna droga. [źródło]

Jedna z tych mniej smutnych i melancholijnych książek Lindgren, w której jak zawsze wylewa się dziecięca miłość i brak odzewu ze strony dorosłych. Mamy prosty opis sierocińca, troszkę przygód, dużo ciepła i humoru. No i oczywiście, mamy bułeczki cynamonowe z mlekiem - najlepszą rzecz na świecie!

"Rasmus, rycerz Białej Róży" A.Lindgren
Kalle Blomkvist jest postrachem złoczyńców w całej Szwecji. Nie znajdzie się nigdzie drugiego detektywa tak spostrzegawczego i odważnego jak on. Nieustraszony śledczy popada jednak w kłopoty, kiedy na jego oczach zostaje uprowadzony mały Rasmus. Wraz z niezawodnymi przyjaciółmi Kalle wyrusza w pościg za kidnaperami, choć dręczą go wątpliwości. Problem polega na tym, że ma dopiero piętnaście lat...[źródło]

Nie przepadam za Lindgren w tym wydaniu. Co prawda, Rasmus jest rozczulający poprzez wieczny słowotok, co prawda, jest dużo emocji przy pościgach i wreszcie są kidnaperzy w krzywym zwierciadle, jednak podobnie jak Michael Blomkvist nigdy nie mogłam polubić Kallego. 
Tylko ta Wojna Róż - zaraz przypominają się wakacje...

"Brat" E.Kiereś
Pewnej księżycowej nocy dwaj bracia wyruszają na łowy, ale nieświadomie popełniona wina sprowadza na nich gniew tajemniczych i groźnych potęg. Wbrew zaklętemu losowi bracia będą próbowali odnaleźć się nawzajem w świecie, który dotąd znali tylko z gawęd snutych przy domowym ognisku. Czy im się to uda? I za jaką cenę? Czy poznają tajemnicę, od której ich wędrówka się rozpoczęła? A rozpoczęła się znacznie dawniej niż mogliby przypuścić.[źródło]

Lubię panią Emilię w tym ludowo-baśnowym wydaniu. Spokojna, po części mroczna książka o poszukiwaniach, uczuciach. Jedna z tych, które można włożyć między inne cudowne zbiory baśni. Jedna z tych, w których odnajduje się jakieś kawałki siebie. Co prawda, nie urzekła mnie tak, jak "Łowy", jednak zasługuje na uwagę.

"Rudy Dżil i jego pies. Kowal z Polesia większego" J.R.R. Tolkien
Giles, spokojny gospodarz z Ham, nie grzeszy odwagą. Przypadek sprawia, że zostaje Bohaterem Okolicy. Otrzymuje od Króla sławny miecz, szczególnie zasłużony w zabijaniu smoków. Kiedy więc pojawia się smok, zadanie zabicia potwora spada na niechętne temu brzemieniu barki Gilesa. Lecz oto smok odmawia walki... 
Przylesie Wielkie słynie z biegłych w swoim zawodzie rzemieślników i ze znakomitej kuchni. Pewnego razu urzędujący Mistrz Kucharski wyrusza w drogę, nie wiadomo dokąd. Wraca z czeladnikiem. Nie jest to jednak zwyczajny uczeń. To król czarodziejskiego ludu. Ma on do wypełnienia misję, która zmieni losy pewnego chłopca.[źródło]

Pierwsze opowiadanie to karykaturalny obraz rycerstwa. Giles jest miły i przeciętny. Sławę zyskuje dzięki tylko i wyłącznie szczęściu. Jak się okazuje, wielkie czyny nie muszą iść za wielką odwagą. Miło, zwiewnie, zdecydowanie po tolkienowsku i z przymrużeniem oka.
Drugie opowiadanie bardziej baśniowe, też troszkę dowcipne, jednak przede wszystkim bardziej zahaczające o ludowe wierzenia. No i jeszcze jedno - ciekawsze.  Obydwa proste i kunsztowne za razem - po prostu Tolkien.

Wędrówką jest życie człowieka... ("Niezwykła wędrówka Harolda Fry" R.Joyce)

Wydarzenia w życiu zazwyczaj zaczynają się od jednego małego impulsu. W książkach też tak jest. Jeden list, strasznie dużo wspomnień, fala uczuć, trochę wyrzutów sumienia, zdziwione spojrzenie zwrócone wprost na nieubłagalny los.

List oczywiście kierowany był do Harolda - 65 letniego, nieśmiałego, spokojnego człowieka. List mówił, że Queenie - przyjaciółka Harolda, której nie widział kilkadziesiąt lat, umiera na raka. I pisze by się pożegnać. List był staranny, ciepły i wywołał te wszystkie wspomnienia uczuciowe. Na list należało odpowiedzieć. Bo list był impulsem, chociaż tego Harold na początku wiedzieć nie mógł.
Harold napisał odpowiedź.  I poszedł ją wysłać. Najpierw do najbliższej skrzynki. Jednak nie mógł się zdecydować, postanowił więc wrzucić odpowiedź do kolejnej. Tak zawędrował za miasteczko. Tam przypadkowe spotkanie - kolejny impuls, historia o wierze, która otwiera mu oczy. Postanawia, że zamiast wysłać list, w którym i tak trudno coś napisać, pójdzie pieszo, w ramach pielgrzymki do Queenie. Na drugi koniec Anglii. I ona będzie żyła. I się spotkają. I przeprosi ją, wytłumaczy jej.

Znane, prawda? Jednak jeden mały szczegół zmienia coś w patrzeniu na tę powieść. Queenie nie jest dawną miłością Harolda, nie jest jego kochanką, nie jest jakimś niespełnionym marzeniem. Nie będzie więc to historia jedna z tych miłosnych, w których ludzie na koniec żyją długo i szczęśliwie.

Ta książka kryje w sobie drogę - życie. Nie jest oczywiście łatwa, przyjemna. Nie jest również surrealistyczna, niedowyobrażenia. Zbudowana na solidnych, logicznych podstawach, wije się i opowiada kolejne historie ludzi zagubionych, na pozór szczęśliwych. Wraca też do początków życia głównego bohatera, wyciąga coraz to nowe wspomnienia, zakurzone, wstydliwe, które najchętniej zamietlibyśmy pod dywan, by nie uwierały.

Harold podczas swej wędrówki robi wręcz rachunek sumienia. Albo raczej przegląd życia. Spokojny, a jednocześnie bardzo emocjonalny. Zmuszając jednocześnie nas do zrobienia takiego przeglądu. Do refleksji, wyciągnięcia wniosków.

Ludzie kupują mleko, tankują samochody, a nawet wysyłają listy. I nikt nawet się nie domyśla, jak wielkie cierpienie ukrywają w swym wnętrzu. Czasem bycie normalnym i robienie rzeczy, które wydają się proste i powszechne, wymaga nadludzkiego wysiłku. Wszyscy są tacy osamotnieni.*

Grzechem jest generalizować coś, mówiąc o tej książce. Jednak czasem chyba trzeba. Bo ta książka jest zbudowana jak tysiące innych jej podobnych. Alegoryczna podróż, nowi ludzie, nowe cierpienia, nowe historie - spojrzenie na życie. Literackie nic nowego. Nawet ten motyw podróży...
Wszystko stworzone, by wzruszyć, by zmusić do refleksji.

Wszystko oczywiście w bardzo dobrym stylu. Z porządnymi bohaterami, którzy mają dość wyraźnie zarysowane sylwetki. Z lekkim, miękkim piórem, w prostych, acz ujmujących słowach.

Takie książki są potrzebne, jednak takich książek jest wiele. Ta jest piękna, mądra, ciepła, nie za długa. No i jeszcze jedno - nie zawsze ma się humor, by ją czytać. Może zmienić życie, jak na okładce twierdzi pani Kożuchowska. Ale to zależy od człowieka. Bo może być jedynie czytadłem, porzuconym dla lepszych powieści. Bo ta książka jest jedną z wielu spokojnych, nad którymi trzeba się zatrzymać w tym rozpędzonym, zawsze spóźnionym XXI wieku. I każda z nich jest mądra i warta przeczytania, a jednocześnie jest jedną z wielu, stojącą w tłumie z podobnymi sobie, i nie mająca żadnego atutu, który wybijałby ją ponad inne.

Tytuł mojego tekstu zabrałam jednej z piękniejszych piosenek SDMu, a cytat w tekście pochodzi z opisywanej książki (str. 102)


"Niezwykła wędrówka Harolda Fry" R.Joyce, wyd. Znak, 2013, Kraków, tł.T.Macios
Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak

Niezniszczona koronka ("Ruth" E.Gaskell)

Starsza o sześć lat od Charlotty, pai Elżbieta Cleghorn Gaskell była żoną pastora sekty unitarian (…). W 1848 roku wydała „Mary Barton” – powieść z życia Manchesteru osnutą na tle zamieszek robotniczych w 1842 roku.
Po wydaniu Mary Barton podjęła współpracę z Dickensem w redagowanych przez niego pismach „Haousehold Words” i „All the Year Round”. Tam właśnie ukazywały się jej ciepłe, pełne humoru opowiadania, misterne jak staroświecka koronka, wydane później w książce pod tytułem „Cranford” i uznane za jej najwybitniejsze dzieło pisarskie. Nie ono jednak przyniosło jej sławę, lecz opublikowana po śmierci przyjaciółki „Biografia Charlotty Bronte”. 1

W krótkim opisie pani Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej brakuje „Ruth”. Czyżby powieść tak odważna, o kobiecie lekkich obyczajów, przeszła bez echa? Czyżby przyćmiły ją „pełne humoru opowiadania, misterne jak staroświecka koronka”?2
W to nie wierzę, jednak patrząc z perspektywy czasu na tę powieść, widać że nie miała czym szokować, że jedyne co mogło wprawić w zdumienie krytyków, to temat.

Tytułowa bohaterka, Ruth Hilton, to młoda dziewczyna, sierota, która zarabia na swe utrzymanie jako szwaczka. Kiedy traci posadę i dach nad głową, oczarowany jej urodą i skromnością dżentelmen, proponuje dziewczynie schronienie i pociechę. Szczęście nie trwa długo, zdruzgotana i zhańbiona Ruth otrzymuje jednak szansę na nowe życie pośród ludzi, którzy ofiarują jej miłość i szacunek.3

Temat jest wszystkim, można powiedzieć. Wyobraźcie sobie te dystyngowane damy, którym dostarczają tę powieść przed oblicza. Pani pastorowa napisała, książka musi być dobra. Otwierają, a w środku czeka na nich kobieta upadła.  W dodatku, pani pastorowa wcale jej nie potępia. Co prawda, w powieściach mamy różne spojrzenia na problem, nie sposób określić, z którym bohaterem autorka może się utożsamiać. Jednak owe damy, jak i współcześni czytelnicy, muszą widzieć, że pani Gaskell było bliżej do postawy pana Bensona niż chociażby pana Bradshawa (którego, notabene, z gracją i ironią opisała. W dodatku, udało jej się zachować do niego wielki szacunek – cały czas zachodzę w głowę, jak to możliwe). I owe damy zapewne podchodziły do tego z wielkim sceptyzmem.  

W tych czasach jednak, trudno zachwycić się, dostrzec tę świeżość spojrzenia, nawet ten szokujący temat. Teraz Ruth i pan Bellingham zapewne zostali by określeni, jako para żyjąca na kocią łapę. A dalszy ciąg mógłby być taki (przynajmniej ja ich sobie tak wyobrażam):

 Dlatego też w tych czasach, książka musi się bronić czym innym. Nie szokującym tematem, tematem tabu, który aktualnie jest na porządku dziennym w naszym kraju. Jednak broni się, zagarniając dla siebie całą naszą uwagę, zabierając nasze myśli.

Zabiera je bohaterami. Kreowanymi zamaszystym piórem, subtelnym, jednak ostrym w osądach. Delikatnie wytykającym przywary, nigdy nie krytykującym. Bohaterami złożonymi i rozłożonymi (na części pierwsze). Bohaterami, których się kocha, których się nie lubi i którym przygląda się z przymrużeniem oka.

Zabiera je akcją. Opisem, który pani Anna tak trafnie nazwała koronkowym, kolejnymi losami młodej kobiety, która pokutuje za błąd z przeszłości, w świecie, który nie chce się nauczyć przebaczać.  Opisem, który wciąga, którym można się zachwycać i który można łapczywie połykać.

Zabiera je przesłaniem. Bo chociaż przykład już nie z tej epoki, to samo przesłanie, to niektóre postawy są cały czas ważne w naszym świecie, i potrzebne również teraz. Pani Gaskell przypomina, w swój, godny damy, sposób.

Pani Gaskell  snuje historię wciągającą. Snuje ją w iście wiktoriańskim stylu.
Jednak gdy się słucha tej historii, przynajmniej na samym początku nie można opędzić się od porównań do dzieł jej przyjaciółki – Charlotty.
Niestety, to ślepa uliczka, moi drodzy. Pani pastorowa co innego w życiu przeszła, inaczej żyła pisząc te książki. Styl ma bardziej podobny do Anne niż impulsywnej Charlotty. A Emily ze swoją uczuciowością i oschłymi zdaniami zostawia je wszystkie daleko w tyle. Jednak styl pani Elizabeth również zachwyca, również wciąga. W całkowicie inny sposób, spojrzenie na problem jest również od innej strony.

W tej utkanej przez autorkę koronce można się zakochać. Ona nie zszarzała pod ciężarem tylu lat. Cały czas zachwyca. W iście wiktoriańskim stylu. Nie określę jej ulubioną i nadzwyczajną. Jednak przeszywające spojrzenie pani Gaskell, usnuta przez nią opowieść, sprawia, że jeszcze kiedyś do niej wrócę.

1 „Na plebanii w Haworth” A.Przedpełska-Trzeciakowska, str.405

2 Tak teraz pomyślałam, że rozwiązanie może być bardziej prozaiczne – w czasach, gdy po raz pierwszy wydawano „Na plebanii…” w Polsce ukazała się jedynie „Mary Barton” i „Panie z Cranford”.

3 Okładka

"Ruth" E.Gaskell, wyd.MG, 2013, str.544
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Genialny bałagan artystyczny ("Queen.Nieznana historia" P.Hince)

Co roku  odwiedza mnie mój brat. Obydwoje mamy już tę 16 (prawie) na karku i od kilku lat zawsze powtarzamy pewien rytuał. Ja siadam w fotelu, on dorywa mój komputer i puszcza ulubione piosenki. Ja muszę zgadnąć, co to jest. Gdyby teraz chcieć zrobić ranking wszystkich kawałków, zdecydowanie wygrałyby dwa zespoły: Queen i Dżem.  A „I want to break free” pobiłoby wszelkie rekordy.

Nie wychowaliśmy się razem, jednak jego fascynacja latami 70. zaczynała się u nas. Zły Ludź był jeszcze podlotkiem i jak to młodzież, słuchał czegoś takiego.  A my razem z nim… Dlatego, chociaż moje gusta zmieniają się cały czas, preferuję trochę inną muzykę i telefon mam wypełniony różnościami, to przynajmniej jedna piosenka Królowej musi być. Na poprawę nastroju, do śpiewania.

Kwestią czasu była też biografia Queen na mojej półce. Pozyskana trochę z myślą o bracie, trochę egoistycznie.  Przecież nie wyobrażam sobie muzyki bez Freddiego! Chociaż dużo nie wiem, nie jestem nawet fanką zespołu, chęć chwilowego powrotu do tamtych lat jest niepohamowana.

Peter Hince mnie zaskoczył. Miała być biografia. Z polotem, bo z polotem, trochę suchych faktów i dat, trochę czegoś ciekawszego. Ważne, że o ukochanym zespole.  Jednak Hince nie jest nawet dziennikarzem muzycznym, nie ma wyrobionego pióra i tego denerwującego wnikania w kompletnie niepotrzebne szczegóły. Plus? Zdecydowanie. Tylko kim w takim razie jest autor książki? Przyjacielem zespołu? Ostatecznie można tak to nazwać. Bliższe prawdy byłoby określenie pracownik. To Peter zajmował się przez kilkanaście lat sprawami technicznymi, sprzętem Freddiego i Johna.

Napisałam bez wyrobionego pióra. Teraz zastanawiam się, czy przepadkiem nie cofnąć tego stwierdzenia. Bo autor zaczął jak rasowy dziennikarz, a nawet lepiej. Zaczął perfekcyjnie, tak, że po czterech stronach Ty nie możesz się oderwać. To nic, że nie jesteś jakimś wielkim fanem zespołu, że nigdy nie chciałeś być gwiazdą. Ty nie masz nic do gadania, po prostu przenosisz się za kulisy, gdzie świeci największa gwiazda Freddie, gdzie z tyłu widać innych członków, gdzie po kątach kryją się sarkastyczne komentarze autora.  W ten sposób ten dobry człowiek uniknął czegoś, co jest najgorsze w tych wszystkich biografiach. Żadnych dat, wprowadzeń, zanudzających opisów dzieciństwa (ja rozumiem, że ono wpływa na dalsze wypadki, ale nie zanudzajmy, proszę!). Zaczęto z wysokiego C i tak trzeba było zakończyć.

Jednak od początku do zakończenia jest kawałek drogi, więc wnętrze również musiało być utrzymane na odpowiednim poziomie. Peter utrzymał owy poziom, a osiągnął to jedynie dzięki pewnemu niechlujstwu i kompletnemu braku chronologii. Pierwsze skojarzenie jakie nasunęło mi się na myśl, to książki Joanny Chmielewskiej. Macie czasem takie uczucie, podczas lektury jej kryminałów, pełnego skołowacenia? Tutaj jest podobnie, tylko do skołowacenia doprowadzają nie dialogi i przedziwne zachowania głównej bohaterki, a bałagan i dystans do siebie. Starsze wydarzenia przeplatają się z nowszymi, Nowy Jork przeplata się z Londynem, jednak wszystko jest na swoim miejscu.

„-Fred, publiczność już jest.
-Dobrze, jak wyglądają?
Jak wyglądają? Wyczekująco? Mądrze? Groźnie?
-Wyglądają mi na całkiem miłą parkę.
-Ty durniu!”1

Nie tylko autor miał dystans do siebie. Dystans miał cały zespół, co widać na wyżej załączonym obrazku [dialog jest efektem stresu przed koncertem]. Przez cały bałagan jaki stworzył Peter przebija się obraz Queen podczas lepszych i gorszych dni. Przebijają się wszystkie koncerty, stres, imprezy, prace nad piosenkami.  Ciągłe trasy, praktycznie brak życia prywatnego. Ukazuje się bardziej ludzka postać członków zespołu. Efekt osiągnięty poprzez spisanie krótkich migawek i wspomnień, a nie dogłębne studiowanie biografii i psychologii. Rzecz godna zauważenia.

„Nie będę gwiazdą – będę legendą”2

Jednak zawsze na pierwszy plan zespołu wysuwa się ON. Legenda, człowiek którego uwielbiają miliony, bez którego Queen się nie obejdzie. Freddie z ludzką twarzą, z gwiazdorskimi manierami, z wiecznym pragnieniem bycia w samym centrum zainteresowania. Freddie, którego obserwuje autor. Freddie który sam w sobie był kwintesencją Królowej. Pokazany od trochę bardziej prywatnej strony? Nie, raczej przedstawiony takim, jakim widział go autor. Trochę subiektywnie, trochę obiektywnie, jednak z tym uczuciem, a bez nabożnego uwielbienia, które przebija się przez większość biografii.  Genialnie.

„Moje życie u boku najlepszego zespołu rockowego XX wieku”.

Jak wół, byk albo inne Bogu winne zwierzątko, widnieje na okładce wyżej przytoczony napis. Dlatego też, wiele jest w książce wstawek z życia autora. Jednak jako, że to życie ogranicza się jedynie do pracy w zespole i przebywaniu cały czas „w trasie”, błędne koło światła Queen się zamyka. Życie Królowej to nie tylko koncerty, to nie tylko wielka czwórka. To nie tylko jeden asystent. To wydarzenie na większą  skalę, szczególnie że jesteśmy w XX wieku.  Dlatego też prócz obrazu zespołu, prócz Freddiego, przed naszymi oczami przewijają się kolejne wydarzenia o których nie znajdziemy w żadnej notce, w żadnej biografii.  Incydenty, których niektórzy już nawet nie pamiętają, miejscami subiektywne spojrzenie, czasem krytyczne, czasem pełne uwielbienia, czasem z przymrużeniem oka.

Co z tymi, którzy bałaganu nie lubią?

Liczę się, że gdzieś tam po Internecie krążą nieprzychylne opinie. Każdy ma przecież swoją. Jednak takowych jest bardzo mało (przynajmniej tak sądzę), bo nawet pedanci, którzy bałaganu nie tolerują, będą zachwyceni. Dlaczego? Otóż, to jest bałagan artystyczny! Pełen klasy i wyczucia. Nabałaganiony, jak to bałagan, a jednak cały czas dystyngowany i na poziomie.

Tutaj właśnie powinnam przerwać mój potok myśli, powiedzieć grzecznie STOP. Więc, jako człowiek dość dobrze wychowany, robię to. Posunę się nawet o krok dalej.
Czytelniku, jeśli nie przeczytałeś tego tekstu, bo Ci się nie chciało, bo nie miałeś siły, bo był po prostu za długi (co nie wyklucza Cię z grona Czytelników),  wiedz, że ja w tej masie słów jak mogłam zachęcałam, by przeczytać tę książkę. Świetnie napisana, trochę nabałaganiona, w niektórych miejscach genialna. Trudno dostać drugą taką biografię. Dlatego spokojnie możesz ją sobie kupić, zdecydowanie nie szkoda na coś takiego oszczędności. No, chyba że chcesz dowiedzieć się masy suchych faktów o zespole Queen (z czego połowy zapewne nie zapamiętasz). Jeśli tak, zapraszam na wikipedię. Przynajmniej pieniądze zaoszczędzisz.

1
„Queen. Nieznana historia” P.Hince, str.27
2 „Queen. Nieznana historia” P.Hince, okładka

"Queen. Nieznana historia" P.Hince, wyd.SQN, 2012, tł.A.Machura&E.Magiera

Pamiętniki, lecz nie Jane Austen. ("Pamiętniki Jane Austen" S.James)


Książki  Jane Austen to paradoks sam w sobie. Pomyślcie tylko, miliony kobiet w XXI wieku czytają XIX-wieczne romansidła napisane przez starą pannę! Co więcej, w 90 procentach są zachwycone. Niektóre nawet piszą książki wszelakie, wcielając się w rolę przyjaciółek Jane Austen, bądź samą autorkę. Te pozycje większej wartości nie mają, jednak nie oznacza to od razu, że nie biją rekordów popularności. Przecież gdy kobieta ma za sobą wszystkie sześć książek znanej Angielki, to z przyjemnością sięgnie po opowieści o życiu samej autorki. Sześciu powieści za sobą nie mam, a jedynie trzy, nie przeszkodziło mi to w sięgnięciu po „Pamiętnik Jane Austen”.

Wyobraź sobie, że na strychu starego domostwa odnaleziono nieznane pamiętniki Jane Austen. Wyobraź sobie, że ich pożółkłe stronice skrywają historię związku, który zmienił życie pisarki i dał początek jej twórczości.

Z wyobrażaniem nie mam problemów, wyobraziłam sobie  łatwo wszystko. I tych ludzi ubranych w rękawiczki i pożółkłe papiery wyciągnięte ze starego kufra. Ciekawości nie musiałam sobie wyobrażać, od razu ją poczułam.

Niestety, trudniej było już sobie wyobrazić, że pamiętniki owe napisane są językiem znanym nam z powieści Angielki. Szczególnie, że byłam na świeżo po „Dumie i uprzedzeniu”, więc styl pani James mnie raził współczesnością, myśli Jane były denerwująco naznaczone wyrażeniami z naszych czasów.

Sama fabuła ciekawa. W życie Austen wpleciony pewien pan i wydarzenia znane nam z „Dumy i uprzedzenia” czy „Rozważnej i romantycznej”. Dla czytelnika powinno być frajdą niebywałą, śledzenie zdarzeń, które zna już wcześniej z kart ulubionych książek. Jednak nie jest. Raczej widzimy zepsutą historię i chociaż czasami pojawia się uśmiech oraz myśl: „ja to znam!”, to wykonanie wychodzi na minus. Poza tym  nawet najlepszy pomysł nie zakryje braków językowych (akapit wyżej) i niedopracowanego tła, jak również bohaterów drugoplanowych, którzy byli dużym atutem Austen, a u pani James są nijacy i papierowi.

Przy takich książkach trudno uniknąć porównań, a tutaj wszystko wypada bardzo blado w porównaniu z książkami Austen. Można było się tego spodziewać, pani James przecież nie dorówna Jane. Jednak wiele rozwiązań w tej powieści jest nietrafiona, bądź po prostu nieumiejętnie wykonana i skutkiem tego są również atuty, które obracają się na niekorzyść  „Pamiętników”.

Osobiście nie polecam nikomu. Tak jak gdyby porównywać „Przeminęło z wiatrem” i „Scarlett”. Może gdybym nie miała takiego sentymentu do powieści Austen, może gdyby książka była oparta na prawdziwej historii (tutaj tego próżno szukać, chyba że liczyć skład rodziny Jane), ta publikacja spodobała mi się.  Tym razem, można spokojnie powiedzieć, że nazwisko Austen zamiast pomóc, zaszkodziło tej książce. 

"Pamiętniki Jane Austen" S.James, wyd.Otwarte, 2009, tł.M.Smulewska