Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

3 marca 2013

Sporo filmów do oddania

Były małe porządki w filmach i zostało mi kilkanaście do pozbycia się. Chętnie sprzedam albo wymienię na inne filmy, książki albo fajną włóczkę. Większość jest wystawiona na fincie, ale nie należy się sugerować ich wartością punktową – mogę wymienić na cokolwiek, co mnie zainteresuje. :) Lista książek, których szukam, jest tutaj.

Kapitan Corelli
Skaza
Kawaler 
Blow
I Bóg stworzył kobietę
Bóg jest wielki, a ja malutka


Mickey Niebieskie Oko
Miś
Duma i uprzedzenie
Robinson Crusoe
Przepowiednia
Święty dym
Ściągany
Gorzkie gody
Wielki podryw
Krzyk kamienia

5 lutego 2013

Ziemia obiecana

Władysław Reymont
Ziemia obiecana
Tower Press, 2000
s. 416

Trudno napisać coś nowego o powieści, która doczekała się już dziesiątek czy setek recenzji i opracowań. Będzie więc tylko kilka moich wrażeń.
Prężnie rozwijający się przemysł włókienniczy ściąga do dziewiętnastowiecznej Łodzi rzesze ludzi; na sprytnych i pomysłowych czekają wielkie pieniądze, na biednych i mało twórczych ciężka praca, złe warunki bytowania, choroby. Do grupy młodych, pełnych zapału przedsiębiorców dołączają trzej przyjaciele: Karol Borowiecki, Maks Baum i Moryc Welt – zakładają fabrykę, by wzbogacić się i ustabilizować życie na odpowiednim poziomie finansowym. Nie stanowi dla nich problemu brak funduszy, te zawsze się znajdą, grunt to odpowiednie podejście do sprawy:
„– Zakładamy fabrykę.
– Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic – zaśmiał się głośno.
– To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Cóż stracimy? Zarobić zawsze można – dorzucił po chwili. – Zresztą, albo robimy interes, albo interesu nie robimy.” (s. 6-7).
Wśród mniej energicznych przedstawicieli rodzaju ludzkiego może budzić podziw tempo, w jakim decydują się na interesy, zakładają spółkę i podejmują ważkie decyzje, w dowolnym miejscu i jako tako sprzyjającym czasie: „dla interesów jest wszędzie miejsce” (s. 27), bez zbędnych formalności i biegania po urzędach, jak to musi się odbywać współcześnie. Interesy robią wszyscy, za nic mając tanią siłę roboczą: „tego towaru nigdy nie braknie” (s. 241), przybyłą przeważnie ze wsi, cierpiącą biedę i poniżenie, żyjącą nadzieją na poprawę losu w tej ziemi obiecanej, która wykarmiła już wiele fortun.
Przez karty powieści przewijają się przedstawiciele trzech nacji, Polacy, Niemcy i Żydzi. Każda ma swoje zapatrywania, swoją tradycję, pretensje do pozostałych, broni własnego interesu, najpierw osobistego, potem narodowego, podlega skostniałym stereotypom. Mało jest ludzi otwartych na innych, gotowych dzielić się dobrem czy formalnie mieszać geny. Niemal każdy pilnuje swojej warstwy społecznej lub aspiruje do wyższej, udając jednocześnie kogoś innego, popiera tych, na których może zarobić, spalając się w nerwach niepewności jutra, dopóki nie uda mu się dorobić majątku lub dobrze ożenić z posażną panną – wtedy staje się tym, który zadziera nosa, korzysta z uszanowania należnego pieniądzom, wydaje je radośnie na niepotrzebne pałace, zbytki, podróże, pijaństwo: „Zapłaciłem, to się bawię.” (s. 30).
Ziemia obiecana to powieść ważna, opisująca świat, który wprawdzie jest przeszłością, ale który miał spory wpływ na ukształtowanie obecnej rzeczywistości, na nasz miejski sposób życia; obraz świata do złudzenia podobny do naszego, z jego dążeniami do stabilizacji, pewności jutra czy majątku. Można w niej widzieć powieść o początkach kapitalizmu w Polsce, o współistnieniu różnych kultur, o „miejskiej dżungli”, w której ważą tylko kły i pazury... Podoba mi się bogaty język powieści, trafne opisy bohaterów, śmieszne, choć jednocześnie często gorzkie dialogi, ze stylizacją charakterystyczną dla żydowskiego czy niemieckiego języka, i udane przedstawianie pogawędek o niczym, płytkich rozmówek, bez sięgania po to, co istotne i znaczące. Reymont pokazuje nam obrazy aktywności ludzkiej, krótkie scenki, zaznacza problemy, pozwalając czytelnikowi domyślać się, dopowiadać resztę, wyciągać wnioski.
To jedna z tych książek, które warto mieć na półce, żeby wracać do co trafniejszych fragmentów, podczytywać komiczne dialogi, zadumać się czasem. Można z Ziemi obiecanej wynotować mnóstwo cytatów, mądrych, trafnych czy wzbudzających śmiech. I warto też obejrzeć film Andrzeja Wajdy ze świetnymi kreacjami Daniela Olbrychskiego, Wojciecha Pszoniaka i Andrzeja Seweryna w głównych rolach. Nawet jeśli pewne, dość istotne sceny (zwłaszcza końcowa), są mocno zmienione, oglądanie filmu jest warte poświęconego mu czasu.
(Ocena: 5/6)

● ● ●

„Żył w świecie, w którym oszustwa, podstępne bankructwa, plajty, wszelkiego rodzaju szwindle, wyzysk – były chlebem codziennym, wszyscy się tym łakomie karmili, zazdroszczono głośno sprytnie ułożonych łajdactw, opowiadano sobie po cukierniach, knajpach i kantorach coraz lepsze kawały, admirowano tych publicznych oszustów, wielbiono i czczono miliony, nie bacząc, skąd pochodzą; co to kogo obchodziło, zarobił czy ukradł, byle te miliony miał.
Niezręcznych lub nie mających szczęścia spotykały drwiny i ostre sądy, brak kredytu, odmowa zaufania – szczęśliwy miał wszystko; mógł dzisiaj zrobić plajtę i płacić dwadzieścia pięć za sto, jutro ci sami, których okradł, dadzą mu jeszcze większy kredyt, bo swoje straty odbiją na innych robiąc plajtę na piętnaście procent za sto.” (s. 70)

Kobiety płaksiwe są podobne do zmoczonych parasoli, zamknąć je czy rozpiąć – zawsze kapią.” (s. 135)

Niezależność mają tylko nędzarze, bo już nawet i miliarderzy są jej pozbawieni. Człowiek posiadający rubla jest już niewolnikiem tegoż rubla.” (s. 166)

Płotkę zjada duży kiełbik, kiełbika zjada okoń, a okonia zjada szczupak, a szczupaka? Szczupaka zjada człowiek! A człowieka zjadają drudzy ludzie, jedzą go bankructwa, jedzą choroby, jedzą zmartwienia, aż go w końcu zjada śmierć. To wszystko jest w porządku i jest bardzo ładnie na świecie, bo z tego robi się ruch.” (s. 183)

„Tyle lat chodził w kieracie pracy, ciągłej walki i twardego zdobywania każdego rubla, tyle lat tłumił w sobie najrozmaitsze zachcianki i pragnienia, których nie mógł zaspokoić, tyle lat był głodnym szerokiego, niezależnego życia – i teraz, kiedy to wszystko mógł mieć żeniąc się z Madą – musiał się ożenić z Anką i przez to musiał wrócić do jarzma mierności...” (s. 216)

„Robota nie gęś, ona się nie wytopi.” (s. 243)

„Jak kto ma pech, to mu i ogień zdechł...” (s. 327)

„Trzeba mieć tylko odwagę chcieć” (s. 331)

28 września 2012

Mój tydzień w Rwandzie

Dobry reportaż powinien tak ukazać rzeczywistość, żeby wstrząsnąć, kiedy należy, i wzruszyć, gdy okazja po temu. Wszystkie książki Wojciecha Tochmana, jakie miałam okazję przeczytać, te warunki spełniają. Przy czym największe wrażenie robią reportaże z wojny, tej z Bośni, Jakbyś kamień jadła, i tej z Rwandy, Dzisiaj narysujemy śmierć (Wydawnictwo Czarne, 2010).
Temat rwandyjskiego ludobójstwa nie był mi bliżej znany. Coś tam się słyszało, ale nie za dużo, czasem jakaś wzmianka rzuciła się w oczy, aż w końcu poczułam potrzebę dowiedzenia się nieco więcej. Pomógł mi w tym konkurs, przez który zaczęłam szperać w internecie i który ostatecznie wygrałam. Czekając na dostarczenie mi przez pocztę książki, „odrobiłam lekcję” oglądając trzy filmy na temat tragicznych wydarzeń sprzed osiemnastu lat: Hotel Ruanda (Hotel Rwanda, 2004, reż. Terry George), Podać rękę diabłu (Shake Hands with the Devil, 2007, reż. Roger Spottiswoode) i Strzelając do psów (Shooting dogs, 2005, reż. Michael Caton-Jones), dostępne na www.iplex.pl. Każdy z nich oceniłam na 8/10, bo wszystkie są bardzo dobre, ukazują te same wydarzenia z różnych punktów widzenia i uzupełniają się wzajemnie.
W 1994 roku, od kwietnia do lipca, na hasło „ściąć wysokie drzewa”, Hutu zabijali każdego przedstawiciela historycznie arystokratycznej mniejszości Tutsi, jak również sprzyjających im własnych współplemieńców. Przez te trzy miesiące zginęło co najmniej osiemset tysięcy ludzi, a niektóre źródła podają, że ponad milion. Ofiarom nikt oficjalnie nie pomagał, świat białych, byłych kolonizatorów, nie był zainteresowany w chronieniu życia członków afrykańskiego plemienia. Ten świat był wręcz oskarżany o sprzyjanie ludobójstwu, które pomagało rozwiązać problem przeludnienia małego, biednego kraju. Jednak na szczęście zawsze znajdą się ludzie, którzy ofiarują siebie, by pomóc, uratować, ukryć, nakarmić, przekazać wieści czy chociażby pochować. Nie wszyscy są na to gotowi, bo „w takiej sytuacji zagrożenia własnego życia, potwornego terroru i strachu, nie możemy żądać od każdego człowieka postawy heroicznej” (s. 116). Tochman daje nam poznać kilkoro ocalonych. Zachowuje się przy nich jak przyjaciel, który nie naciska, nie żąda odpowiedzi, ale jest tuż obok, gotowy na przyjęcie tego, co zechcą z siebie wyrzucić, co może im pomoże w pogodzeniu się z tym, co musieli przeżyć.
Nie wiem, czy dobrze zrobiłam najpierw oglądając filmy, bo przy czytaniu Tochmana narzucały mi się obrazy z nich. Nie musiałam już sobie zbyt wiele wyobrażać, chociaż i w książce została ta masakra odmalowana sugestywnie. Tyle że Tochman maluje pytaniami, często retorycznymi, a i na pozostałe trudno znaleźć odpowiedzi. Bo co powiedzieć ludziom, którzy stracili wszystkich bliskich, zostali sami i próbują odbudowywać swoje życie na bliskich relacjach z obcymi? Jak mają zapomnieć o nagłej śmierci, ukrywaniu się, ucieczkach, strachu i bólu? Do dzisiaj, mimo pokoju, współistnienia w jednym małym kraju, mieszkania często tuż obok siebie, ofiary i oprawcy, Tutsi i Hutu, mają ten lęk w sobie, a uwrażliwieni nie przestaną się wzdrygać na dźwięk pękającej kapusty, identyczny jak odgłos rozłupywanej ludzkiej czaszki. Nie pomaga znajomość historycznych uwarunkowań i roli kolonizatorów w pogłębianiu podziałów społecznych, nie pomaga wiara czy niewiara – w religię czy w drugiego człowieka.
W Dzisiaj narysujemy śmierć można znaleźć dużo tematów do przemyśleń, jednocześnie zachowując dystans, nie klasyfikując i nie oskarżając żadnej ze stron. Wstrząsający reportaż o ludobójstwie, które trzeba zachować w pamięci. I na razie ten niespełna tydzień, jaki spędziłam poznając koszmarne rwandyjskie wydarzenia, wystarczy. Więcej trudno byłoby wytrzymać.
(Ocena: 5/6)

4 października 2011

Rzymskie spotkania z Ewą Nowacką (odsłona trzecia)

Zgodnie z obietnicą wracam do Ewy Nowackiej – tym razem zapraszam na dłużej do starożytnego Rzymu. Cykl składający się z powieści: Kommodus i Marcja, Heliogabal, wnuk Mezy i Maksymin Trak przedstawia nam cesarstwo końca II i początków III w. n.e.

● ● ●

Akcja Kommodusa i Marcji (Czytelnik 1972) rozgrywa się w Rzymie pod koniec II wieku n.e. Bohaterami są: Kommodus, syn Marka Aureliusza, cesarz-gladiator, tyran, uważający się za wcielenie Herkulesa; Marcja, wyzwolenica, kochanka Kommodusa, próbująca nawrócić go na chrześcijaństwo; Eklektus, pokojowiec pochodzący z Egiptu, późniejszy mąż Marcji.
Fabuła rozmywa się trochę między namawianiem cesarza na jedynie słuszną wiarę w Chrestosa a spiskiem Marcji i prefekta pretorii Emiliusza Letusa na życie Kommodusa. W obu tych wątkach znaczącą rolę ma odegrać Eklektus. Jest tu miłość, intryga, zbrodnia, jest realistyczny obraz Rzymu – igrzyska, gladiatorzy, wyścigi rydwanów, dzielnice biedoty z walącymi się budynkami, plastycznie opisany pożar miasta, dysputy filozoficzno-religijne, ale powieść nie porywa równie mocno jak inne. Chociaż znalazłam, jak zwykle u pani Nowackiej, kilka ładnych fragmentów, np. opinię patrycjusza rzymskiego o nowej wierze: „Rankiem budzi mnie jakieś wycie z pomieszczeń niewolników. Pytam: co to? To chrześcijanie witają dzień. Wychodzę do atrium i widzę, że ogrodnik stoi oparty na łopacie, a jakiś rozczochrany drab pali mu kazanie. Baranek, winnica, jakieś ptaki, same bzdury.” (s. 28) czy przemyślenia Kommodusa: „Czasami myślę, że pogarda jest potrzebna, żeby kogoś kochać. To jest tak, jakbyśmy pragnęli, by ktoś inny był od nas gorszy i słabszy i tylko wtedy chcemy go otaczać troskliwą opieką.” (s. 73) albo jego sposób rządzenia: „Ja nie chcę myśleć o swoich powinnościach, o służbie narodowi, tak jak ją pojmował mój ojciec. Pierwszy między sługami Rzymu, to paradne! [...] Jestem wyższy ponad to. Wybieram ludzi i rozkazuję im.” (s. 73).
O czasach Kommodusa można obejrzeć: Upadek Cesarstwa Rzymskiego (1964), reż. Anthony Mann; Gladiator (2000), reż. Ridley Scott.
(Ocena: 4/6)

● ● ●

O bliskich chronologicznie czasach traktuje następna powieść: Heliogabal, wnuk Mezy (Czytelnik 1974), która tylko pozornie wygląda na biografię cesarza Heliogabala, chłopca zbyt wcześnie wyniesionego na tron, nieprzygotowanego do spełniania obowiązków, zbyt słabego, by dzierżyć ster rozległego imperium. Postać cezara jest tu jedynie klamrą spinającą wspomnienia Mezy, które obejmują czasy od schyłku panowania Marka Aureliusza, przez Kommodusa, Septymiusza Sewera, Karakallę aż po Basjanusa, zwanego Heliogabalem. To świetne studium władzy i intryg. Babcia Meza może dumnie stanąć obok Klaudiusza Gravesa – jak on opisał burzliwe wnętrze dynastii julijsko-klaudyjskiej na szerokim tle epoki, tak ona opowiedziała nam nie mniej ciekawie o Antoninach i Sewerach rządzących w Rzymie dwa stulecia późniejszym.
Meza wraca „do swoich wspomnień jak do bezpiecznej przystani” (s. 95), snuje opowieść o dzieciństwie w syryjskiej Emezie, młodości u boku męża, cierpliwym zdobywaniu władzy, przyjemności i dumie, jaką z niej czerpie. Nie ubarwia rzeczywistości. Wprost przyznaje, że to ona trzyma ster w dłoniach, Heliogabal jest tylko jej tarczą. Mówi o najwyższych urzędnikach tak naprawdę przedstawiając siebie: „Chcieli udawać, że nie wiedzą, kim jestem naprawdę. A przecież to ja zasiadałam wraz z nimi w Kurii, ja poprawiałam ich edykty i ustawy, ja kontrolowałam dochody skarbu i czuwałam nad spokojem w prowincjach. Doskonale wiedzieli, że jestem ich władcą” (s. 87). Ja, ja, ja – dumna i znająca swoją wartość, ale i swoje wady, z których zresztą też jest dumna: „Ja starałam się świadomie wybierać swój los, ostrożna i nieufna, z sercem twardym jak kamień nagrobny” (s. 231) i przyznaje bez ogródek: „zdradzałam tych, którzy liczyli na moją pomoc” (s. 231).
Ta część trylogii jest najciekawsza fabularnie i najlepiej skonstruowana. Dwutorowo prowadzone wspomnienia Mezy urozmaicone są notkami biograficznymi kolejnych cesarzy napisanymi w stylu kronikarskim i wtrąceniami współczesnymi – analizą zachowań Basjanusa z punktu widzenia pedagoga, psychologa, lekarzy i czytelniczki. Ten ciekawy zabieg dopełnia obrazu cesarza, tłumaczy jego postawę, niedojrzałość, wyjaśnia przyczyny nieuniknionej klęski jego panowania.
Powieść zdecydowanie warta przeczytania, podobała mi się najbardziej ze wszystkich obrazów starożytnego Rzymu stworzonych przez Ewę Nowacką.
(Ocena: 5/6)

● ● ●

Ostatnia część cyklu, Maksymin Trak (Czytelnik 1975), to interesująca biografia cesarza z przypadku. Gaius Iulius Verus Maximinus, pierwszy nie-Rzymianin na tronie cezarów, jako cesarz nigdy nie był w Rzymie, a swe panowanie niemal od początku do końca spędził w Germanii, walcząc z Alamanami, zawsze w pierwszym szeregu, razem z żołnierzami. Zwyciężył, za co otrzymał od senatu tytuł Germanicus Maximus.
Poznajemy tego syna chłopa z Tracji, gdy zostaje pewnego dnia złapany i doprowadzony przed oblicze cesarza Septymiusza Sewera. To wydarzenie zapoczątkowało jego drogę do rzymskiego tronu.
Dotychczas żyjący sobie spokojnie z pasania owiec, tylko czasem bez powodu, z nudów rzucający kamieniami w kolumny rzymskich żołnierzy czy bijący się z nimi, niezbyt rozgarnięty, nierozumiejący świata, nieznający języka urzędowego, zostaje nagle oderwany od rodzinnych stron i rzucony w daleki świat. Silny i wytrzymały Maksymin jest bowiem świetnym materiałem na żołnierza. Pozbawiony wyobraźni, potrafi żyć tylko tak, jak ustawił go los. I właśnie z wyroku losu, dzięki rosnącej popularności, Maksymin – „odważny, silny, posłuszny, awansuje bez nadmiernego pośpiechu, przekracza kolejne szczeble drabiny wojskowych rang” (s. 101),  od dziesiętnika, przez centuriona, aż do trybuna i dowódcy legii. Pełni służbę w uprzywilejowanej formacji – gwardii, przy kolejnych cesarzach: rozpoczyna karierę u boku Septymiusza Sewera, staje się zaufanym Karakalli, na krótki czas usuwa się w cień za Heliogabala, by ponownie pojawić się na scenie politycznej przy Aleksandrze Sewerze. Aż nadchodzi chwila, gdy Maksymin, wyznaczony przez pretorianów, staje się następnym cesarzem Imperium Rzymskiego. Śledząc życie głównego bohatera, mamy okazję dość dobrze poznać panowanie kolejnych władców.
Jak zwykle u Ewy Nowackiej świetnie zarysowane jest tło historyczne – wiele możemy się dowiedzieć o imperium w schyłkowym okresie, jego prawach, podbitych przez nie ludach, mnogości języków i religii, handlu, drogach i miastach, o marginalnym znaczeniu władzy dla codziennego życia jakichś wsi na obrzeżach znanego, spokojnego świata, bo „Rzym nie miał żadnego powodu, żeby przychodzić do wsi palonych słońcem lub chłostanych zimną bryzą znad oceanu, chciał tylko pieniędzy, czasami żołnierzy, jeżeli dostawał to, czego pragnął, zgadzał się na lokalnych bogów, zwyczajowe prawo i barbarzyńskie obyczaje, nawet na nieświadomość, niewiedzę o tym, kto jest naprawdę panem tych wszystkich Frygów, Traków, Galów, Daków i tak dalej.” (s. 25). Ukazany został mechanizm asymilacji podbitych ludów – to arystokracji dołączanych ziem najtrudniej było pogodzić się z najeźdźcą, to ją musiał Rzym przeciągnąć na swoją stronę używając wszelkich atrakcyjnych sposobów, aż zaczęła uważać się za część zespoloną z imperium nierozerwalnymi więzami i myśleć o sobie: „my, Rzymianie, my, rzymscy patrycjusze” (s. 26).
Niezmiennie zachwyca język powieści, bo Ewa Nowacka nawet marsz legionów potrafi opisać pięknie: „Nad głowami legionistów płyną orły, chorążowie podnoszą je wysoko w jaskrawym słońcu, płyną znaki oddziałów, godła przybrane we wstęgi. Nad kurzem chrypią rogi i krzywe trąby, tysiące nóg w sznurowanych żołnierskich butach depczą ziemię, rudy tuman wznosi się coraz wyżej i zakrywa słońce nieprzejrzystą chmurą. Od czasu do czasu przejeżdża obok pieszych oficer łącznikowy, końska sierść błyszczy jak zlana wodą, dźwięczą płytki metalu przy uprzęży, grudki piasku obsypują maszerujących.” (s. 19). Warto zagłębić się w ten świat, poznać rządzące ludźmi motywacje, jakże bliskie współczesnym dążenia, a także docenić warsztat pisarski Autorki i uniwersalność jej twórczości historycznej. W dzisiejszym zalewie zbyt często miernych powieści te dawno napisane, nie za długie, skondensowane dzieła przynoszą wraz z dużą przyjemnością czytania chwile zadumy i powody do rozmyślań. Może więc, zamiast po nową, grubą i drogą powieść – sięgnijmy po na wpół zapomnianego Maksymina Traka, kurzącego się gdzieś na antykwarycznej półce z książkami za symboliczną złotówkę.
(Ocena: 5/6)

● ● ●

Na tym kończę tymczasem spotkania z Ewą Nowacką. Gdy zdobędę brakujące powieści historyczne to na pewno coś o nich napiszę. :)