Wspomnienia znad „płonącego jaru”
Iskry, 1955
Surowa, oszczędną kreską malowana okładka przywodzi na myśl wojaka Szwejka i jego czasy. To dobry trop, bo wspomnienia Fiderkiewicza przenoszą czytelnika do Galicji, dzielnicy, która w I i III rozbiorze Polski przypadła Austrii, kraju rolniczego, biednego i zacofanego. Tam, w Horodence, urodził się i dorastał Alfred Fiderkiewicz, mało znany autor bardzo ciekawie napisanych wspomnień, późniejszy działacz robotniczy, chirurg, dyplomata, poseł na sejm w II Rzeczypospolitej i prezydent Krakowa. Wspomnienia znad „płonącego jaru” obejmują lata przełomu XIX i XX wieku, do ukończenia przez autora lat siedemnastu, kiedy to wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu pracy i chleba. Wspomnienia to niebanalne, przenoszące czytelnika w czasie i przestrzeni na Pokucie pod zaborami, do miejscowości niedaleko Kołomyi i do Stanisławowa koło Lwowa. Wspomnienia lat dziecinnych i młodości gimnazjalnej, lat biedy i borykania się z niełatwą codziennością, ale i zabaw niewinnych, radości z atrakcji przybywających do wsi i miasteczek.
Dużo pisze Fiderkiewicz o rodzącym się ruchu socjalistycznym. Dążenia do wyrównania jakości życia wynikały z biedy robotników, rzemieślników i chłopów, nierzadko krańcowej, prowadzącej do wyniszczenia, chorób i śmierci dzieci i dorosłych. Brak środków do życia, brak pieniędzy na pochówek, a jednocześnie szastanie guldenami przez obszarników i księży musiały doprowadzić zrozpaczone masy do posunięć radykalnych. Fiderkiewicz z dużym wyczuciem opisał to, co widział młody chłopak, ciekawy świata i podatny jeszcze na wpływy przekonujących argumentów, dając szeroki obraz społeczeństwa od najniższych warstw po właścicieli ziemskich setek hektarów, nie pomijając wędrownych kuglarzy, aktorów i osobliwości wszelkiej maści. Pełno tu ludzi z krwi i kości, bardzo prawdziwych i wyrazistych, i scen, które zapadają w pamięć, pięknie namalowane – miał Fiderkiewicz talent do pisania, miał też zmysł obserwacji wyczulony na to, co istotne i znaczące, aż zadziwiający u tak młodego chłopca. Nie wahał się też pisać wprost, celnie godząc w niesprawiedliwości społeczne i zmurszały system polityczny czy religijny: „Tatusiu, ja na księdza nie pójdę, nie chcę być pasibrzuchem!” (s. 95); „Miejsc wolnych w seminarium [nauczycielskim] nie brakowało, nikogo bowiem nie nęciła kariera nauczyciela, ponieważ nauczyciele otrzymywali tak głodowe pensje, że niemal przysłowiem stała się zagadka na ich temat: «Kto to jest? Nie je, nie pije, a chodzi i bije?».” (s. 169).
Wiele opisał wydarzeń smutnych, jak zaraza dziesiątkująca najbiedniejszych, ale nie omijająca też bogatych, nie zabrakło jednak w dzieciństwie zdarzeń radosnych, pełnych wesołości, zabawnych przerywników codziennego trudu. Do tych ostatnich należały regularne wizyty różnych dziwności ze świata – raz był to Hucuł z tańczącym niedźwiedziem, innym razem człowiek z balonem, którym za kilka centów można było wzlecieć sto metrów w górę i obejrzeć świat z podniebnej perspektywy, kiedy indziej znów wizyta trupy teatralnej, wystawiającej komedie ku ogólnej radości tych, których stać było na bilet. Ciekawy to obraz, w kilkunastu rozdziałach pokazujący całokształt bytowania ludzi, będących częścią narodu uciskanego i zbiedniałego, ale twardego i dążącego do zmian. Współistniał ten naród mimo różnorodności etnicznej, pospołu Polacy, Ukraińcy i Żydzi, nie dając się austriackim urzędnikom i opierając twardej ręce zaborcy. Warto poznać spojrzenie człowieka, który tam żył.
(Ocena: 5/6)