czwartek, 26 marca 2015

Mały różowy drobiazg czyli różane makaroniki

























To się dopiero nazywa zaskoczenie. Pamiętam taką bajkę Magdaleny Samozwaniec.
"Ach Kasiu! -  krzyknął Stach
Za drzwiami stoi strach

Po czym go poznałeś, po czym?
Po tym, że ma wielkie oczy.

Są takie potrawy, które cieszą się opinią wyjątkowo trudnych. Składniki, techniki przygotowania lub po prostu ilość czasu, wymaganego do osiągnięcia idealnego efektu skutecznie zniechęcają nawet najbardziej wytrwałych.
Nie ma w kuchni nic bardziej dołującego niż przepaść między tym co nam się wymarzyło a tym co mamy przed sobą na talerzu.
Pierwsze chleby, pierwsza beza, próby upieczenia fileta z ryby w soli, racuchy drożdżowe, które skończyły jako twarde, małe pączki. I gwiazda gwiazd czyli moje „słynne” buraczki na kwaśno z dodatkiem vegety. Oj, mogłabym tak wymieniać i wymieniać.
I już wiem, że nie należy się bać kuchni. Każda próba prowadzi do wyciągania wniosków.
Do makaroników nawet nie podchodziłam. Nie urodził mi się dotychczas w głowie pomysł aby się z nimi zmierzyć.
Do dziś. Wszystkiemu winne resztki.
Do malakoffa zużyłam 3 żółtka. Zostały 3 białka. Miałam do wyboru bezę albo... bezy.
I z początku poszłam na łatwiznę. Zrobię bezy.
Ale czas mijał a słoiczek z białkami stał jak wyrzut sumienia. Ja omijałam go wzrokiem.
Dziś machnęłam ręką na wątpliwości. W końcu nikt mnie nie będzie oceniał. Jeżeli zrobię gniota, nikt się o tym nie dowie.
Chodzi mi po głowie pewne perwersyjne połączenie czekolady i róż. Małe migdałowe ciasteczka są maleńką przymiarką do większego projektu.
Zanim zanurzę się w czekoladzie sprawdzę jak sprawuje się konfitura różana w kremie.Tym oto sposobem wlałam białka do misy i zaczęłam swoją przygodę z makaronikami.

Kochani nie bójcie się makaroników. Są urocze, są przesłodkie i nie są niemożliwe do zrobienia. Nawet jeżeli nie są idealne (moim sporo do ideału brakuje), to i tak radość z udanej koronki dookoła ciastka jest bezcenna.



Makaroniki różane

80 g białek (u mnie były to białka z 3 jajek) w temperaturze pokojowej
100 g cukru pudru
30 g drobnego cukru
100 g mielonych migdałów
szczypta soli
odrobina różowego barwnika w żelu

krem różany

180 g kremowego serka (typu philadelphia)
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki konfitury różanej
odrobina różowego barwnika

Nie wiem czy moja metoda robienia makaroników znalazła by uznanie u cukierników ale ciasteczka wyszły cudne.

Przesiewamy cukier puder i mielone migdały przez sito. Jeżeli zostaną drobiny migdałów, trzeba je zmielić i znów przesiać. Mieszamy migdały z cukrem

Białka ze szczyptą soli ubijamy na sztywno i miksujemy z drobnym cukrem.Dodajemy barwnik.
Łączymy bez użycia miksera ubite białka z mieszanką cukru i migdałów.
Nie wsypujemy wszystkiego naraz. Wsypujemy po łyżce. Mieszamy delikatnie do połączenia się składników.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wyciskamy ciasto. Zostawiamy miejsce między ciastkami bo urosną.
Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 160 stopni.
W czasie kiedy piekarnik się rozgrzewa, ciasteczka niech sobie leżą w spokojnym miejscu. Powinny się nieco wysuszyć.
Czasami trwa to pół godziny, czasami 10 minut. Wczoraj było piękne słońce i makaroniki wyschły szybciutko. Jeżeli macie wątpliwości dotknijcie ich wierzchu opuszką palca. Nie lepią się? To znaczy, że można je wsadzać do piekarnika.
W piekarniku powinny siedzieć około 20 minut. Ale zależy to od wielkości ciastek i kaprysów piekarnika.
Po 15 minutach sprawdźcie czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
Upieczone makaroniki wyjmujemy z pieca, studzimy.
Wystudzone zdejmujemy z blachy i przekładamy do zamykanego pojemniczka.

Na początku wydawało mi się, że poniosłam porażkę. Makaroniki świeżo zdjęte z blachy były twarde jak kość. Kiedy wystygły przełożyłam je bez przekonania kremem i zamknęłam w pudełku.
Pomyślałam, że przynajmniej ładnie wyglądają.
Wieczorem przeprowadziłam eksperyment na MMŻ. Dwa niewinne różówiątka wylądowały na talerzyku.
I tu niespodzianka. MMŻ zażądał więcej. Troszkę mu nie wierzyłam, bo wiadomo co robi mąż by zadowolić swoją drugą połówkę. Nawet zakalec wsunie.
Ale okazało się, że ciasta są akurat takie jak powinny być. Z zewnątrz kruche a w środku miękkie.
I są naprawdę urocze.
Już wiem, że moje plany, zakrojone na szeroką urodzinową skalę, wezmą pod uwagę różowe makaroniki.







Smacznego  

środa, 25 marca 2015

Smaczny brzydal czyli żabnica w sosie z kopru włoskiego

























Żabnica w żadnym konkursie piękności nie powinna startować. Żabnica to brzydal. Wybaczcie drastyczne zdjęcia, ale nie mam pojęcia jak tego potwora pokazać estetycznie. (przyznam, że przypomina małego Obcego z drugiej części sagi o Ellen Ripley). Koszmarnie to to wygląda i dobrze, że sprzedaje się ją bez głowy. Nie dziwię się, że nazywa się ją również diabłem morskim, ponieważ ta nazwa pasuje do niej jak do żadnej innej.
Widok szerokiej paszczy nie zjednywał by jej zwolenników.
Na szczęście naszym celem nie jest zakochanie się w żabnicy tylko jej hm...konsumpcja..
Prawdą jest stwierdzenie, że nie należy kierować się wyłącznie wzrokiem.
Jej powierzchowność nijak się ma do smaku.
Rzadko można dostać świeżą żabnicę ale jeżeli już uda wam się ją wypatrzyć, to kupujcie bez wahania bo smakuje świetnie.
Jej smak porównuje się do smaku homara lub królika.
Monkfish czyli żabnica ma piękne, białe, zwarte mięso. I w cudownie prosty sposób się ją filetuje
Nie cierpię patroszyć i filetować ryb. Jeżeli tylko mam okazję zwalić tę wątpliwą przyjemność na cudze barki, robię to bez wyrzutów sumienia.
Niestety, rzadko takie okazje mi się trafiają. Z żabnicą był jeden kłopot; nie wiedziałam czy trzeba ją skrobać z łusek i czy ma dużo ości.
Otóż moi kochani, żabnica to sama radość w przyrządzaniu. Zero ości, zero problemów z pozbywaniem się skóry i kręgosłupa.
Ściąga się skórę jak rękawiczki i gotowe. Żabnica jak człowiek ma siedem warstw skóry i warto poszukać na Youtube filmiku z instrukcją.
Okaz, który udało mi się kupić był spory, bo ważył nieco ponad 2 kilogramy. Po wykrojeniu zgrabnych filetów okazało się, że mam mięsa na trzy obiady dla dwóch osób.
Nie mówcie, że nie zrobiłam dobrego interesu. Tym bardziej, że w Selgrosie jej cena nie przekroczyła 40 złotych za kilogram.
Jako, że było to nasze pierwsze spotkanie, nie kombinowałam za dużo, tylko sięgnęłam po sprawdzone wzorce.
Wyszło danie zaskakująco mało rybne ale bardzo smaczne.




















Żabnica w sosie z kopru włoskiego 

filet z żabnicy
1 bulwa kopru włoskiego
1 ząbek czosnku
skórka z jednej cytryny
sok z połowy cytryny
sól
pieprz
olej do smażenia
kilka łyżek masła
50 ml wytrawnego wermutu

Filet kroimy na dwie części. Skrapiamy je sokiem z cytryny, solimy i smarujemy skórką z cytryny.
Odstawiamy rybę na pół godziny do lodówki.
W tym czasie obieramy koper włoski z wierzchniej warstwy. Kroimy bulwę na krążki.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i masła. Wrzucamy pokrojony koper włoski i smażymy na niewielkim ogniu (żeby się nie przypalił) do czasu aż będzie miękki.
Odkładamy do osobnego rondelka 2 łyżki kopru a resztą wykładamy dno żaroodpornego naczynia. Na koprze układamy kawałki ryby. Na rybie kładziemy plasterki cienko pokrojonego czosnku i pokrojone na kawałki masło.
Wkładamy rybę do nagrzanego do 180 stopni piekarnika i pieczemy 20 minut.

Kiedy ryba się piecze, przygotowujemy sos.
Rondelek z koprem włoskim stawiamy na ogniu i wlewamy wermut. Gotujemy aż sos nie zmniejszy objętości o połowę. Doprawiamy solą i pieprzem. Wlewamy 100 ml kremówki i zagotowujemy. Miksujemy sos i zdejmujemy z pieca.

Upieczone filety kładziemy na ratatouille* i polewamy sosem z kopru włoskiego.



*przepis na ratatouille wkrótce

Smacznego i idę przygotować się psychicznie do upieczenia makaroników. Pierwszych w życiu:))

sobota, 21 marca 2015

Co ma wieża do róży? Czyli tort Malakoff



Malakoff
  1. jedna z dzielnic Paryż
  2. miasto we Francji w rejonie Ile-de;France (mają tam rockowy festiwal)
  3. fort na Krymie pod Sewastopolem znany z Wojen Krymskich
  4. szwajcarska potrawa z serem wcale nie na słodko
  5. deser na część Napoleona III podobny do deseru charlotte na bazie śmietanki i kawy
  6. batonik czekoladowy z orzechami laskowymi, stworzony w XIX wieku na cześć bitwy pod Malakoff
  7. nazwa róży Tour de Malakoff
  8. wieża artyleryjska, obronna (np. w Głogówku)
  9. jeden z najsłynniejszych wiedeńskich deserów
Dużo tego prawda?
Internet pełne jest malakoffów. Który jest odpowiedzią na pytanie :„skąd wzięła się nazwa?”nie wiadomo.
Najważniejsze, że tort jest znany, jest kolejnym tortem klasycznym i co najważniejsze, nie jest trudny do zrobienia.
Nie wymaga pieczenia, jest bardzo treściwy i można go spotkać w większości wiedeńskich kawiarni.
Zanim sama się z nim zmierzyłam, zrobiłam sobie wycieczkę po okolicznych cukierniach. Nie znalazłam ani jednego tortu Malakoff.
Mówi się trudno i bierze się Malakoffa w swoje ręce.
Poniżej podaję przepis. Na szczęście zrobiłam go w najmniejszej foremce, bo ilość kalorii może przyprawić o depresję ( tych dbających o linię).




Tort Malakoff
foremka o średnicy 17 cm

biszkopt

2 jajka
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
pół łyżeczki proszku do pieczenia

krem:

3 żółtka
60 g cukru pudru
70 g miękkiego masła
120 g mielonych migdałów
300 ml ubitej kremówki
3 łyżki likieru pomarańczowego Cointreau

do nasączenia:

1/3 szklanki przegotowanej i wystudzonej wody
1/3 szklanki likieru pomarańczowego

oraz 200 ml kremówki do pokrycia tortu i zrobienia dekoracji

Zamiast piec biszkopt możecie kupić podłużne biszkopty i ich użyć do zrobienia tortu.
Mnie, w niezrozumiałym dla mnie samej amoku, chciało się piec własny biszkopt. Jakbym nie miała nic innego do roboty.
Jeżeli zdecydujecie się upiec biszkopt oto instrukcja.
Oddzielamy żółtka od białek. Ubijamy białka na sztywno i wsypujemy cukier puder, ciągle miksując. Następnie wlewamy żółtka i miksujemy do uzyskania puszystego blado żółtego kremu.
Odstawiamy mikser i bierzemy do ręki łyżkę.
Do masy jajecznej wsypujemy wymieszane razem i przesiane przez sito mąki i proszek.
Delikatnie, by krem nie opadł, łączymy mąki z masą jajeczną.

Dno foremki wykładamy papierem do pieczenia. Jeżeli mamy dwie foremki tego samego rodzaju, to dzielimy ciasto na dwie części po równo i wypełniamy nim dno formy.
Jeżeli nie jesteśmy szczęściarzami i mamy tylko jedną formę, to najpierw pieczemy jedną porcją ciasta, a po tem drugą.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i wkładamy do niego formę na 15 minut.
Po tym czasie, kiedy ciasto jest złote i upieczone, wyjmujemy krążek ciasta z formy razem z papierem a po wytudzeniu foremki powtarzamy operację wykładania dna formy. I pieczemy drugą część ciasta. Dzieki temu mordęga w postaci równego pokrojenia biszkoptu na dwa blaty będzie nam oszczędzona.

Upieczone i stygnące blaty odwracamy na plecki czyli papierem do góry i delikatnie zdejmujemy go z ciasta.

Zajmujemy się kremem. Tutaj uwaga: krem do malakoffa jest z gatunku mających skłonności do zwarzenia się. Jeżeli to nieszczęście spotka was przy miksowaniu masła z jajkami, to pół biedy. Stawiamy wtedy miskę z żałosną treścią na garnku z gotującą się wodą i miksujemy póki masa nie odzyska jedwabistości.
Gorzej jeżeli masa zwarzy się po dodaniu mielonych migdałów lub ubitej śmietany. Wtedy możemy albo liczyć na niewyrobienie kulinarne gości (może nie zauważą) albo wywalamy wszystko do kosza i pieczemy brownie.

Pomińmy jednak niebezpieczeństwa i zajmijmy się kremem.
Ubijamy na puch żółtka z cukrem. Dodajemy do wciąż miksowanej masy masło po kawałeczku. Miksujemy. Po chwili niepewności krem zaczyna wyglądać pięknie. Kiedy jest gęsty i błyszczący wlewamy (bardzo ostrożnie) likier. Miksujemy. Potem dodajemy mielone migdały.
Ostatnią czynnością jest połączenie ubitej kremówki z masą jajeczną. Robimy to etapami, żeby się kremówka nie przestraszyła. Nieco kremówki i nieco kremu mieszamy w osobnej misce. To taki trochę wieczorek zapoznawczy.
Potem powinno już odbywać się wszystko bez problemów.

Wystudzony biszkopt (pierwszy blat) nasączamy ponczem i smarujemy grubo kremem. Przykrywamy drugim blatem. Jego też nasączamy ponczem. Całość smarujemy resztą kremu.
Wkładamy na kilka godzin do lodówki. 
Przed podaniem ubijamy kremówkę, smarujemy nią boku i wierzch tortu i obsypujemy płatkami migdałowymi.

To kolejne ciasto z gatunku „błyskawiczne”. Nie wymaga długich podchodów i cackania.
Nie bardzo rozumiem jego popularność, bo to po prostu torcik biszkoptowy z migdałowo pomarańczowym kremem. Za bardzo nawet jest kremowy.

Nie dziwcie się obecności truskawek na niektórych zdjęciach. Po prostu ilość bieli i odcieni kremu spowodowały, że miałam ochotę ten tort pochlapać czerwoną farbą.
Tak wygląda dużo lepiej (moim zdaniem).

























Obiecałam, zrobiłam, spróbowałam.
Może kiedyś do niego wrócę.


Pięknego wolnego i smacznego

czwartek, 19 marca 2015

Coś kicającego, coś żółtego i coś egzotycznego czyli kofta b'siniyah

























Zająca wczoraj widziałam. A nawet dwa. Mknęły wzdłuż drogi aż im się uszy kiwały.
A potem zobaczyłam stado puchatych, żółtych kuleczek. Kurczaczków. Malutkich, siedzących jeden na drugim i grzejących się w cieple lampy. Zające pędziły skrajem drogi a kurczaki miały swoje miejsce pod stołem.
Oba te fakty są namacalnym dowodem na to, że wiosna przyszła. Jeżeli ktoś ma wątpliwości to niech poszuka maciupeńkich podbiałowych kwiatków. Zresztą, nie trzeba ich szukać. Trzeba mieć tylko oczy otwarte.
No i bazie. Kotki się panoszą na wszystkie strony.
I słońce, słońce, słońce. Ostatnie dwa dni podobno nie było w Polsce ani jednej pochmurnej miejscowości. Czy to nie piękne?
Odwiedziłam wczoraj dom pod lasem. Sprawdziłam, że ludzkie szkodniki mają się dobrze i po raz kolejny próbowałam zrozumieć cudzy tok rozumowania. Naprzeciwko, na działce, drzew coraz mniej ale za to coraz więcej płotu, betonu i żwiru. Na bramie błyszczy nowiutka, potężna kłodka. Dumni posiadacze niczego (bo nawet drzewa i krzewy wycięli) założyli kłódkę na łańcuchu by pilnowała....niczego.
Okoliczne wróble donoszą, że już pierwsze konflikty miały miejsce. Oj, będzie się działo.
Póki co zające mogą sobie hasać.
Muchy na razie ruszają się niemrawo a biedronki we framugach śpią w najlepsze. Ale one są zapewne chińskie więc trudno zgadnąć co planują.
Zimy nie przetrwała jedna stara śliwa a po nieosłoniętej winorośli został tylko smutny kikutek. Coś ją zjadło do ostatniego listeczka.
Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. Jedno na pewno było radosne, słońce.

Powolutku, bardzo powolutku przyzwyczajam się do myśli, że przede mną kolejne święta. Tym bardziej, że resztek choinki pozbyłam się dopiero wczoraj. Nie, nie, bombki już dawno zdjęłam. Choinka też została okrojona do minimum. Po prostu stał sobie badyl na balkonie i czekał na wyniesienie. Wczoraj się dokonało, więc od teraz czas zbierać łupinki z cebuli do malowania jajek.

Zanim zacznie się peklowanie szynki i zagniatanie mazurków można jeszcze zaszaleć nieco egzotycznie. Mędzy jednym umytym oknem a drugim zróbmy aromatyczne mielone w wersji libańskiej czyli tak jak to robi Yotam Ottolenghi.



Kofta b'siniyah

W oryginalnym przepisie kofty zrobione są z mielonej jagnięciny i wołowiny. W moich, ze względu na opór domowy użyłam mielonego indyczego mięsa.

500 g mielonego mięsa
1 mała cebula drobno pokrojona
1 ząbek czosnku zmiażdżony
2 łyżki orzeszków piniowych olus jedna łyżka do posypania gotowego dania
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
1 jajko
1 łyżeczka drobno pokrojonego chilli
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki zmielonego ziela angielskigo
ćwierć łyżeczki mielonej gałki muszktołowej
1 łyżeczka soli
pieprz

sos z pasty sezamowej:
pół szklanki tahini
2 łyżki soku z cytryny
pół szklanki wody
1 ząbek czosnku zmiażdżony

Na suchej patelni prażymy orzechy piniowe. Bądźcie ostrożni. Orzechy są bardzo delikatne i łatwo się przypalają. Ich prażenie trwa minutę, półtorej.
Wszystkie składniki na kofty umieszczamy w misce i dobrze wyrabiamy.
Formujemy owalne kotleciki podobne do torped (tak mówi sam autor). Przykrywamy folią i schładzamy w lodówce godzinę.

W czasie chłodzenia się kotlecików przygotowujemy sos.
Miksujemy w misce wszystkie składniki. Doprawiamy solą wg uznania. Sos powinien być raczej gęsty jak np. płynny miód.

Włączamy piekarnik, nastawiając temperaturę na 200 stopni.

Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy z obu stron na złoto kofty.
Przekładamy kofty do żaroodpornego naczynia, polewamy połową sosu tahini.
Pieczemy w piekarniku 7-8 minut.
Wyjmujemy kotleciki z piekarnika, przekładamy na talerze i posypujemy resztą orzeszków piniowych i pietruszką. Podajemy zresztą sosu tahini.




Pycha i pewna odmiana w nieśmiertelnym mielonym.

Smacznego

piątek, 13 marca 2015

Pożegnanie z zimą czyli ciasto biszkoptowe z masą makową z figami i musem z białej czekolady

























Rzadko się zdarza, że pracuję synchronicznie. Mam na myśli bloga. Chyba nigdy dotąd nie przygotowywałam potrawy i jednocześnie zapisywałam kolejne etapy pracy.
Zazwyczaj coś tam gotuję lub piekę a na samym szarym końcu zapisuję przepis.
Są tego oczywiste konsekwencje.
Czasami między pierwszymi dwoma etapami a trzecim upływa tyle czasu, że zapominam ile czego dałam. Lub co gorsza, zapominam co w ogóle dodałam.
Nie ma problemu kiedy korzystam z gotowego przepisu. Ale kiedy coś mi w wpadnie do głowy znienacka, w ramach radosnej twórczości, w zamian, natychmiast mi z głowy wypada konieczność zapisywania.
Potem błąka mi się po głowie niekompletny przepis. Zdjęcia są, wspomnienie również jak żywe, tylko źródła brak.
Zawsze sobie wtedy solennie obiecuję, że następnym razem oprócz noża i widelca w ręce, będę miała zatknięty za ucho ołówek.
I oczywiście na obietnicy się kończy.
Dziś był dzień przełomowy. Wszystko odbywało się równolegle i w pełnej harmonii.
Może dlatego, że każda część ciasta dawała mi chwilę wolnego w oczekiwaniu bądź na wystygnięcie, bądź upieczenie.

Co prawda nie jest to tort, a już na pewno nie ma nic wspólnego z klasyką ale takie małe odstępstwo od normy niech mi będzie wybaczone.

Chciałam się tym ciastem pożegnać z zimą. Mak jest dla mnie synonimem zimowych produktów. Nigdy nie zdarzyło mi się upiec makowca w żadnym innym miesiącu, poza zimowymi.
W spiżarni zachomikowałam dwa opakowania maku i wstydem byłoby go zmarnować.
Padło więc na ciasto makowe z puchowym czekoladowym musem, przypominającym pola w śniegu.
Mówię tym ciastem: do widzenia zimo i oby długo cię nie było.




Ciasto biszkoptowe z masą makową z figami i musem z białej czekolady

3 jajka
3 łyżki cukru pudru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
3 łyżki mąki pszennej
szczypta soli

Masa makowa:
400 g mielonego maku
3 jajka
3,4 kostki masła, w temperaturze pokojowej
3/4 szklanki płynnego miodu
4 łyżki drobnego cukru
4 łyżki oleju
1 szklanka pokrojonych fig suszonych, migdałów i skórki pomarańczowej.

Mus z białej czekolady:

400 ml kremówki
3 tabliczki białej czekolady

Zaczynamy od przygotowania masy makowej.
Zalewamy zmielony mak wrzątkiem. Wody dolewamy stopniowo, by masa po zamieszaniu dawała się lepić w kulki (to taki rodzaj testu). Mak nie powinien być sypki ale też nie może podchodzić wodą.
Najlepiej wlejcie do maku pół szklanki wrzątku i porządnie zamieszajcie. Potem dolewajcie wodę po trochu do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
Do masy makowej dodajemy miód, olej, bakalie. Mieszamy i studzimy.
W tym czasie ubijamy na sztywno białka. W osobnej misce miksujemy na puch masło z cukrem.
Potem dodajemy, ciągle miksując, żółtka.
Łączymy masę makową z masą jajeczną (łyżką) i bardzo ostrożnie i delikatnie dodajemy ubite białka.
Wykładamy masę makową na blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia i wstawiamy na 35-40 minut do piekarnika.
Kiedy mak się piecze przygotowujemy biszkopt.

Oddzielamy białka od żółtek. Ubijamy białka na pianę i dodajemy cukier. Potem wlewamy po kolei żółtka. Wyłączamy mikser i delikatnie, łyżką, dosypujemy przesiane przez sito mąki. Krótko mieszamy.
Wyjmujemy podpieczony makowiec z pieca (nie wyłączamy go) i na gorące ciasto wlewamy biszkopt. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika na 7-10 minut.
Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika i studzimy.

Kiedy ciasto jest zupełnie zimne, kładziemy na nim np deskę do krojenia i delikatnie przewracamy na plecki. Takie upside down. Biszkopt stanowi teraz dolną część ciasta a makowiec leży na biszkopcie.

Czas  na trzecią warstwę ciasta czyli mus z białej czekolady.

200 ml kremówki wlewamy do garnuszka i mocno podgrzewamy. Nie zagotowujemy. Zdejmujemy gorącą śmietanę z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy aż się cała nie rozpuści. Studzimy.
Ubijamy pozostałą kremówkę i łączymy, łyżka po łyżce, z płynną ale zimną czekoladą.
Wylewamy mus na makowiec i schładzamy kilka godzin w lodówce.
Dekorujemy np suszonymi figami.

Wszystko wygląda jak zimowy, przysypany śniegiem, zmrożony szronem pejzaż.
Piękny ale już należący do przeszłości.




Smacznego


środa, 11 marca 2015

Maselnica, jasny wiejski chleb z goji i rollerkoaster


Kto pamięta smak masła z dzieciństwa? Ręka do góry. Urodzeni po roku 80 tym są wykluczeni z gry. Przepraszam, ale oni nic nie wiedzą o prawdziwym smaku masła.
Chyba, że mieli szczęście trafić np. w czasie wakacji na wczasy po gruszą, które teraz nazywają się agroturystyka. Agroturystyka to w większości wypadków polski disneyland dla mieszczuchów. Dzieci zobaczą krowę, mama z tatą z nostalgią wąchają maciejkę. A jeżeli do tego trafi się bocian w okolicy, to obraz sielskiego szczęścia jest pełny.
Wczasy u zaprzyjaźnionego rolnika to coś, co się pamięta długie lata.
Od siódmego roku życia wakacje spędzałam na beskidzkiej wsi. Przyjeżdżaliśmy z tatą po moim rozdaniu świadectw i zostawaliśmy do końca wakacji.
Z każdym dniem spędzanym na wsi stawałam się coraz bardziej ich i coraz mniej miejska. Sianokosy, potem żniwa, wspinanie się na dzikie „cześnie” po najsłodsze z owoców, przedzieranie się przez kłujące pnącza po ogromne jeżyny, wyprawy na dzikie pstrągi i kłujące ości zbóż w czasie młócki do dziś śnią mi się po nocach.
Szczęśliwe dzieciństwo!
Przyjeżdżałam, zrzucałam miejskie ciuchy, zakładałam krótkie gacie i tenisówki i byłam wolnym człowiekiem. Należałam do innej społeczności. Inaczej się ubierałam, inaczej pachniałam i inaczej mówiłam, co innego jadłam. Po powrocie do domu, w pierwszych dniach września moja śląska mowa była zakłócana regionalizmami spod Jeleśni.
Wiecie, że pamiętam smak wyjmowanego ze studni zsiadłego mleka? Tak, tak. Lodówka na „mojej” wsi była dopiero zdobyczą przyszłości. Jeżeli miało się studnię (a każdy ją miał), miało się lodówkę.
Najbardziej wykwintny posiłek z tamtych czasów to pajda (kto jeszcze używa słowa „pajda?) swojskiego chleba z grubym plastrem konserwowej mielonki a do popicia gliniany kubek źródlanej wody z sokiem malinowym. Naszym stołem było pole a obrusem snopek zboża.
Świeże powietrze, zmęczenie i poczucie przynależności były najlepszymi przyprawami. Wszyscy jedliśmy to samo, bo wszyscy tak samo pracowaliśmy i tak samo byliśmy zmęczeni.
A na śniadanie, pod śliwami w ogrodzie na stole pojawiało się najlepsze masło na świecie.
Zaraz po dojeniu, wcześnie rano, najstarsza z gospodyń w domu ubijała śmietanę w maselnicy. Po to, by nam, letnikom, niczego do śniadania nie brakowało.
I jeszcze twaróg, zawsze w kształcie migdału. Pamiętam krople wilgoci na jego powierzchni. Połyskiwały w słońcu aż chciało się je zlizywać.
Dzieciństwo....Beztroska....Słońce....Zapach siana....Smak masła na kawałku chleba. Absolutnie aksamitne, niepowtarzalne, lekko słodkie uczucie na języku.

I ten smak wrócił do mnie ostatnio zupełnie nieoczekiwanie.
Komuś chciało się odkopać wśród strychowych staroci maselnicę. Komuś chciało się pojechać po mleko od krowy. Nawet na wsi zdobycie świeżego mleka nie jest łatwe.
Ktoś pomyślał o mnie i moim dziecięcym wspomnieniu. Ten ktoś zrobił dla mnie masło.
Nie było tak zwarte jak to ze sklepu i nie starczyłoby go na posmarowanie tuzina kromek chleba ale było jak wybuch granatu w zamkniętym pomieszczeniu mojej głowy.
Pierwszy kęs i jak w filmach moja pamięć wpadła w rollerkoaster wspomnień. I wszystko wróciło. Zapach suchych jak wiór kłosów pszenicy, poranny aromat cieląt, pachnących tak słodko, że aż mdliło. Smak opitych słońcem malin rozgniatanych o podniebienie. Metaliczny smak krwi zlizywanej z palca, skaleczonego o rozbity słoik w czasie łowienia pstrągów. I Dom zachodzącego słońca mi się przypomniał i to, że ktoś nazywał mnie wtedy „Czeremchą”.
Szufladka pod tytułem „szczęśliwe dzieciństwo” została otwarta jedną łyżką masła.
Spójrzcie jak to ubijanie masła wyglądało.




Świat jest w zasadzie parzysty. Mamy dwie ręce, dwoje uszu, łączymy się w pary. Mamy biel i czerń.
Masło ma swoją parę. Jak ogień ma wodę a gwiazdy wspomnienia, tak masło ma chleb.

Nie dziwię się, że supermarkety stosują na nas, naiwnych, przebiegłą aromaterapię. Oferują zapach świeżo upieczonego chleba. Nic nas tak nie wprawia w dobry nastrój jak aromat piekarni.
Dlaczego stoiska z chlebem są zawsze na wejściu do sklepu? Bo od pierwszego kroku jesteśmy otulani chlebowym, kojącym zapachem. I to działa! Klient odprężony to klient nie awanturujący się i klient podatny na „promocje”.

Nie zaproponuję wam zrobienie własnego masła, choć byłam kiedyś świadkiem jak moja kuzynka ubijała śmietankę w dużej butelce. Po prostu potrząsała nią miarowo przez dłuższy czas aż na ściankach zaczęły osadzać się grudki masła. Metoda może i skuteczna ale na dłuższą metę mało wydajna.
Zaproponuję wam chleb z owocami goji.
Jest pyszny a posmarowany masłem nabiera dodatkowego smaku.



Chleb wiejski jasny z owocami goji

400 g mąki pszennej chlebowej
30 g mąki pszennej pełnoziarnistej
30 g mąki pszennej razowej
120 g dokarmionego 24 godziny wcześniej zakwasu pszennego
2 g suszonych drożdży
1,5 szklanki wody
8 g soli
pół szklanki owoców goji

Do sporej miski sypiemy mąki (przesiewamy je przez sito) i drożdże. Wlewamy zakwas i wodę. Wodę dobrze jest wlewać stopniowo, bo może się okazać, że potrzeba jej będzie mniej lub więcej niż w przepisie.
Do wyrabiania najlepiej użyć miksera z hakiem. Ja nie gustuję w klejących się rękach i chętnie korzystam ze sprzętu. Wyrabiamy ciasto chlebowe do połączenia się składników. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy na pół godziny.
Po tym czasie zdejmujemy ściereczkę i wyrabiamy chleb 4 minuty.
Po czterech minutach wsypujemy sól i owoce. Wyrabiamy jeszcze 4 minuty.
Przekładamy ciasto do naoliwionej miski i co pół godziny składamy trzy razy. Za każdym razem odgazowujemy ciasto lekko je ugniatając. Przykrywamy miskę workiem foliowym.
Ta zabawa w składanie trwa półtorej godziny. Po trzykrotnym poskładaniu chleba możemy go przełożyć do koszyka by wyrastał. Mamy do wyboru jeden duży koszyk (mój ma średnicę 25 cm)
lub dwa mniejsze (25 cm na 15 cm).
Posypujemy koszyki od wewnątrz mąką, ciasto wyjmujemy z miski, w której wyrastało i dzielimy na dwa bochenki.
Wkładamy koszyki z bochenki do worków i czekamy aż chleb podwoi swoją objętość. Zazwyczaj w temperaturze pokojowej twa to około dwóch godzin.
Jeżeli moment przełożenia chleba do koszyków ma miejsce wieczorem, to schowajcie przykryte koszyki do lodówki na noc.
A rano upieczcie chleb.
Z doświadczenia wiem, że chleb spędzający noc w lodówce jest dziwnym trafem smaczniejszy.
Jakikolwiek sposób wybierzecie to wyrośnięty chleb wkładamy do wcześniej rozgrzanego do 230 stopni piekarnika. Po 10 minutach obniżamy temperaturę do 210 i dopiekamy chleb jeszcze 35 minut.
Wyjmujemy upieczony chleb i stawiamy na kratce by wystygł.























Smacznego  

sobota, 7 marca 2015

Ograniczone zaufanie i tort szwardzwaldzki





















Nie wierzcie przepisom. Albo raczej zachowajcie czujność, bo przepis nie oznacza gwarancji sukcesu.
Czasami mam wrażenie, że niektóre przepisy są czysto teoretyczne. Jakby ich autor coś tam sobie wymyślił, lub gdzieś przeczytał, ale sam nie sprawdził.
Zdarzyło mi się parokrotnie wyrzucić efekt takiego wiernego trzymania się instrukcji. Przygotowując przekładańca łososiowo szpinakowego, ciasto wg przepisu oczywiście, wyszło mi twardsze niż kruche a powinno być biszkoptowe. Innym razem robiąc na wielkanoc zaparzaną babkę drożdżową ktoś zapomniał dodać, że zaparzanie wymaga energicznego mieszania, bo inaczej grudy zostaną raz na wieki. Z racuchów, smażonych jakże by inaczej wg przepisu na blogu, upiekłam ciasto drożdżowe bo konsystencja była chlebowa.
Z kremami bywa inaczej bo są kapryśne, ale ciasto podstawowe nie powinno sprawiać niespodzianek.
A przede wszystkim wysyłany w świat przepis powinien być sprawdzony na własnej skórze.
Książki wcale nie są lepsze od blogów. Wydawałoby się, że słowo pisane na papierze jest bardziej wiarygodne. Nic bardziej mylnego. Tyle razy zdarzyły mi się zaskakujące niespodzianki, że do książek też podchodzę z rezerwą.
Jest taka książka, która bije rekordy nieprecyzyjności. Trzy razy korzystałam z jej zasobów i trzy razy moje próby kończyły się fiaskiem.
Mam zwyczaj opisywania na marginesie swoich wrażeń. Oto jeden z cytatów: „ciasto kruche z tego przepisu jest pomyłką!”, albo „kto da radę zamieszać te składniki! Chyba tylko betoniarka!”
Tort szwardzwaldzki był trzecią i przysięgam, ostatnią próbą.
Ten, który opisuję dzisiaj jest efektem drugiego podejścia. Jest sprawdzony i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zrobiłam go własnymi rękami. Wersja, zrobiona wg książki Czekolada Rosalby Gioffe wylądowała w koszu na śmieci.

Kilka słów o torcie.
Jest doskonały. Co mam na myśli? Jest niezbyt pracochłonny, efektowny, nieciężki i pięknie łączący smaki owoców, śmietany i czekolady.
Jest tak doskonały, że aż....nudny.
Szukałam powodu dlaczego nie robiłam go wcześniej. I już wiem. Wydawał mi się nudny. Nie ma w nim nic zaskakujacego. Jest jak ciepłe kapcie po powrocie do domu. Kojarzy mi się z wakacjami spędzanymi zawsze pod tą samą gruszą.
Jest jak stary przebój, do którego wracamy po wysłuchaniu nowej modnej płyty.
Czyli jest dobry. Jest w nim sama swojskość. Nie kojarzy się z niczym niebezpiecznym. Nic w nim nie może się zepsuć. Chyba, że skorzystacie z trefnego przepisu na ciasto.
Czyli co? Podsumowując, jest doskonały.
Przepraszam cię torcie, że miałam o tobie takie niskie zdanie.




Tort szwardzwaldzki

forma o średnicy 19 cm

ciasto:
4 jajka
100 g cukru
50 g mąki
3 łyżki kakao
50 g mielonych migdałów
30 g stopionego i wystudzonego masła
pół łyżeczki proszku do pieczenia

do przełożenia:
400 ml kremówki
pół kilograma wiśni (mrożonych lub z kompotu)
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
4 łyżki cukru

do nasączenia:
1/3 szklanki wody
2 łyżeczki cukru
4 łyżki wiśniówki

tarta gorzka czekolada i kilka wiśni do dekoracji

Włączamy piec, ustawiając temperaturę na 180 stopni. Dno formy wykładamy papierem do pieczenia.

W rondelku, na małym ogniu podgrzewamy wiśnie z cukrem. Mrożone gotujemy 5 minut, kompot tylko pdgrzewamy. Odlewamy 1/3 szklanki soku z wiśni i odkładamy kilka wiśni do dekoracji. Studzimy odlaną część soku i mieszamy z mąką ziemniaczaną. Potem wlewamy do lekko gotujących się wiśni. Mieszamy, by nie było grudek, do zagęszczenia się soku. Powinniśmy otrzymać sos podobny do kisielu.
Zdejmujemy garnek z pieca i studzimy wiśnie.

Oddzielamy białka od żółtek i ubijamy białka na sztywną pianę. Odstawiamy na bok.
Ubijamy na puch żółtka z cukrem. Mieszamy z mielonymi migdałami. Dodajemy przesianą mąkę z proszkiem i kakao. Mieszamy do połączenia się składników.
Wlewamy chłodne masło i znów mieszamy.
Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami.
Ciasto wykładamy do formy i pieczemy 40 minut (do suchego patyczka). Potem wyjmujemy i studzimy.
Wystudzone kroimy na dwa lub trzy blaty.

Mieszamy składniki ponczu.
Ubijamy śmietanę. Jeżeli nie ufacie śmietanie i boicie się, że podejdzie wodą, połączcie ubitą śmietanę z dwiema łyżkami rozpuszczonej i wystudzonej żelatyny. Lub użyjcie zagęstnika do bitej śmietany.

Składamy ciasto.
Na płaskiej powierzchni kładziemy dolny plat. Nasączamy go ponczem wiśniowym i wykładamy połowę masy wiśniowej. Na wiśnie nakładamy warstwę śmietany.
Przykrywamy drugim blatem ciasta, lekko przyciskamy go i powtarzamy poprzednie czynności czyli: nasączamy, kładziemy resztę wiśni, potem śmietanę.
Znów kładziemy blat (ostatni) ciasta i znów nasączamy. Ty razem jednak resztą śmietany dekorujemy całe ciasto.
Boki obsypujemy tartą czekoladą według uznania.
Górę tortu ozdabiamy pozostawionymi wiśniami, choć przyznam, że użycie takich zwiędłych owoców jest średniej urody ozdobą.
Gdybyście pytali co to za pestka jest zostawiona w wiśniach, to odpowiadam, że to mój patent, by nieco przywrócić wiśniom ich pierwotny wygląd. Nafaszerowałam środki tych omdlałych wisienek kuleczkami z marcepanu. Wyglądają nieco lepiej niż te wyjęte z kompotu.






Smacznego i wiosennej niedzieli

wtorek, 3 marca 2015

Złudna obietnica wiosny i butter chicken Ricka Steina


Wczorajsza burza była niezłą niespodzianką. Uznałam ją za dobry znak. Jeżeli nawiedziła nas pierwsza marcowa burza, to znaczy zima już dogorywa.
Tak sobie w naiwności swojej myślałam.
Dziś rano okazało się kto tu rządzi. Znów biało, znów mokro, znów po zimowemu.
A w niedzielę wypatrzyłam zielone pączki na krzakach w parku.
Historia aż nudna, bo powtarza się co roku. Marudzę od końca października, że zimno i ciemno. Czy moje marudzenie podniosło temperaturę choć o jeden stopień? Nie.
Czy siłą dobrej woli zmusiłam słońce by świeciło o godzinę dłużej? Nie.
Może więc mocą swego umysłu zmieniłam swoje nastawienie do zimy? Nie.
Walę głową w przysłowiowy mur pogody zimowej jak bezrozumna istota. Może czas zamiast jęczeć, pogodzić się z niezmienialnym.
Podobno klimat się zmienia. Niestety, niezauważalnie na mojej osi czasu.
Kupiłam tulipany w dużej ilości. Ale one też są anemiczne i jakieś takie mało wiosenne. Niby różowe ale różowością przybladłą. A już ich liściom i łodyżkom do zieleni jest równie daleko jak mnie do lipcowej opalenizny.
Sztuczne warzywa w sklepach, sztuczne kwiaty w kwiaciarniach, sztuczne zioła w doniczkach, sztuczne słońce w solarium.
Marzec.
Ogarnia mnie coraz większa tęsknota za ciepłem i kolorami. Tęsknię za momentem, kiedy będę szukać okularów słonecznych bo ilość słońca i kolorów stanie się nie do ogarnięcia gołym okiem.
Powiedzcie jak radzicie sobie ze zmęczeniem zimą? Ja jestem nią już bardzo zmęczona.
Podejmuję próby walki z ogarniającymi mnie zniechęceniem i sennością. Kupuję kwiaty, piekę ciasta, słucham muzyki i szukam coraz głębiej ukrytych pokładów dobrego nastroju.. Schowały się, zniknęły, pożarła je szarość i chłód.
Niech wrócą.
Może słoneczne jedzenie pomoże?


Butter chicken Ricka Steina

4 piersi z kurczaka, bez skóry, pokrojone na kawałki

marynata do kurczaka:
sok z 2 limonek
1 łyżeczka chilli w proszku (w przepisie oryginalnym występuje chilli Kashmiri, ale ja użyłam zwykłego chilli)
1 łyżeczka soli

Do zmieszanych składników marynaty wkładamy kawałki kurczaka, przykrywamy, wkładamy do lodówki i marynujemy godzinę.

Robimy drugą marynatę.

2 łyżki naturalnego, gęstego jogurtu
2 łyżki kremówki
4 ząbki czosnku, posiekane
2 łyżki posiekanego imbiru
1 łyżeczka garam masala
1 łyżeczka kurkumy
1 łyzeczka mielonego kuminu
dwie krople czerwonego barwnika spożywczego (niekoniecznie)

Zalewamy marynatą kurczaka, wcześniej marynowanego w limonce. Mieszamy, przykrywamy i odkładamy na noc do lodówki.

Przygotowujemy sos:
Sos:
50 g masła ghe
5 ząbków czosnku, pokrojonych
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
1 puszka pomidorów
pół łyżeczki chilli
pół łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego cynamonu
pół łyżeczki garam masala
1 łyżka wiórków kokosowych
1,5 łyżeczki soli
1 szklanka wody
1 łyżka pestek dyni
1 łyżka orzechów nerkowca
2 łyżki wrzątku
pół łyżeczki brązowego cukru
pół szklanki kremówki

oraz
olej do smażenia
kolendra do posypania

Aby dokończyć danie, wyjmujemy kurczka z lodówki. Na piec stawiamy patelnię i wlewamy 2 łyżki oleju. Na rozgrzanym oleju smażymy kawałki kurczaka, wyjętego z marynaty.
Możemy go również upiec w piekarniku (około 15 minut).
W innym garnku rozgrzewamy kolejne 2 łyżki oleju i smażymy składniki sosu czyli: najpierw czosnek i imbir przez 3-4 minuty. Potem dodajemy pomidory i gotujemy 5 minut. Następnie dodajemy przyprawy, wiórki kokosowe, sól i wodę. Gotujemy 5 minut.
Do blendera sypiemy orzechy, pestki dyni i wlewamy 2 łyżki wrzątku. Miksujemy na pastę.
Do gotującego się sosu wkładamy podpieczone kawałki kurczaka i gotujemy kilka minut, aż mięso będzie gotowe. Mieszamy do sosu pastę orzechową. Jeżeli danie jest za gęste, uzupełniamy gorącą wodą.
Na koniec dolewamy kremówkę, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Posypujemy kolendrą i podajemy np. z ryżem.





Pyszne danie i działające jak aromaterapia.
Co prawda za oknem nic się nie zmieniło, jak było biało, tak jest biało, ale ja skupię oko na zawartości talerza.


Smacznego i wytrwałości w oczekiwaniu na wiosnę