Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żółtka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żółtka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 stycznia 2016

Flan karmelowy i kolejny dobry początek

























I już. Znów mamy czyste konto. Wystarczyło dotrwać do północy, trochę powrzeszczeć, wypić szampana, poprzytulać się z tym i tamtym i pewną ręką skreślić krótki numer 2015.
Po tych symbolicznych czynnościach możemy się poczuć rześko, świeżo i całkiem niewinnie. Przecież zaczynamy wszystko na nowo. Stare grzechy się nie liczą. Niespełnione obietnice odchodzą do lamusa. Niespłacone kredyty do pierwszego ponaglenia nie istnieją. Cieszymy się naszym entuzjazmem i nowymi zobowiązaniami, w których realizację święcie wierzymy.
Mijające lata niczego nas nie uczą. Pierwszego stycznia powinien mieć drugą nazwę: „ dzień świstaka”. Nie macie uczucia deja vu? Nie mówcie, że nie idziecie co roku tą samą ścieżką. Impreza, suknia, oko, szampan, balonik, „ona tańczy dla mnie”, cmoki, życzenia, lekki szumek w głowie rankiem.

U mnie było nieco inaczej. Wpłynęłam w nowy rok na kanapie, w ciepłych skarpetkach i z MMŻ obok. I wybraliśmy ten sposób najzupełniej świadomie. Zero spinania się i przymuszania do czegokolwiek. Zrobiliśmy przegląd Sylwestrów Naszego Życia i doszliśmy do wniosku, że czas spróbować czegoś innego.
Nagadaliśmy się jak rzadko, pochyliliśmy się nad tłumem (podglądniętym za pomocą TV) marznącym pod Spodkiem i obsłuchaliśmy się muzyki samodzielnie tego wieczoru wybranej przez nas samych.
O północy wypiliśmy po szklance wody mineralnej, bo cały gin wypiliśmy wcześniej a na szampana nie mieliśmy ochoty. Niczego nie porzucaliśmy ani niczego nie przyrzekaliśmy.
Prawie jak co dzień.
Potem grzecznie poszliśmy do łóżeczka by jeszcze przez kwadrans poczytać książki. Rankiem obudziliśmy się jak skowronki.
Na śniadanie zafundowaliśmy sobie wycieczkę do lasu. Nie było fajnie, bo aby było fajnie musiałabym oślepnąć. Ale o tym następnym razem.
Jutro z trudem trzeba będzie wrócić do normalnego trybu. Ale tylko na dwa dni.
Prawdziwe życie zacznie się dopiero 11 stycznia.
Dziś życzę wszystkim łagodnego przejścia z imprezy do pracy. Dla tych, którzy się martwią, mam dobrą wiadomość. Do wiosny już tylko 79 dni i z każdym dniem ta liczba się zmniejsza. 
Po drodze mamy mnóstwo okazji do świętowania: jest dzień Babci 21 stycznia i Dzień Dziadka dzień później,
Jest "śledź" 9 lutego, są 13 lutego Walentynki. W międzyczasie 11 stycznia zaliczymy Dzień Sprzątania Biurka. 25 wypijemy za powodzenie Kryptologii, 27 wstrzemięźliwie odniesiemy się do Dnia Dialogu z Islamem a 31 z radością oddamy się Dniu Przytulania się. Dzień ten możemy połączyć z Dniem Narodzin Rosyjskiej Wódki.
Drugiego lutego przyda nam się Dzień Pozytywnego Myślenia. Potem mamy jeszcze Dzień Kota i Dzień Wieloryba przeplatane Dniem Pizzy i Dniem Nutelli.
Krótko mówiąc, nie jest źle. Świąt przed nami bezliku.
Życzę również mocnych nerwów, cierpliwości i podchodzenia do życia z przymrużeniem oka. Przynajmniej od czasu do czasu.





Flan karmelowy
na około 4 foremki

3 jajka
1 żółtko
1 szklanka zgęszczonego mleka
pół szklanki kremówki
1 łyżeczka wanilii

karmel
pół szklanki cukru
1/3 szklanki wody

Na patelnię z grubym dnem wsypujemy cukier i wlewamy wodę. Obracamy patelnią aby woda dotarła do wszystkich zakamarków cukru. Włączamy ogień pod patelnią i nie mieszając topimy cukier. Możemy obracać patelnią ale wszelkie urządzenia do mieszania odkładamy do szuflady.
Jeśli nie mamy termometru cukierniczego, musimy zdać się na intuicję i sprawne oko. Cukier najpierw stanie się przeźroczysty a z upływem minut będzie przyjmował kolor od słomkowego do złotego. Dalsza przemiana cukru nas nie interesuje więc zdejmujemy patelnię z ognia.
Wlewamy karmel do foremek, w których mamy zamiar zrobić flan.

Jajka miksujemy z wanilią, mlekiem i śmietanką. Wlewamy masę jajeczną do foremek.
Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni.
Do naczynia np. prostokątnej formy do ciasta wlewamy gorącą wodę i wstawiamy foremki z flanem.
Ostrożnie wkładamy do piekarnika i pieczemy w kąpieli wodnej 45 minut.
Po upieczeniu studzimy deser i chłodny wstawiamy na kilka godzin do lodówki.
Potem wyjmujemy, odwracamy do góry dnem i podajemy na dobry początek nowych planów.


























Szczęśliwego Nowego Roku i smacznego

piątek, 13 marca 2015

Pożegnanie z zimą czyli ciasto biszkoptowe z masą makową z figami i musem z białej czekolady

























Rzadko się zdarza, że pracuję synchronicznie. Mam na myśli bloga. Chyba nigdy dotąd nie przygotowywałam potrawy i jednocześnie zapisywałam kolejne etapy pracy.
Zazwyczaj coś tam gotuję lub piekę a na samym szarym końcu zapisuję przepis.
Są tego oczywiste konsekwencje.
Czasami między pierwszymi dwoma etapami a trzecim upływa tyle czasu, że zapominam ile czego dałam. Lub co gorsza, zapominam co w ogóle dodałam.
Nie ma problemu kiedy korzystam z gotowego przepisu. Ale kiedy coś mi w wpadnie do głowy znienacka, w ramach radosnej twórczości, w zamian, natychmiast mi z głowy wypada konieczność zapisywania.
Potem błąka mi się po głowie niekompletny przepis. Zdjęcia są, wspomnienie również jak żywe, tylko źródła brak.
Zawsze sobie wtedy solennie obiecuję, że następnym razem oprócz noża i widelca w ręce, będę miała zatknięty za ucho ołówek.
I oczywiście na obietnicy się kończy.
Dziś był dzień przełomowy. Wszystko odbywało się równolegle i w pełnej harmonii.
Może dlatego, że każda część ciasta dawała mi chwilę wolnego w oczekiwaniu bądź na wystygnięcie, bądź upieczenie.

Co prawda nie jest to tort, a już na pewno nie ma nic wspólnego z klasyką ale takie małe odstępstwo od normy niech mi będzie wybaczone.

Chciałam się tym ciastem pożegnać z zimą. Mak jest dla mnie synonimem zimowych produktów. Nigdy nie zdarzyło mi się upiec makowca w żadnym innym miesiącu, poza zimowymi.
W spiżarni zachomikowałam dwa opakowania maku i wstydem byłoby go zmarnować.
Padło więc na ciasto makowe z puchowym czekoladowym musem, przypominającym pola w śniegu.
Mówię tym ciastem: do widzenia zimo i oby długo cię nie było.




Ciasto biszkoptowe z masą makową z figami i musem z białej czekolady

3 jajka
3 łyżki cukru pudru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
3 łyżki mąki pszennej
szczypta soli

Masa makowa:
400 g mielonego maku
3 jajka
3,4 kostki masła, w temperaturze pokojowej
3/4 szklanki płynnego miodu
4 łyżki drobnego cukru
4 łyżki oleju
1 szklanka pokrojonych fig suszonych, migdałów i skórki pomarańczowej.

Mus z białej czekolady:

400 ml kremówki
3 tabliczki białej czekolady

Zaczynamy od przygotowania masy makowej.
Zalewamy zmielony mak wrzątkiem. Wody dolewamy stopniowo, by masa po zamieszaniu dawała się lepić w kulki (to taki rodzaj testu). Mak nie powinien być sypki ale też nie może podchodzić wodą.
Najlepiej wlejcie do maku pół szklanki wrzątku i porządnie zamieszajcie. Potem dolewajcie wodę po trochu do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
Do masy makowej dodajemy miód, olej, bakalie. Mieszamy i studzimy.
W tym czasie ubijamy na sztywno białka. W osobnej misce miksujemy na puch masło z cukrem.
Potem dodajemy, ciągle miksując, żółtka.
Łączymy masę makową z masą jajeczną (łyżką) i bardzo ostrożnie i delikatnie dodajemy ubite białka.
Wykładamy masę makową na blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia i wstawiamy na 35-40 minut do piekarnika.
Kiedy mak się piecze przygotowujemy biszkopt.

Oddzielamy białka od żółtek. Ubijamy białka na pianę i dodajemy cukier. Potem wlewamy po kolei żółtka. Wyłączamy mikser i delikatnie, łyżką, dosypujemy przesiane przez sito mąki. Krótko mieszamy.
Wyjmujemy podpieczony makowiec z pieca (nie wyłączamy go) i na gorące ciasto wlewamy biszkopt. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika na 7-10 minut.
Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika i studzimy.

Kiedy ciasto jest zupełnie zimne, kładziemy na nim np deskę do krojenia i delikatnie przewracamy na plecki. Takie upside down. Biszkopt stanowi teraz dolną część ciasta a makowiec leży na biszkopcie.

Czas  na trzecią warstwę ciasta czyli mus z białej czekolady.

200 ml kremówki wlewamy do garnuszka i mocno podgrzewamy. Nie zagotowujemy. Zdejmujemy gorącą śmietanę z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy aż się cała nie rozpuści. Studzimy.
Ubijamy pozostałą kremówkę i łączymy, łyżka po łyżce, z płynną ale zimną czekoladą.
Wylewamy mus na makowiec i schładzamy kilka godzin w lodówce.
Dekorujemy np suszonymi figami.

Wszystko wygląda jak zimowy, przysypany śniegiem, zmrożony szronem pejzaż.
Piękny ale już należący do przeszłości.




Smacznego


środa, 27 marca 2013

Lemon curd dla Majki





Od rana próbowałam spełnić obietnicę daną Majce.  Ale ja swoje a rzeczywistość swoje. Najpierw okazało się, że gdzieś przepadł drobny cukier. Coś go wchłonęło i na pewno nie byłam to ja. Aż takiego przerobu cukru nie mam.

Potem pilna potrzeba odwiedzenia znajomych odsunęła w czasie moje zobowiązanie. W okolicach południowych czas zajęła mi ryba w soli. 
Potem powrót MMŻ do domu przewrócił moje planowanie do góry nogami. Wiedziałam, że póki nie pozbędę się MMŻ, to zamiary spokojnego mieszania jajek z sokiem cytrynowym w ogóle nie wchodzą w grę.
Sprytnym wybiegiem powierzyłam mu odpowiedzialne zadanie wyprawy do myjni.  To dałoby mi godzinkę, która powinna wystarczyć, żeby krem cytrynowy stał się rzeczywistością.
I wtedy nastąpiła katastrofa w postaci brudnej smużki wody leniwie wypływającej spod pieca.
Akcja rozpoznawczo ratunkowa została rozpoczęta natychmiast a wyjazd MMŻ do myjni odroczony w czasie.  Nie ma to jak chłop w domu. Opanował sytuację w oka mgnieniu. Wbrew moim obawom nie nastąpiła w kuchni kanalizacyjna katastrofa.
Mogłam w końcu zabrać się za cytryny i jajka. 
W międzyczasie światło sobie poszło a dzień nieoczekiwanie przeszedł w wieczór. Dobrze, że utalentowane Dziecko było pod ręką. Zdjęcia wyszły smaczne.


Majka, ten lemon curd jest dla ciebie.

wg BBC
2 jajka
2 żółtka
100 g cukru
70 g zimnego masła, pokrojonego na małe kawałki
3 wyszorowane cytryny (sok z 3,  skórka starta z 2)

Na piecu stawiamy garnek z wodą do ¼ wysokości garnka. Włączamy ogień i zagotowujemy wodę. Niech sobie wesoło pyrka.
W szklanej misce mieszamy ze sobą jajka i żółtka. Dosypujemy cukier. Mieszamy kilka sekund. Dodajemy sok i startą skórkę a na koniec pokrojone na kawałeczki masło. Miskę stawiamy na garnku z lekko gotującą się wodą. Mieszamy drewnianą łyżką aż całe masło się rozpuści. Potem drewnianą łyżkę zastępujemy trzepaczką. Nie ubijamy tylko mieszamy. Kremu nie trzeba napowietrzać. Mieszamy około 10 minut, dopóki krem się wyraźnie nie zagęści. Trzepaczka powinna w kremie zostawiać ślad. Wtedy zdejmujemy miskę z garnka. Nie przesadźcie z zagęszczaniem, żeby nie zrobić jajecznicy. Krem stygnąc, będzie dalej gęstniał.


Z podanych składników wyszło mi 440 ml kremu.
Mam nadzieję, że nie spóźniłam się z przepisem.


Udanego środowego wieczoru i smacznego

P.S.
Kurczaczkami, mieszaniem i zdjęciami zajęła się MidnightCookie.