Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skórka pomarańczowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skórka pomarańczowa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 października 2018

Spice pumpkin latte i szlafrok jako gatunek ginący




























- Mamo przecież masz już dwa szlafroki!
- No co ty. Nie mam ani jednego. Mam same płaszcze kąpielowe.

Masz babo placek. Szlafrok, podomka, peniuar, płaszcz kąpielowy, bonżurka. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ilość wdzianek domowych jest tak obfita.
Moja mama odbędzie kilkugodzinną wizytę na oddziale szpitalnym i musi posiadać „kapcie, piżamkę i szlafrok”. Tak sprawę przedstawiła pielęgniarka.

Czy w dzisiejszych czasach szlafrok różni się czymś od płaszcza kąpielowego? 
Dla mojej mamy jak najbardziej. Dla mnie? Niekoniecznie. 
W czasach kiedy po domu paradowało się w szlafroku (wciąż pamiętam szlafrok czarny w pomarańczowe kwiaty mojej mamy) odeszły w zapomnienie. Wtedy o płaszczach kąpielowych nikt nie słyszał. 
Chociaż, jeśli jeździło się do wód, to może i płaszcze kąpielowe miały rację bytu. Ja w swojej lumpenproletariackim dzieciństwie o peniuarach i bonżurkach nie miałam pojęcia. 
Szlafroka mamie zazdrościłam bo był mega elegancki i kojarzył mi się z pożądaną dorosłością. Ja, musiałam się zadowolić lizeską i piżamką pajacykiem.
Epizod z Narodowym Funduszem Zdrowia odgrzebał jakiś kolejny zapomniany obrazek z przeszłości.
Czy ja kiedykolwiek miałam szlafrok? W łazience wiszą dwa…płaszcze kąpielowe. MMŻ wisi obok i jest…płaszczem kąpielowym czy szlafrokiem?

Jakoś granice się rozjechały. Czy ktoś jeszcze, oprócz mojej mamy, upiera się przy szlafroku i zupełnie nie akceptuje zastąpienia go płaszczem kąpielowym? Pomóżcie!

Ten mały szlafrokowy (a jednak!) epizodzik spowodował, że zastanowiłam się nad ginącymi gatunkami. 
Jest Czerwona księga ginących gatunków i dotyczy świata zwierząt. Czy jest księga ginących słów? Obliczono, że co każde 25 minut ginie bezpowrotnie jeden gatunek zwierząt. 
Ile słów znika z naszego języka każdego roku?
Jeden szlafrok a tyle rozważań.

Poniżej będzie mnóstwo słów. Bo jak tu opisać coś, co pachnie, smakuje i wygląda? Cieszę się, nie wszystko jeszcze stracone.

Pomysł na to ciasto wypłynął z mojej głowy przy otwieraniu szuflady. Mieszkają w niej kawy, herbaty i kakao.
Otwarłam puszkę z mieszanką chai latte, które miałam zamiar sobie zrobić na otwarcie sezonu jesiennego i momentalnie przeniosłam się w czasie i przestrzeni.
Spice pumpkin latte, tiger latte, gingerbread latte. Ani chybi (to z gatunku określeń ginących) wreszcie dotarło do mnie, że to już jesień.
Mieszają się imbir z cynamonem, kardamon z czarnym pieprzem, wanilia z masalą. Skoro jest spice pumpkin latte czyli korzenne dyniowe latte, to czemu nie ciasto?

Potem już poszło. Efektem jest ciasto poniżej. Jest w nim dynia, jest kawa, śmietanka i czekolada.
A wszystko zaczęło się od otwarcia szuflady.
Zapraszam



  Spice 
 pumpkin latte cake

Kakaowy biszkopt:
5 jajek
5 łyżek drobnego cukru
5 łyżek mąki pszennej
3 łyżki kakao
2 formy prostokątne o wymiarach 27x21 cm
1 torebka herbaty earl grey plus woda

Krem dyniowy:
1 szklanka upieczonej i wystudzonej dyni*
3 łyżki cukru
Otarta skórka z jednej pomarańczy
110 g mascarpone (połowa opakowania)
100 ml kremówki
1 łyżeczka żelatyny

Krem kawowy:
110 g mascarpone (reszta, która została z kremu dyniowego)
3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
3 łyżki cukru
100 ml kremówki
1 łyżeczka żelatyny

Krem czekoladowy:
100 g mlecznej czekolady
25 g czekolady gorzkiej
250 ml kremówki
1 łyżeczka żelatyny

Polewa czekoladowa:
75 g czekolady (gorzkiej lub mlecznej)
100 ml kremówki

  • Jeżeli chodzi o dynię, to trzeba ją upiec. Najlepsza jest hokkaido lub butternut. Piecze się bez obierania i miksuje się na aksamitny krem.
Jako pierwszy pieczemy biszkopt.
Oddzielamy białka od żółtek. Białka upijamy jak na bezę. Dosypujemy cukier i ubijamy. Dodajemy żółtka i jeszcze chwilę ubijamy.
Odkładamy mikser i przesiewamy przez sito mąkę z kakao. Delikatnie łączymy z masą jajeczną.
Wykładamy formy papierem do pieczenia i nakładamy ciasto do form.
Pieczemy w 180 stopniach 15 minut.
Upieczone wyjmujemy i studzimy.

Kremy zaczynamy od zrobienia kremu czekoladowego.
Żelatynę zalewamy odrobiną wody by napęczniała. Potem stawiamy na garnuszku z gorącą wodą by się rozpuściła.
Podgrzewamy 50 ml kremówki (mocno ale nie dopuszczając do zagotowania). Do gorącej śmietany wrzucamy połamane obie czekolady i po chwili mieszamy. Do stopionej, jeszcze ciepłej czekolady wlewamy ciepłą, płynną żelatynę i dokładnie mieszamy. Studzimy.
Ubijamy resztę kremówki i łączmy (delikatnie) z płynną ale wystudzoną czekoladą. Wkładamy do lodówki na pół godzinki.

W międzyczasie przygotowujemy dwa pozostałe kremy. 
Do dwóch miseczek wsypujemy po łyżeczce żelatyny i zalewamy odrobiną wody by napęczniała. Potem postępujemy z nią jak wyżej.

By zrobić krem dyniowy ubijamy mikserem mascarpone z kremówką i cukrem.
Dodajemy zmiksowaną dynię i skórkę pomarańczową.

Do zrobienia kremu kawowego potrzebujemy reszty mascarpone i kremówkę. Do miski obok mascarpone i kremówki dodajemy cukier i kawę rozpuszczalną. Ubijamy wszystko razem aż powstanie gęsty kawowy krem.

Zaparzamy pół szklanki herbaty earl grey. Będziemy nim nasączać biszkopt.

Czas poskładać ciasto.
Zdejmujemy z biszkoptu papier. Każdy blat kroimy wzdłuż na dwa paski. W sumie otrzymamy 4 kawałki ciasta.

Pierwszy pasek biszkopta nasączamy herbatą i smarujemy (grubo!!!) kremem dyniowym. Krem dyniowy jest gęsty. Nic się nie bójcie, że coś się wymknie z pod kontroli. Mnie krem został i posmarowałam ciasto z zewnątrz, ale nie jest to konieczne.

Na krem dyniowy kładziemy kolejny pasek ciasta i znów nasączamy herbatą. 
Nakładamy krem kawowy. 
Przykrywamy go trzecim paskiem ciasta.
Ciasto nasączamy earl greyem i smarujemy kremem czekoladowym (jest najrzadszy i dlatego wcześniej tkwił w lodówce).
Przykrywamy krem ostatnim kawałkiem ciasta i całość umieszczamy w lodówce na kilka godzin.

Ja nie miałam tyle cierpliwości i kiedy tylko krem czekoladowy zastygł minimalnie wysmarowałam całe ciasto z zewnątrz kremem dyniowym, którego, nie wiedzieć czemu, zostało mi najwięcej.

Ładnie połączone ciasto czas udekorować polewą.
Podgrzewamy kremówkę, dodajemy do niej połamaną czekoladę i po chwili mieszamy.

Ciasto musimy pozbawić mniej efektownych boków. Obcinamy je ostrym nożem a resztki dajemy do skonsumowania rodzinie pod pretekstem dokonania degustacji.

Aksamitną polewę wylewamy na ciasto mniej lub bardziej ozdobnie. Moja wylewka jest nieco toporna bo kremówki dałam za mało.
Ponownie lekko chłodzimy całość i przy akompaniamencie fanfar i dzwonów podajemy ciasto na stół.





Smacznego

czwartek, 23 lutego 2017

Pączki, margarita i przepis od rzeczy czyli sałatka z dynią i nasionami






















Wszystkiego najlepszego z okazji dnia margarity!

Odważylibyście się powiedzieć głośno i wyraźnie, że nie lubicie małych kotków?
Jeśli wciąż chcecie mieć znajomych, to lepiej nie ryzykujcie.
Ktoś pokazuje wam 643 filmik na youtubie roniąc łzy wzruszenia a wy liczycie od końca gwiazdy w gwiazdozbiorze Wega z pamięci dla uspokojenia morderczych myśli.
Mieliście tak kiedyś?.
Kotki są słodkieeee, kjuuuuud, łoooooo, i tak dalej.
No, są słodkie. Ale żeby z ich powodu zachowywać się jak... No właśnie...jak?
Nie jak dziecko, bo widziałam co dziecię ukochane z ogonkiem pluszakowym może zrobić. I na pewno nie jest to bezkresny zachwyt. Już raczej nieodparta ochota by zajrzeć do wnętrza.
Dzieci też lepiej w towarzystwie potraktować na zasadzie: im mniejszy bobas tym zachwyt większy. A dzieci brudzą, zakłócają ciszę, przeszkadzają i nieciekawie pachną.
Powiedzcie to głośno. Przy stole. Głośno i wyraźnie przy rodzicach takich małych „skarbów”.
Po ostatniej wizycie znajomych z „słodkim skarbem” okruchy ciastek wyjmuję z miejsc całkiem zaskakujących. I to po dwóch tygodniach. Dziecko potrafi.
Dobrze, że w końcu rośnie. I potem wpada w zachwyt nad kotkiem, świnką, puszystą kuleczką.
Poprawność towarzyska, poprawność społeczna, poprawność polityczna. Dziwne rozważania przy okazji pączków.
Bo o pączkach miał być wstęp.
A pączki lubicie czy może jecie dzisiaj bo tak wypada? No, tak z ręką na sercu.
Ja nie lubię pączków. I zjadłam dziś jednego. Czy to ze strachu przed, podobno czekającym mnie pechem, jeśli nie zjem choć malutkiego pączusia? Czy może z obawy przed znaczącymi spojrzeniami: „aha, znów się odchudza”.
Bo tak trzeba, bo się powinno, bo wypada, bo inni, bo tradycja....
MMŻ nie był dziś rano szczęśliwy. Policzył, że przyjdzie mu zjeść w pracy co najmniej cztery pączki. Dobrze, że nie zatrudnia tuzina kobiet, bo każda czułaby się w obowiązku przynieść torbę ciastek. I każda postawiłaby do kawy talerzyk z pączkiem. Nie trzeba być matematykiem, żeby się doliczyć 12 pączków w ciągu dnia.
Nikt normalny nie ładuje w siebie takiej porcji. Biedny MMŻ.
W nosie mam pączki. Wolę margaritę.
Dobrze, że niektóre dobre dusze czuwają i odkryły, że dziś jest jej dzień. I to nie lokalny a globalny.
Międzynarodowy dzień margarity!
Zapominam o pączkach ruszam na poszukiwanie tequilli.
Niech żyje margarita!

No tak, zapomniałbym o przepisie.
Nie będzie, jak się domyślacie, o pączkach. O margaricie też nie, choć mnie kusi.


Będzie o czymś lekkim i kolorowym, stojącym w opozycji do tego, co za oknem.
Ale narzekać na szarość będę kiedy indziej.


Dziś sałatka z dynią i nasionami.

  • mieszanka sałat ulubionych
  • 1 mała dynia, pokrojona w kawałki (na jeden kęs) i upieczona w piekarniku (tu przepis)
  • garść ulubionych ziaren:słonecznika, dyni, sezamu, siemienia lnianego czy orzechów, uprażone na suchej patelni
  • 1 mała cukinia pokrojona na cienkie plastry wzdłuż
  • garść ulubionych pomidorków
  • 1 nieduży ogórek, potraktowany jak cukinia
dressing:
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 łyżka soku z pomarańczy
  • 2 szczypty otartej skórki z pomarańczy
  • 4 łyżki oliwy
  • 1 łyżeczka oleju z dyni
  • pół łyżeczki soli
  • 2 szczypty mielonego pieprzu

Na talerzu rozkładamy w składniki sałatki (oprócz nasion) w mniej lub bardziej artystyczny sposób.
W słoiczku miksujemy składniki dressingu.
Polewamy sałatkę sosem i posypujemy ziarnami.
Kto bardziej żarłoczny niech dorzuci do sałatki jakiś zacny kozi lub wędzony serek.
Smacznego




P.S.

Wszystkich miłośników słodkich filmików, rodziców przesłodkich bobasów, pączkożerców i innych, jeśli poczuli się dotknięci, serdecznie i szczerze przepraszam

piątek, 22 stycznia 2016

Jak trudno dotrwać do świtu czyli makowa tradycja pod postacią makowca
























Sytuacja była dramatyczna. Stał chwiejąc się z wyczerpania. Oczekiwanie i długi okres niejedzenia były ponad jego możliwości. A czas płynął tak wolno. Co prawda przez zaciemnione okna zaczęła się sączyć szarość, ale na razie nic nie wskazywało na to, by jego sytuacja miała ulec zmianie. Nikt, zupełnie nikt nie interesował się jego losem. A on umierał. Z głodu.
Jak można być tak okrutnym i skazywać go na takie męki.
Czasami miał nadzieję, ze jego przeciągłe jęki skruszą mur ciszy i bezruchu. Jednak ciągle nic się nie działo.
Nie miał już sił. Ich resztkę zużył na beznadziejne wpatrywanie się ciemność.
Postanowił spróbować jeszcze raz. Może jeśli skoczy na głowę, to ktoś w końcu zareaguje.
Skoczył i usłyszał, ze nareszcie ktoś się obudził. Niestety tylko po to, by rzucić w niego kolejnym przedmiotem.
To koniec. Usiadł i pogodził się z losem. Skoro ich serca są z kamienia, to pierwszym na co natkną się rankiem będą jego zwłoki.

Kilka minut później zadzwonił budzik.
  • O, Lolo, ty znów pilnujesz zegarka? Tak, tak, wiem. Pewnie umierasz z głodu? Jakżeby mogło być inaczej, skoro od kolacji minęło już z dziewięć godzin!

Wszystkie troski zmyły się w jednej chwili. Długo wyczekiwany głos oznaczał, że za chwilę rozlegnie się najukochańszy dźwięk: stukot miski o kamienny blat. Jeszcze tylko zaszura szuflada a potem otworzą się niebiosa. Zadarty ogon to wystarczający dowód na to, że śmierć głodowa tym razem przeszła bokiem. Napełnianie michy to najważniejszy moment dnia. Tylko potem znów widmo śmierci głodowej do kolacji.... Och, ciężkie jest życie domowego pieszczocha!

Taki wpis do pamiętnika mógłby codziennie robić mój kot.





Makowiec jak najbardziej tradycyjny

spód:
forma 23 na 33 cm

1,5 szklanki mąki
100 g masła
1 jajko
2 łyżki cukru pudru
1 łyżka kwaśnej śmietany
1 łyżeczka proszku do pieczenia.

Wszystkie składniki utrzeć. Nie przejmujcie się, że nie łączą się w całość. Tymi okruchami wysypujemy formę i lekko przyciskamy je ręką. Wkładamy do lodówki.

masa makowa:

700 g mielonego maku
pół litra mleka
3 łyżki cukru
3 łyżki miodu
pół szklanki rodzynków
pół szklanki płatków migdałowych
2 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej
4 jajka
1 łyżka płynnego masła

kruszonka:

pół kostki zimnego masła
1 szklanka mąki
4 łyżki drobnego cukru

Zalewamy mak wrzącym mlekiem i dokładnie mieszamy. Dodajemy, miód, i masło i znów mieszamy.
Dorzucamy rodzynki, skórkę pomarańczową i migdały. Mieszamy. Ubijamy żółtka z cukrem na jasny krem i dodajemy do maku.
Ubijamy białka na sztywno i delikatnie łączymy z masą makową.
Masę wykładamy na kruchy spód, wyjęty z lodówki.

Palcami rozcieramy składniki kruszonki i posypujemy masę makową.

Piekarnik rozgrzewamy do 185 stopni i pieczemy makowiec 50 minut.
Po upieczeniu zostawiamy by wystygł w piekarniku.
Posypujemy cukrem pudrem.




Byłam pewna, że makowiec nie leży w kręgu kocich zainteresowań. Myliłam się. Jeżeli do kolacji zostało jeszcze półtorej godziny, to nawet makowiec może uratować kocie życie.


Smacznego

piątek, 9 października 2015

Ciągle w ruchu czyli nalewka pigwowa z pomarańczą
























Mieszkaniec naszego kraju nad Wisłą przeprowadza się przeciętnie raz w życiu. Nie jesteśmy nad wyraz mobilnym narodem.
Ja przeprowadzam się szósty raz. Zawyżam statystyki.
W ostatnim miesiącu spakowałam, przeniosłam i wtaszczyłam kilka ciężarówek rzeczy. Wydawałoby się, że skoro na dalekim strychu ciągle zimuje 300 kartonów, to teraz pakowanie odbędzie małym palcem lewej nogi.
Ale w ciągu trzech lat wygnania obrośliśmy w następne tony książek i płyt.
Z prawdziwą radością pozbyłam się dwóch worów ciuchów. Teraz będą cieszyły kogoś innego.
Zauważyłam, że niektóre moje ciuchy wędrują ze mną bez względu na mody, gusty i moje zainteresowania. Szafy się zmieniają, mój rozmiar też a brązowy płaszczyk pamiętający czasy kiedy byłam krótkowłosą brunetką ciągle wisi. Ukochane spodnie w rozmiarze bliskim dziecięcemu też panoszą się na półce. Najbardziej ubawiła mnie sukienka wieczorowa z błyszczącego brokatu. Nigdy, przenigdy nie miałam jej na sobie. Przy każdorazowej przeprowadzce wyjmuję ją z worka, zakładam i mruczę do siebie, że w tym roku już na sto procent założę ją na Sylwestra.
Tym sposobem wkroczyła w wiek szkolny. Udawało jej się przemknąć przez sito selekcji, lecz tylko do czasu.
Wylądowała w worku i jej czas w mojej garderobie się skończył.
W przeprowadzce cieszy mnie mnóstwo rzeczy. Po pierwsze nareszcie wizja świat Bożego Narodzenia w tym roku nie wywołuje we mnie frustracji. Nareszcie własny stół, osobisty i, mam nadzieję oswojony, piekarnik, szafa, w której ciągle jest kilka wolnych półek
Przeglądam, pakuję, owijam, mierzę, szyję i sprzątam. Robię jeszcze kilkanaście innych rzeczy ale nie będę epatować swoją wszechstronnością, żebyście nie pomyśleli, że macie do czynienia z super woman.
Kiedy już każda skarpetka zamieszka w swojej szufladzie i każdy talerz umości się na półce, będę mogła dopuścić do siebie myśl, że jestem zmęczona.
Dlatego przyszły tydzień przeznaczyłam na leżenie i leczenie ran.
Jeszcze tylko zamknę dom pod lasem, sprowadzę koty pod nowy dach i oddam się wykorzystywaniu moich nowych zabawek kuchennych.
Już nie mogę się doczekać. Kuchnio moja nowa! Nadchodzę!

























Rzucę jeszcze okiem na włości swoje leśne i mogę pakować (!) manatki do miasta.

Rzut oka wyłowiło dorodne pigwy na krzakach.
To jedyna dobra strona z posiadania nowego sąsiada. Płot, zbudowany po sąsiedzku zdecydowanie spodobał się pigwowym krzaczkom. Kwitły w tym roku jak szalone. Dzięki temu po raz pierwszy mam okazję nastawić pigwówkę.

Na zakończenie rozdziału pod tytułem „Lato po lasem” będzie przepis na nalewkę pigwową.
Następnym razem przywitam was z nowej kuchni.



Nalewka pigwowa z pomarańczą

1 szklanka spirytusu
0,5 litra białej wódki
200 ml dowolnej brandy (użyłam metaxy, bo ją uwielbiam)
około 1 kg dojrzałych owoców pigwy
1 pomarańcza

później czyli po miesiącu

syrop cukrowy:
1 szklanka cukru
1 szklanka wody

Zaczynamy od obrania pigwy. Malutkie owoce są naprawdę twarde i trzeba mieć nieco krzepy by je rozkroić. Kiedy wam się to uda, to zobaczycie, że w środku pigwa przypomina jabłko.
Nie byłabym sobą gdybym nie wypróbowała rozkrojonego owocu. Jaki kwaśny!
Wyczyszczone owoce kroimy na kawałki i wrzucamy do słoja. Zalewamy je zmieszanymi alkoholami i wstrząsamy słojem.
Bierzemy się za pomarańczę. Musimy ją umyć i sparzyć. Obieramy ją cienko ze skórki. Najlepiej to robi obieraczka do warzyw.
Dorzucamy skórki pomarańczowe do słoika z alkoholami i pigwą.
Mocno zakręcamy i odstawiamy na parapet na minimum miesiąc.
Po miesiącu przecedzamy nalewkę.
Gotujemy syrop cukrowy i kiedy całkiem przestygnie, wlewamy go do odcedzonego nalewu.
Znów zakręcamy słoik, wstawiamy w ciemne miejsce i zapominamy o nim na rok.
Czyli ja mogę wam moją nalewkę w postaci końcowej pokazać dopiero w październiku 2016.
Jest na co czekać.
Dobrze, że w międzyczasie czekają na degustację wcześniejsze nalewki.





Smacznego

środa, 8 kwietnia 2015

Jak fioletowy stał się pomarańczowym i marchewkowe tagliatelle





















Podobno prawdziwy kolor marchewki daleki jest od pomarańczowego. Podobno bliżej marchewce w kolorze do buraka niż mandarynki. Podobno, podobno...
Marchewka, którą ja znam od zawsze jest pomarańczowa. Sok marchewkowy jest taki. I ciasto marchewkowe jest takie. I w parze z groszkiem marchewka zawsze jest ognistego koloru.
Kto i dlaczego pozbawił marchewkę jej naturalnego koloru?
Słyszeliście historię o tym jak marchewka oddała kolor w sprawie politycznej?
Chęć przypodobania się władcy w przypadku poczciwej marchewki skończyło się w rezultacie dyktaturą koloru.
Bo cóż z tego, że pierwsza marchew była fioletowa. Miała korzenie afgańskie, ale kto by się tam pytał Afgańczyków o zdanie. Tym bardziej, że sprawa miała miejsce ponad 900 lat temu.
Chińczycy też nie mieli wiele do powiedzenia z swoimi kremowymi i żółtymi korzeniami marchewkowymi.
Od szesnastego wieku Holendrzy ustanowili, że kolor marchewki będzie idealny kolorystycznie z ich barwami narodowymi. Oranje. Czy to na cześć Willema van Oranje? W końcu był dla Holendrów bohaterem narodowym, stawiając czoło hiszpańskiej potędze Habsburgów.
W każdym razie od tego momentu nie tylko Holandia jest pomarańczowa ale i marchewka zyskała nową, można powiedzieć, historyczną barwę. Od tego momentu żółci, kremowi, czarni kuzyni marchewki zeszli do podziemia.
Zaczęła się i twa do dziś hegemonia pomarańczowej marchewki.
Nie mam nic przeciwko jej obecnemu kolorowi. W końcu nic tak dobrze nie robi na poprawę ducha zimą jak ogniste kolory. Szkoda tylko, że nie bardzo mamy wybór. A ja lubię mieć wybór.
Dziś ugotowałabym zupę krem w kolorze pomarańczy a jutro podałabym fioletową marchewkę z zielonym groszkiem.
Jeżeli więc napotkacie na swojej drodze fioletową lub białą marchewkę nie zastanawiajcie się nad jej losem. Po prostu ją kupcie a potem bawcie się kolorami na talerzu.




pomarańczowe i fioletowe tagliatelle

4 marchewki (kolor nie ma znaczenia)
skórka otarta z jednej pomarańczy
sok z jednej pomarańczy
2 łyżki masła
szczypta soli
2 łyżki cukru
do wyboru szczypta mielonego kuminu lub imbiru
oraz uprażone orzeszki np. piniowe

Marchewki obieramy obieraczką do warzyw. Potem je myjemy i osuszamy np. ręcznikiem papierowym. Tą samą obieraczką ścieramy kolejne paski marchewki. Ta metoda jest najskuteczniejsza i najłatwiejsza. Paski wychodzą cieniutkie i marchewka naprawdę wygląda jak szeroki makaron.
Zagotowujemy rondel z niewielką ilością wody (wody powinno być tyle by marchewka była przykryta). Do wody dodajemy szczyptę soli i łyżkę cukru.
Wrzucamy do wody marchewki (oddzielnie fioletową, oddzielnie pomarańczową) i gotujemy minutę.
Odcedzamy marchewki.
W rondlu rozgrzewamy masło i wlewamy sok pomarańczowy i strartą skórkę. Zagotowujemy i odparowujemy sos. Potem wrzucamy marchewkowe paski (również oddzielnie), wsypujemy resztę cukru. Gotujemy marchewkę do momentu aż większość soku wyparuje.
Teraz musimy użyć kubków smakowych. Od naszego gustu zależy czy dodamy cukru czy nie. Od nas zależy czy dodamy np. mielonego kuminu czy może mielonego imbiru. A może do każdego koloru dodamy inną przyprawę?
Czy zjemy makaron jako samodzielne danie? Wtedy świetnie przysłużą mu się np. podpieczone orzechy.
Jeżeli tagliatelle będą dodatkiem np. do ryby w pomarańczowym sosie, wystarczy posypać je np. tymiankiem.
Możliwości jest sporo. Bez względu na to czy marchewka jest kremowa czy czarna.




P.S.
A wiecie, że ziemniaki też mogą być fioletowe?


Smacznego