Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spirytus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spirytus. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 czerwca 2018

Zielony fragment letniej całości czyli nalewka miętowa


























Czy z okruchów chleba można się domyślić jak smakuje bochenek?
Czy patrząc przez dziurkę od klucza da się zmierzyć powierzchnię pokoju?
Czy jedno zdanie, wyjęte z książki, zdradzi nam jej treść?

Lubimy wyrażać się kategorycznie. Mamy ustalone zdanie na większość tematów. Znamy się na medycynie, polityce, motoryzacji, wychowaniu dzieci (szczególnie cudzych), prawie, filozofii i historii. A przynajmniej tak nam się wydaje.
Wyciągamy wnioski, będąc w niewoli własnych przyzwyczajeń, nawyków, fobii i uniesień. Rzadko stajemy z boku i staramy się nie „oceniać” a rozumieć. Po co mamy rozumieć skoro wiemy lepiej.
Czy kawałek świata, oglądany przez dziurkę od klucza jest światem prawdziwym? Jak najbardziej. Prawdziwym w swoim mikroskopijnym wymiarze. Jeśli dziurka od klucza pokaże nam okładkę oświetlonej książki na biurku, dojdziemy do wniosku, że pokój jest jasny a właściciel potrafi czytać. I to może być prawda, część prawdy bądź nieprawda.

Czy zastanowimy się nad całością? Nie możemy. Nie znamy całości. Musi nam wystarczyć skrawek.
Gdybyśmy mieli każdego ranka od nowa roztrząsać każdą chwilę w naszym życiu, umarlibyśmy z nadmiaru niezidentyfikowanych bodźców. Wyobraźcie sobie, że budzicie się o siódmej i musicie rozpoznać pokój, łóżko, towarzystwo obok, cel obudzenia się i na koniec samego siebie. To zdarza się rzadko a najczęściej w literaturze bądź filmie.

Na co dzień oszczędzono nam tej męki. Idziemy na skróty, dobrze znanymi ścieżkami. Tak jest dla nas bezpiecznie i wygodnie. Ale na tej wygodnej drodze czają się pułapki.
Są wyjątki. Takimi szablonami możemy posługiwać się tylko w swoim życiu. Nie powinniśmy ich przykładać do innych.

Weźmy przykład z książki. Otwieramy na chybił trafił Idiotę Dostojewskiego. Ha, już jest świetnie, bo sam tytuł wodzi nas za nos. Idiota. Czy ten Dostojewski to aby nie nowy guru coachingu, charakteryzujący znanego nam szkodnika?
Cóż my tu mamy: Szeroki jest człowiek, zbyt szeroki. Ja bym go zwęził.
Co myślicie? Krawiec to mówi? Czy krawiec to tytułowy Idiota?
Jeśli znacie książkę, nic was nie zaskoczy, ale jeśli ktoś nie czytał, a nazwisko Dostojewski kojarzy mu się mgliście z rakietami dalekiego zasięgu?

Nie sądźcie książki po okładce, dnia po poranku a człowieka po ubraniu. Łatwo powiedzieć. Komu starczyłoby cierpliwości na analizowanie wszystkich danych. Przecież w kolejce już czekają następne a wśród nich: biały czyli czysty, niewinny, czerwony znaczy gorący, żółty znaczy gorzki, niebieski chyba chłodny. Brązowy? Z czym kojarzy się brązowy można sprawdzić oglądając Wściekłe Psy Tarantino.

A zielony?
Uspokajający? Świeży? Może nieco kwaśny? Wiosenny?
A gdyby tak miętowy?

Mam przed sobą butelkę. Wprawia mnie w zachwyt. Kolor, który wycisnęłam z kilku liści przypomina mi książkę Pachnidło.

Co widzę patrząc na butelkę? Lato, pachnące doniczki pod schodami, krople wody spływające do beczki, gości siedzących przy stole, gorące czerwcowe wieczory na tarasie, pobrzękujące lodowe kostki w zielonym płynie.
To fragment większej całości. Mojej.
Wy możecie zobaczyć co chcecie. 





Nalewka miętowa
0,5 litra spirytusu 94%
600 ml źródlanej wody
20-30 gałązek świeżej mięty
400 g cukru

Jedną z najważniejszych rzeczy przy robieniu nalewki miętowej, jest butelka. Poszukajcie takiej z ciemnego szkła: zielonego lub brązowego. Jako drugie w hierarchii ważności jest ciemne miejsce. Myślę, że z tym będzie mniejszy kłopot.

Liście i gałązki umytej, osuszonej mięty wkładamy do słoika i zalewamy spirytusem. Zamykamy słoik, wkładamy np. do papierowej torby a torbę wciskamy na dno najciemniejszej szafy.
Wodę podgrzewamy z cukrem do rozpuszczenia się tego drugiego. Studzimy.
Po dwóch, trzech dniach zlewamy jadowicie zielony nalew miętowy (liście wyrzucamy) i mieszamy z syropem cukrowym. Całość wlewamy do ciemnej butelki.
Butelkę chowamy w najciemniejszym kącie szafy i zapominamy o niej na minimum 2 miesiące.
A potem miejmy nadzieję, że zachwycającą zieleń zachowa bez uszczerbku. 



Powodzenia i niezapomnianej nocy świętojańskiej

piątek, 9 października 2015

Ciągle w ruchu czyli nalewka pigwowa z pomarańczą
























Mieszkaniec naszego kraju nad Wisłą przeprowadza się przeciętnie raz w życiu. Nie jesteśmy nad wyraz mobilnym narodem.
Ja przeprowadzam się szósty raz. Zawyżam statystyki.
W ostatnim miesiącu spakowałam, przeniosłam i wtaszczyłam kilka ciężarówek rzeczy. Wydawałoby się, że skoro na dalekim strychu ciągle zimuje 300 kartonów, to teraz pakowanie odbędzie małym palcem lewej nogi.
Ale w ciągu trzech lat wygnania obrośliśmy w następne tony książek i płyt.
Z prawdziwą radością pozbyłam się dwóch worów ciuchów. Teraz będą cieszyły kogoś innego.
Zauważyłam, że niektóre moje ciuchy wędrują ze mną bez względu na mody, gusty i moje zainteresowania. Szafy się zmieniają, mój rozmiar też a brązowy płaszczyk pamiętający czasy kiedy byłam krótkowłosą brunetką ciągle wisi. Ukochane spodnie w rozmiarze bliskim dziecięcemu też panoszą się na półce. Najbardziej ubawiła mnie sukienka wieczorowa z błyszczącego brokatu. Nigdy, przenigdy nie miałam jej na sobie. Przy każdorazowej przeprowadzce wyjmuję ją z worka, zakładam i mruczę do siebie, że w tym roku już na sto procent założę ją na Sylwestra.
Tym sposobem wkroczyła w wiek szkolny. Udawało jej się przemknąć przez sito selekcji, lecz tylko do czasu.
Wylądowała w worku i jej czas w mojej garderobie się skończył.
W przeprowadzce cieszy mnie mnóstwo rzeczy. Po pierwsze nareszcie wizja świat Bożego Narodzenia w tym roku nie wywołuje we mnie frustracji. Nareszcie własny stół, osobisty i, mam nadzieję oswojony, piekarnik, szafa, w której ciągle jest kilka wolnych półek
Przeglądam, pakuję, owijam, mierzę, szyję i sprzątam. Robię jeszcze kilkanaście innych rzeczy ale nie będę epatować swoją wszechstronnością, żebyście nie pomyśleli, że macie do czynienia z super woman.
Kiedy już każda skarpetka zamieszka w swojej szufladzie i każdy talerz umości się na półce, będę mogła dopuścić do siebie myśl, że jestem zmęczona.
Dlatego przyszły tydzień przeznaczyłam na leżenie i leczenie ran.
Jeszcze tylko zamknę dom pod lasem, sprowadzę koty pod nowy dach i oddam się wykorzystywaniu moich nowych zabawek kuchennych.
Już nie mogę się doczekać. Kuchnio moja nowa! Nadchodzę!

























Rzucę jeszcze okiem na włości swoje leśne i mogę pakować (!) manatki do miasta.

Rzut oka wyłowiło dorodne pigwy na krzakach.
To jedyna dobra strona z posiadania nowego sąsiada. Płot, zbudowany po sąsiedzku zdecydowanie spodobał się pigwowym krzaczkom. Kwitły w tym roku jak szalone. Dzięki temu po raz pierwszy mam okazję nastawić pigwówkę.

Na zakończenie rozdziału pod tytułem „Lato po lasem” będzie przepis na nalewkę pigwową.
Następnym razem przywitam was z nowej kuchni.



Nalewka pigwowa z pomarańczą

1 szklanka spirytusu
0,5 litra białej wódki
200 ml dowolnej brandy (użyłam metaxy, bo ją uwielbiam)
około 1 kg dojrzałych owoców pigwy
1 pomarańcza

później czyli po miesiącu

syrop cukrowy:
1 szklanka cukru
1 szklanka wody

Zaczynamy od obrania pigwy. Malutkie owoce są naprawdę twarde i trzeba mieć nieco krzepy by je rozkroić. Kiedy wam się to uda, to zobaczycie, że w środku pigwa przypomina jabłko.
Nie byłabym sobą gdybym nie wypróbowała rozkrojonego owocu. Jaki kwaśny!
Wyczyszczone owoce kroimy na kawałki i wrzucamy do słoja. Zalewamy je zmieszanymi alkoholami i wstrząsamy słojem.
Bierzemy się za pomarańczę. Musimy ją umyć i sparzyć. Obieramy ją cienko ze skórki. Najlepiej to robi obieraczka do warzyw.
Dorzucamy skórki pomarańczowe do słoika z alkoholami i pigwą.
Mocno zakręcamy i odstawiamy na parapet na minimum miesiąc.
Po miesiącu przecedzamy nalewkę.
Gotujemy syrop cukrowy i kiedy całkiem przestygnie, wlewamy go do odcedzonego nalewu.
Znów zakręcamy słoik, wstawiamy w ciemne miejsce i zapominamy o nim na rok.
Czyli ja mogę wam moją nalewkę w postaci końcowej pokazać dopiero w październiku 2016.
Jest na co czekać.
Dobrze, że w międzyczasie czekają na degustację wcześniejsze nalewki.





Smacznego

sobota, 3 października 2015

Priorytety zupełnie nie priorytetowe i nalewka z owoców czarnego bzu

























Nalewka jeszcze nie gotowa, kartony jeszcze nie spakowane, łóżko jeszcze nie dojechało, firan jeszcze nie kupiłam, bateria w łazience jeszcze nie podłączona, dom po lasem jeszcze nie zamknięty.
Tych „jeszcze” nazbierało się tak dużo, że najchętniej chciałbym być strusiem. Wtedy schowałbym głowę w piasek i czekała aż słowo „jeszcze” zamieni się w „już”.
Szkoda, że w naiwności swojej człowiek wierzy w siły nadprzyrodzone, krasnoludki, uczynne elfy i dobre wróżki.
Co prawda fakt ten ma miejsce tylko we wczesnym dzieciństwie i do momentu, aż starszy brat nie uświadomił małolata, że św. Mikołaj to sąsiad Zenek ale i tak szkoda.
Może gdyby od kołyski wpajano nam, że cała ta bajkowość to ściema, to dziś łatwiej byłoby się uporać z rzeczywistością.
Nie ma co liczyć na czarodziejską różdżkę, tylko zakasać rękawy i wyjąć głowę z piaskownicy.
Najlepiej po kolei odhaczać zadania.
Ale jak to zrobić, kiedy za progiem jesień taka piękna?
Jeśli chcecie pokazać komuś idealny wzór polskiej złotej jesieni, zabierzcie go rankiem za miasto.
Tylko nie planujcie na później przeprowadzki czy kafelkowania łazienki.
To bardzo nie mobilizujący obrazek. To refleksyjny obrazek.
Ja dziś zostawiłam wszystkie „jeszcze” w mieście, zamknięte na cztery spusty w opustoszałym mieszkaniu i wkroczyłam w mgły, poranny szron na trawie i zaspane słońce.
Niczego nie żałuję i nie gnębią mnie wyrzuty sumienia. To, co zafundował weekend lepiej zadziałało niż tony leków poprawiających nastrój.
Pal licho zaległości. Dziś nie mają znaczenia. Dziś zrywam ociężałe od soku kiście owoców czarnego bzu. Będzie nalewka palce lizać.
Nie mam obaw o zdrowie, bo o tej porze czarny bez jest samym dobrem. Nie ma na nim już ani jednego niedojrzałego ziarenka. Jest idealnie czarny i soczysty.
Zerkam też na jarzębinę, ale ona musi zdrowo przemarznąć, by stać się przedmiotem mojego pożądania.
Robiliście już nalewkę z owoców czarnego bzu? Ja też nie. To mój debiut.















Nalewka z owoców czarnego bzu

1 kg kiści owoców czarnego bzu
0,5 litra wódki
1 szklanka spirytusu
pół szklanki wody
3/4 szklanki cukru
1 laska wanilii
1 dwulitrowy słoik

Kiście czarnego bzu otrząsamy z ewentualnych mieszkańców. Obrywamy kuleczki z gałązek. O tej porze roku nie będzie z tym najmniejszych problemów, bo kuleczki same spadają.
Wsypujemy owoce do garnka i zasypujemy cukrem. Wlewamy wodę i stawiamy na ogniu.
Owoce puszczą sok. Gotujemy syrop bzowy 10 minut i przecedzamy na sicie. Wrzucamy do niego przekrojoną laskę wanilii.
Studzimy syrop i wlewamy do czystego słoika.
W osobnym naczyniu mieszamy wódkę ze spirytusem.
Do wystudzonego syropu powoli wlewamy alkohol. Mieszamy. Zamykamy słoik w wstawiamy na minimum miesiąc w ciemne miejsce.
Po miesiącu możemy zlać nalewkę do butelek.

Płyn, który rozlałam przed chwilką jest gęsty, bardzo intensywny w smaku i ma przepiękny kolor.
Myślę, że czas będzie teraz działał na jego korzyść.

Dajcie się skusić...zarówno na jesienną wycieczkę, jak i na zrobienie tej nalewki. Za każdym razem kiedy będziecie ją wyjmować z szafki, przypomnicie sobie jak pięknie może być w życiu.





Smacznego

wtorek, 26 sierpnia 2014

Szary ortalion i słoneczna nalewka cytrynowa























Mój bunt przeciwko naturze jest pozbawiony wszelkiego sensu. W żaden sposób nie wpłynę na pogodę, nawet gdybym bardzo chciała. Gdybym się obróciła tyłem do okna, to i tak szarość w pokoju szturchała by mnie w ramię.
W domu senna atmosfera. Wszystkie futra zakopane w koszach, kocach a niektórzy przytuleni do komina na strychu. Sama najchętniej zakopałabym się pod kołdrą.
Tylko moja Mama, dzielna kobieta, uzbrojona w kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy z kolekcji włoskiej „lato 1959” błądzi między drzewami z koszykiem. Płaszcz przeciwdeszczowy, który wydobyłyśmy z przedpotopowej walizy był jakiś czas temu ostatnim krzykiem mody. Jakiś czas temu...czyli w latach pięćdziesiątych. Pamiętam mojego dumnego Tatę na zdjęciach z Rucianego. „Robił” w tym płaszczu za gwiazdę.
Niezniszczalny ortalion. Fotografie pamiątki. Porządki w szafie.
Szara pogoda jest idealna na grzyby, wspomnienia, porządki.
Mamie zakręciła się łza w oku, bo to przede wszystkim jej wspomnienia. Ja, nieśmiertelny ortalion znam tylko ze zdjęć.
Mama nie miała żadnych wątpliwości, żeby się w niego ubrać. Czy szukała w nim wspomnień? Czy może zapachu tamtego deszczowego, mazurskiego lata? Myślę, że znalezienie tego płaszcza było jak podróż w czasie.
Widzę ją z okna jak schyla się po maślaki i od czasu do czasu poprawia ortalionowy kołnierz. I widzę, że nie przeszkadzają jej wpadające za kołnierz krople. Poszła na grzyby, a tak naprawdę poszła pobyć sam na sam ze swoimi wspomnieniami. A wszystko przez jeden stary ortalion.

Ja dzisiaj powspominam czasy zupełnie nieodległe. Wakacyjne, włoskie i aromatyczne.
Pokazałam wam nalewkę laurową, którą nastawiłam w Toskanii. Oprócz niej, wykorzystałam również miejscowe cytryny. I zrobiłam cytrynową nalewkę.
Obie butelki stoją na parapecie i już niedługo nastąpi drugi akt tworzenia. Dzisiaj musicie tylko kupić cytryny, porządnie je umyć i sparzyć wrzątkiem.



Nalewka cytrynowa

1 kg cytrynowego
pół litra spirytusu

oraz 2 miesiące później

300 g cukru
pół litra wody

Cytryny bardzo dokładnie myjemy, szorujemy szczotką, aby pozbyć się środków konserwujących. Potem parzymy cytryny wrzątkiem i wyjmujemy. Obieraczką do warzyw ścinamy z nich skórkę. Tylko część żółtą. Biała jest gorzka.
Wsypujemy skórki do wyparzonego wrzątkiem słoika i zalewamy spirytusem.
Odstawiamy na dwa miesiące, nie zapominając o codziennym potrząsaniu butelką.
Po dwóch miesiącach zagotowujemy cukier z wodą i studzimy. Przecedzamy skórki łączymy nalew cytrynowy z syropem cukrowym. Zakręcamy słoik i odstawiamy w ciemne miejsce na minimum 2 miesiące.
Potem powinniśmy znaleźć w butelce pierwszorzędne limoncello hand made.
Czy tak będzie?
Powiem wam pod koniec listopada. Ale co wam szkodzi spróbować?
W walce z szarością za oknem na pewno pomoże.
















































Smacznego

czwartek, 24 lipca 2014

Burze, odpowiedzialność i toskańska nalewka laurowa

























Leje jak z wiadra. W powietrzu wyczuwam lekką irytację. Co to za wakacje? Dlaczego leje? Jak ja się pokażę koleżankom nie opalona?
Zawoalowane pretensje skierowane są do mnie.
Czy ja odpowiadam za pogodę?
Poniekąd tak, bo to w mojej głowie powstała myśl o wakacjach w Toskanii. Na mnie spoczywa ciężar odpowiedzialności za pogodę, a raczej jej brak. To mnie obarcza chłodna woda w basenie i marudzące dzieci. To ja muszę wziąć na swoje sumienie rozczarowane spojrzenia w bure, chmurne niebo.
Mnie te drobiazgi w postaci burz i deszczu nie przeszkadzają. Nie mam też presji zdobycia soczystej opalenizny. Basen w deszczu może być równie ekscytujący jak ten w pełnym słońcu. Wszystko jest kwestą interpretacji.
Powietrze po burzy jest tak czyste, że robienie zdjęć jest niewyobrażalną przyjemnością.
Kiedy pada można wykorzystać to, co rośnie na pobliskich krzakach. Mała wycieczka do pobliskiego marketu, zakup butelki i mocnego alkoholu i już na półce stoi zalążek nalewki, której nie zrobiłabym w kraju.
Żadne najsłoneczniejsze dni i optymistyczne prognozy nie dadzą mi możliwości robienia nalewki zielonej jak absynt.
Tutaj jej główny składnik rośnie jako basenowe zarośla. To laur czyli wawrzyn. Robiliście kiedyś laurową nalewkę?
Jeśli dostaną się w wasze ręce świeże liście laurowe, to oprócz wykorzystania ich do obłożenia mięsa, zalejcie je spirytusem i obserwujcie jak bieleją z każdym dniem.



Laurowa nalewka toskańska

15 świeżych liści laurowych
pół litra spirytusu

po dwóch miesiącach:
pół litra wody
300 g cukru ( ilość cukru jest uzależniona od waszego gustu)

Świeże liście zalewamy spirytusem i odstawiamy na 2 miesiące. Wstrząsamy butelką od czasu do czasu. Liście z każdym dniem są coraz bledsze a nalewka coraz zieleńsza.
Po dwóch miesiącach przecedzamy nalew laurowy i wyrzucamy liście.
Cukier zagotowujemy z wodą i studzimy.
Przestudzony syrop cukrowy łączymy z nalewem laurowym.
Mieszamy, zamykamy i chowamy w spiżarni. Po trzech miesiącach rozlewamy do kieliszków w celach badawczych.

Nie powiem wam jak smakuje moja nalewka, ponieważ ma dopiero 7 dni. Ta, którą próbowałam miała dwa lata i była....boska.

Moja jest naiwnie zielona i daje nadzieję na atrakcyjny produkt końcowy. I będzie moją pamiątką z burzowej, licowej Toskanii.






Pozdrawiam

niedziela, 1 lipca 2012

Oczy Davida Bowie i nalewka z orzecha włoskiego


.


Jakie różne myśli chodzą człowiekowi po głowie. Na naszym podwórku rośnie orzech. Nawet nie zauważyłam kiedy urósł. Jeszcze dziesięć lat temu był mizernym drzewkiem, a nagle okazało się, że do orzechów ustawia się kolejka. Kto pierwszy ten lepszy. Dziki i ja.  To współzawodnictwo ma swoje uzasadnienie. Nazywa się ono nocino i orzechy są jego niezbędnym elementem.
I to drzewo pobudziło moją wyobraźnię. Widzieliście kiedyś drzewo z oczami? Ale głupie pytanie. Może u Tolkiena.
A co stoi na przeszkodzie, żeby miało?
Pewnego słonecznego dnia wyszperałam farbki w szufladzie (spuścizna po zapędach artystycznych naszych dzieci) i ku ogólnemu zdziwieniu wymaszerowałam spełnić swoje marzenie.
Tu dochodzimy do Dawida Bowie.
David Bowie to postać nieco mącąca mój spokój. Słuchałam, podziwiałam, chyba z lekka podkochiwałam się w nim i jego hipnotyzującym spojrzeniu. Coś było nie tak z jego oczami. W czasach pierwszych klipów muzycznych trudno było odróżnić Bowie’go od Jagger’a, a co dopiero dostrzec takie szczegóły jak kolor oczu. Po latach dowiedziałam się, że Bowie ma każde oko innego koloru z powodu… lizaka. Kogo nie pociągało to, co niesamowite, inne? Nie byłam wyjątkiem. David był fascynujący.


Kiedy pojawiła się wizja obdarzenia drzewa oczami, wiedziałam, że będą to oczy Davida Bowie. Będzie strażnikiem moich orzechów i na stałe zwiąże się z czerwcową, orzechową nalewką.
I oto na drzewie rosnącym za domem pojawiły się oczy. Oczy Davida Bowie.
Posłuchajcie The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars albo Space Oddity. Przyjrzyjcie się wykonawcy. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że obcy są wśród nas.

I spróbujcie przepysznej nalewki św. Jana. Nie sugerujcie się przeświadczeniem, że orzechówka to tylko lek na żołądek. Nic z tych rzeczy. To bardzo smakowity napój, wart spokojnej degustacji przy słuchaniu …..np. Bowie’go.



Nocino czyli nalewka św. Jana

10 orzechów włoskich zielonych pokrojonych w ćwiartki
2 laski cynamonu
2 gwiazdki anyżu
1 strąk waniliowy
1 szklanka spirytusu
2 szklanki czystej wódki

Wszystko wrzucić do czystego słoja, zakręcić i postawić na parapecie na 40 dni. Od czasu do czasu potrząsnąć słojem.

Syrop cukrowy

¾ szklanki cukru
pół szklanki źródlanej wody

Rozpuścić cukier w wodzie i jeśli robiliśmy to na ciepło, to wystudzić. Drugim sposobem, dodającym smaku nalewce, jest zastosowanie płynnego miodu w ilości 1 szklanki. 
Słodkość tego napitku jest sprawą subiektywną. Jedni lubią słodsze inni bardziej kopiące. Tu trzeba poeksperymentować.



Po 40 dniach przelać nalew orzechowy przez gazę do butelki i połączyć z syropem cukrowym. 

Łatwiej zamieszać wszystko w słoiku a potem przelać do butelki. Zamieszać i znów odstawić w spokojnym i ciemnym miejscu na trzy miesiące.

A potem serwować zaskoczonym gościom, robiąc konkurs: „co to za nalewka?”



Smacznego i pamiętajcie, że zawsze ktoś na was patrzy.

wtorek, 29 maja 2012

Jego wysokość czarny bez i nalewka bzowa, kwiatowa



Szybko, szybko, szybko. Widzę, że w ogródku przekwitają powoli czarne bzy. Na szczęście, poza miastem natura działa nieco wolniej. Koło domu pod lasem bzy dopiero nabierają rozpędu. Muszą nieco poczekać, bo na razie nie mogę im poświęcić tyle czasu, na ile zasługują. U Gotowego na prawie wszystko bzy już szaleją. Bea jak zwykle, czaruje bzowymi przepisami. Ja już pierwsze bzowe racuszki mam za sobą. Dokumentacja zdjęciowa zrobione, więc gdy tylko czas pozwoli, podzielę się ich smakiem.
Na razie cofam się w czasie i wyciągam na światło dzienne nalewkę z czarnego bzu, którą troskliwie schowałam w zeszłym roku. Będziecie świadkami jej uroczystego otwarcia.
Przyglądam się butelce i co widzę? Osad na dnie jest. Ale oprócz tego nalewka ma piękny, klarowny miodowy kolor. Jak pachnie? Kwiatowo i waniliowo. Porównuję z leżącymi obok świeżymi kwiatami i wiem, że w tym roku historia się powtórzy. Znów zrobię nalewkę.
Czas na próbę.
Oho, mocna jest jak diabli.
To nie jest trunek dla delikatnych panienek. Pali na języku i nieco dalej, ale zostawia świeży kwiatowy ślad. Pychota.


Już daję przepis na nalewkę z kwiatów czarnego bzu. 

30-40 kwiatostanów czarnego bzu
sok z dwóch cytryn
1 laska wanilii
30 dkg cukru (jeśli lubicie nalewki bardziej wytrawne, dajcie mniej cukru)
pół litra wody
pół litra spirytusu

Bzu musicie poszukać poza miastem. Chyba, że chcecie, żeby wam w nocy świecił. Jeśli już namierzycie bez ekologiczny, zaopatrzcie się w nożyczki lub sekator i rankiem lub wieczorem zabierzcie się do zrywania baldachimów. Po zerwaniu zostawcie je na chwilę w spokoju, żeby wszyscy ewentualni mieszkańcy mieli czas go opuścić. Nie trzeba kwiatów myć, wystarczy strząsnąć.
Potem znów posługując się nożyczkami obetnijcie kwiaty, aby zostawić jak najmniej części zielonych.
Zagotujcie syrop cukrowy czyli cukier z wodą. Do gorącego wrzućcie rozkrojoną laskę wanilii. Wystudźcie syrop, dolejcie do niego sok z cytryny i zalejcie bzowe kwiaty. Wszystkie muszą być skrupulatnie zalane syropem. Postawcie na parapecie przykryte krążkiem papieru np. do pieczenia. Tutaj uwaga! Syrop trzeba kontrolować. Ma tendencje do fermentowania, więc codzienne doglądanie, wstrząsanie i obwąchiwanie jest bardzo pożądane. Kiedy po dwóch tygodniach troskliwości, przyjdzie czas przecedzenia nalewki, dojdziecie do wniosku, że warto było.

Dalej będzie już z górki. Łączycie syrop bzowy ze spirytusem, przelewacie do butelek, chowacie w ciemne miejsce i zapominacie na miesiąc. Po miesiącu przecedzacie nalewkę przez gazę i znów pakujecie do butelek. Tym razem chowając nalewkę w ciemnicy, zapadacie na amnezję i zapominacie o swojej butelce co najmniej do świąt Bożego Narodzenia. A wtedy otwieracie butelkę i nagle w grudniu macie majowe zapachy. Niesamowite!


Trudno nie jest i jeśli się zrobi jedną nalewkę, to potem wpada się w nalewkowy ciąg. Wiem coś o tym. Za chwilę nastawię swój słój gigant do nalewki Vieux Garcon czyli starego kawalera. Od truskawek się zaczyna a na głogu kończy. A w czerwcu nadejdzie czas mojej ulubionej nalewki z orzecha włoskiego. I tak dalej, i tak dalej…
I za każdym razem jest inaczej.

Na razie pędźcie zrywać bez, bo szybciutko przekwitnie.



P.S
Jeśli robicie konfitury truskawkowe, dodajcie do nich nieco obciętych bzowych kwiatów i przesmażcie. Zobaczycie poczciwą truskawkę w zupełnie innym wymiarze.

Smacznego