Mieszkaniec naszego kraju nad Wisłą
przeprowadza się przeciętnie raz w życiu. Nie jesteśmy nad wyraz
mobilnym narodem.
Ja przeprowadzam się szósty raz.
Zawyżam statystyki.
W ostatnim miesiącu spakowałam,
przeniosłam i wtaszczyłam kilka ciężarówek rzeczy. Wydawałoby
się, że skoro na dalekim strychu ciągle zimuje 300 kartonów, to
teraz pakowanie odbędzie małym palcem lewej nogi.
Ale w ciągu trzech lat wygnania
obrośliśmy w następne tony książek i płyt.
Z prawdziwą radością pozbyłam się
dwóch worów ciuchów. Teraz będą cieszyły kogoś innego.
Zauważyłam, że niektóre moje ciuchy
wędrują ze mną bez względu na mody, gusty i moje zainteresowania.
Szafy się zmieniają, mój rozmiar też a brązowy płaszczyk
pamiętający czasy kiedy byłam krótkowłosą brunetką ciągle
wisi. Ukochane spodnie w rozmiarze bliskim dziecięcemu też panoszą
się na półce. Najbardziej ubawiła mnie sukienka wieczorowa z
błyszczącego brokatu. Nigdy, przenigdy nie miałam jej na sobie.
Przy każdorazowej przeprowadzce wyjmuję ją z worka, zakładam i
mruczę do siebie, że w tym roku już na sto procent założę ją
na Sylwestra.
Tym sposobem wkroczyła w wiek szkolny.
Udawało jej się przemknąć przez sito selekcji, lecz tylko do
czasu.
Wylądowała w worku i jej czas w mojej
garderobie się skończył.
W przeprowadzce cieszy mnie mnóstwo
rzeczy. Po pierwsze nareszcie wizja świat Bożego Narodzenia w tym
roku nie wywołuje we mnie frustracji. Nareszcie własny stół,
osobisty i, mam nadzieję oswojony, piekarnik, szafa, w której
ciągle jest kilka wolnych półek
Przeglądam, pakuję, owijam, mierzę,
szyję i sprzątam. Robię jeszcze kilkanaście innych rzeczy ale nie
będę epatować swoją wszechstronnością, żebyście nie
pomyśleli, że macie do czynienia z super woman.
Kiedy już każda skarpetka zamieszka w
swojej szufladzie i każdy talerz umości się na półce, będę
mogła dopuścić do siebie myśl, że jestem zmęczona.
Dlatego przyszły tydzień
przeznaczyłam na leżenie i leczenie ran.
Jeszcze tylko zamknę dom pod lasem,
sprowadzę koty pod nowy dach i oddam się wykorzystywaniu moich
nowych zabawek kuchennych.
Już nie mogę się doczekać. Kuchnio
moja nowa! Nadchodzę!
Rzucę jeszcze okiem na włości swoje
leśne i mogę pakować (!) manatki do miasta.
Rzut oka wyłowiło dorodne pigwy na
krzakach.
To jedyna dobra strona z posiadania
nowego sąsiada. Płot, zbudowany po sąsiedzku zdecydowanie spodobał
się pigwowym krzaczkom. Kwitły w tym roku jak szalone. Dzięki temu
po raz pierwszy mam okazję nastawić pigwówkę.
Na zakończenie rozdziału pod tytułem
„Lato po lasem” będzie przepis na nalewkę pigwową.
Następnym razem przywitam was z nowej
kuchni.
Nalewka pigwowa z pomarańczą
1 szklanka spirytusu
0,5 litra białej wódki
200 ml dowolnej brandy (użyłam
metaxy, bo ją uwielbiam)
około 1 kg dojrzałych owoców pigwy
1 pomarańcza
później czyli po miesiącu
syrop cukrowy:
1 szklanka cukru
1 szklanka wody
Zaczynamy od obrania pigwy. Malutkie
owoce są naprawdę twarde i trzeba mieć nieco krzepy by je
rozkroić. Kiedy wam się to uda, to zobaczycie, że w środku pigwa
przypomina jabłko.
Nie byłabym sobą gdybym nie
wypróbowała rozkrojonego owocu. Jaki kwaśny!
Wyczyszczone owoce kroimy na kawałki i
wrzucamy do słoja. Zalewamy je zmieszanymi alkoholami i wstrząsamy
słojem.
Bierzemy się za pomarańczę. Musimy
ją umyć i sparzyć. Obieramy ją cienko ze skórki. Najlepiej to
robi obieraczka do warzyw.
Dorzucamy skórki pomarańczowe do
słoika z alkoholami i pigwą.
Mocno zakręcamy i odstawiamy na
parapet na minimum miesiąc.
Po miesiącu przecedzamy nalewkę.
Gotujemy syrop cukrowy i kiedy całkiem
przestygnie, wlewamy go do odcedzonego nalewu.
Znów zakręcamy słoik, wstawiamy w
ciemne miejsce i zapominamy o nim na rok.
Czyli ja mogę wam moją nalewkę w
postaci końcowej pokazać dopiero w październiku 2016.
Jest na co czekać.
Dobrze, że w międzyczasie czekają na
degustację wcześniejsze nalewki.
Smacznego