Pokazywanie postów oznaczonych etykietą białka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą białka. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 maja 2017

Mysia dieta oraz co można zrobić z oreo, pieczonych truskawek, czekolady i bezy



















Puk, puk, dzień dobry. Jest tu kto?
Sama nie wiem czy jestem. Trochę mnie nie było i szczerze powiedziawszy zniknął też kwiecień. Początek miesiąca zapowiadał wręcz cudny ciąg dalszy. Niestety na zapowiedziach się skończyło.
Potem już tylko śniegi, wiatry i problemy.
Jeszcze w tak komfortowych warunkach, na leżąco, Wielkanocy nie spędzałam. Spróbowałam i na razie podziękuję. Wolę jednak masowanie szynki i ugniatanie baby. O malowaniu jajeczek nie wspomnę.
Maj jest też dobry by zacząć celebrowanie wiosny...cóż kiedy ochota jest ale wiosny jakby tak, na lekarstwo.
Gdzieś słoneczna wiosenność utknęła. Jakieś góry, prądy czy może złe myśli trzymają ją na łańcuchu.
W desperacji związanej z datą w kalendarzu pojechałyśmy otwierać leśne podwoje. Przecież to weekend majowy! Jak tu nie spędzić go w Domu pod lasem.
A w domu pod lasem zimno, całe 13 stopni, zamarły jesienią piec i chłód nie pozwalający zdjąć rękawiczek.
A jednak życie w domu kwitło pełną piersią. W moim łóżku znalazłam dwa mysie gniazda. W nich kolekcję kasztanów, orzechów i zawartość cukierniczki (jak one przeniosły cukier?). Za kuchennymi szafkami, sądząc po intensywnym zainteresowaniu naszych futer, myszy zorganizowały swoją redutę. Głupie nie są.
Wędrówka po domu ujawniła zjedzoną część progu w łazience i kompletną sieczkę w szufladzie ze skarpetkami. Ciekawe dlaczego tylko moimi?
Mąka żytnia i pszenna okazały się być ulubionymi dla gryzoni. Kasze, ryż i mąka gryczana zostały wzgardzone. Nadgryziona została za to deska do krojenia i stolnica do zagniatania chleba.
Czyli tak: orzechy, mąka pszenna, do tego cukier i wiórki drewniane. Na okrasę kolorowe strzępy skarpetek. Ciekawa dieta.
Pół roku nieobecność obfituje w niespodzianki. Przyroda nie lubi próżni.
Na razie spenetrowałam, i mam nadzieję odzyskałam, dolną część domu. Przede mną wycieczka na strych. Póki co, zajrzę tam bez okularów. Wtedy jest szansa, że co mniejszych mieszkańców nie zauważę. Potem będę miała nadzieję, że zanim zajrzę tam uzbrojona w odpowiednie narzędzia, część nieproszonych gości się wyniesie.

A co słychać w kuchni? Coś tam słychać. Kiedy opadł kurz powielkanocny mogłam się przymierzyć do ponownych zmagań z garami. Idzie mi dobrze, choć powoli.
Na razie coś mało spektakularnie ale dajcie mi czas i pójdę na całość.
Dziś na dobry (kolejny) początek coś na osłodę. Coś, co wygląda jak główna wygrana w konkursie pt. „Rozmiar nie ma znaczenia”.
I co najważniejsze nie wyssie z was wszystkich sił, bo bądź co bądź, te trzeba zachować na zmaganie z chłodem.








Oreo, pieczona truskawka, ganasz czekoladowy i beza

200g ciasteczek oreo
1/4 szklanki rozpuszczonego masła

słoik pieczonych truskawek (lub śliwek, lub ulubionej konfitury z całych owoców)

ganasz czekoladowy:
150 g gorzkiej czekolady
1/4 szklanki kremówki
1 łyżka masła

małe bezy:

2 białka
200 g drobnego cukru
szczypta soli

bezy:
Piekarnik rozgrzewamy do 130 stopni.
Białka ubijamy dodając sól. Kiedy zaczynają przypominać górskie szczyty zimą dodajemy po łyżce cukier, wciąż ubijając.
Pod koniec piana powinna być sztywna i błyszcząca.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia. Ubite białka przekładamy do rękawa cukierniczego i wyciskamy na papier zgrabne gwiazdki czy kwiatuszki (takie na jeden kęs).
Wkładamy blaszkę do piekarnika i suszymy 10 minut. Potem obniżamy temperaturę do 90 stopni i suszymy godzinę.

Bierzemy się za „ciasto”. Żadne to ciasto, to po prostu okruszki oreo połączone z masłem. Wkładamy oreo do blendera i mielimy na okruchy. Potem dodajemy masło i dokładnie mieszamy.
Tym „ciastem” wylepiamy formę, dociskając boki i spód.
Po godzinie w lodówce forma jest gotowa na przyjęcie reszty składników.

W rondelku mocno podgrzewamy kremówkę z masłem. Do miski wsypujemy połamaną czekoladę.
Zalewamy ją prawie wrzącą kremówką. Po chwili mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się czekolady.

Wyjmujemy formę z „ciastem”. Na dno wykładamy pieczone truskawki. Zalewamy je czekoladowym ganaszem. Odstawiamy na kwadrans.
Czekoladowa polewa nieco zgęstnieje i możemy udekorować ciasto bezami.
Ciasto nie wymaga przechowywania w lodówce. Lodówka ma zły wpływ na bezy. Można ciasto kroić na malutkie porcje lub ekstremaliści mogą jeść jak chcą. Ciasto jest słodkie i malutki kawałek zaspokoi głód cukru na cały dzień.






Bardzo smacznego

piątek, 19 lutego 2016

Wszystkie odcienie szarości i beza z kremem kawowym



















  • Odsłoń, proszę zasłony – wymruczałam rano spod poduszki. Oczy pozostawały ciągle zamknięte.
  • Już to zrobiłem – wymamrotał MMŻ. - Nie otwieraj może oczu, bo przeżyjesz gorzki zawód.
  • To słońce już wstało? - to znowu ja.
  • Dzień tak, słońce raczej nie – trzeźwo jak zwykle MMŻ
Ta wymiana zdań ma miejsce od kilku dni każdego poranka.
Potem następuje zaklinanie pogody czyli biorę do ręki telefon i triumfalnie ogłaszam, że na zewnątrz jest plus jedenaście i od 10.00 będzie świecić słońce.
Pierwszego dnia MMŻ mi uwierzył bez mrugnięcia okiem. Wyparował z domu bez swetra i z gołą głową. Szarość zaokienną wytłumaczyłam mu wczesną porą.
Kolejnego dnia do moich rewelacji podszedł ostrożniej. Niby mi uwierzył, ale czapkę wziął.
Trzeciego dnia poradził mi wyrzucić telefon bądź kupić zaokienny termometr.
Nie wiedział, że ja od kilku dni mam w telefonie pogodę we Florencji.
Przecież jak jest u nas wiem namacalnie. Czy okna są zasłonięte czy nie, i tak jest szaro.
Wolę zerknąć jak być powinno. Jedenaście stopni i słońce pod koniec lutego w zupełności mi wystarczają.
A że daleko, że nie u nas, że po co sobie nadzieje robić.
Cóż z tego, że słońce florenckie ani ogrzeje ani oświetli. Zawsze jest przyjemnie pomyśleć, że gdzieś tam, w sumie niedaleko, jest miejsce, gdzie szarości mieszkają tylko w cieniu i o zmroku.
Jesteśmy fachowcami w odcieniach szarości. Szare niebo, szare trawniki, szare ulice, szare drzewa,
Kręcicie głową? Spójrzcie za okno. Widzicie kogoś w czerwonym płaszczu?
Zerkam właśnie na prognozę pogody. Możliwość opadów 64%, temperatura 2 stopnie. Miejsce akcji: południowa Polska.
I tutaj: możliwość opadów 45 %, temperatura 13 stopni. Miejsce: środkowe Włochy.
Co wolicie?

I jako dodatek coś, co do szarego ma miliony lat świetlnych. Co jest równie dobre jak Florencja a może nawet lepsze.
Beza z kremem kawowym. Stawiając ją na stole wiem, że w tym momencie MMŻ uwierzyłby nawet, gdybym powiedziała, że za oknem wyrosły palmy. Ma taką moc sprawczą.



Beza z kremem kawowym

2 krążki bezowe

3 białka w pokojowej temperaturze
1 szklanka drobnego cukru
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka mąki ziemniaczanej

krem kawowy

200 ml mleka
2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej
3 żółtka
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
70 g miękkiego masła
50 ml likieru amaretto

Rozgrzewamy piekarnik do 150 stopni.
Blaszkę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia i rysujemy dwa okręgi wielkości 19 cm.

Ubijamy białka na pianę i dosypujemy po łyżce cukier. Praca wymaga nieco cierpliwości. Sypiemy łyżkę, ubijamy aż cukier się nie rozpuści w białkach. Wtedy sypiemy następną. I tak aż do otrzymania sztywnej piany. Potem wlewamy sok z cytryny i krótko miksujemy. Wsypujemy mąki i delikatnie łączymy z białkami.
Rozkładamy masę białkową na papier do pieczenia zgodnie z narysowanymi okręgami. Wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy blaszkę do piekarnika. Zmniejszamy temperaturę do 130 stopni i zapominamy o bezie na minimum 2 godziny, a najlepiej na całą noc. Włączcie timer w piecu na 120 minut. Po wyłączeniu beza dosuszy się idealnie.
Jeśli nie wykorzystujecie bezy od razu, włóżcie ją do szczelnego pudełka. Może w nim poleżeć dobrych kilka tygodni.
Jeżeli jednak macie w planach ciasto, weźmy się do robienia kremu.

Zagotowujemy mleko z kawą. Żółtka ucieramy z cukrem i wanilią na biały puch. Wsypujemy obie mąki i dokładnie mieszamy. Do masy jajecznej, ciągle mieszając, wlewamy powoli gorące mleko.
Teraz całość przelewamy do garnka (takiego, który nie przypala) i stawiamy na niewielkim ogniu.
Zagotowujemy krem, ciągle mieszając aż do zgęstnienia.
Gęsty krem zdejmujemy z pieca i przykrywamy powierzchnię folią spożywczą. Unikniemy w ten sposób kożucha.
Studzimy krem.
Potem ubijamy miękkie masło na puszystą pianę i do niej (ciągle ubijając) dodajemy po łyżce wystudzony krem. Na koniec wlewamy likier i ostatni raz miksujemy.

Kolejnym etapem jest przełożenie bezy. Potrzebujemy rękawa cukierniczego i tylki ze sporym otworem. Można nałożyć krem łyżką ale wierzcie mi, nie będzie to ładnie wyglądać. Lepiej użyć tylki.
Formujemy wałek kremu na dolnym krążku bezy. Pamiętajcie o zostawieniu kremu na górny krążek.
Przykrywamy drugim krążkiem bezy. Lekko ją dociskamy do kremu.
Zmieniamy dużą tylkę na mniejszą, z ozdobnym otworem i wyciskamy resztę kremu na górę bezy.

Słodko? I o to chodziło.





Smacznego

piątek, 11 września 2015

Zupełnie na poważnie i kruche na oliwie z śliwkami, malinami, pianką budyniową i migdałami
























Kolejny tydzień września przeleciał. Pogoda nam sprzyja, huragany omijają. Bezrobocie spada, pensje rosną. Wbrew politycznym zaklęciom o ekonomicznej i społecznej katastrofie, ludzie wciąż się uśmiechają i jak najnormalniej w świecie posłali dzieci 1 września do szkoły.
Zastanawiałam się czy to, co napisałam powinno się tu znaleźć.
Bo przecież bawimy się tutaj jedzeniem, kreujemy stołową rzeczywistość i daleko jesteśmy od tzw szarej rzeczywistości. A szarość jest faktem.
Nawet nie oglądając wiadomości i nie czytając prasy trudno jest uciec przed tym, co w Europie dziś jest tematem numer jeden. I nie są to wybory w Rzeczpospolitej ani kolejna mądrość spływająca z ust Prezydenta.
Problemy wygnańców brzmią dla większości z nas abstrakcyjnie, bo przecież nasz sąsiad mówi po polsku a oczy ma błękitne. Uchodźca może co najwyżej wystąpić jako przykład tego co brudne, obce, wrogie i nie do przyjęcia.
Niech się z falą uchodźców zmagają ci, którzy ich zaprosili.
Jest mi tak wstyd, że brak słów. Wstyd mi za rząd, za polityków, za nas, za siebie. Ogłaszanie w mediach ilu to wygnańców gotowe są przyjąć parafie, ośrodki pomocy jest żenujące. Może panowie mniej celebryctwa a więcej pracy. „Kto jedno życie ocalił, to jakby ocalił cały świat”.
Kompromitujemy się przed światem i każdym w miarę przyzwoitym człowiekiem.
Zbudujmy mur jak planują Węgry i Macedonia. Potem zbudujemy mur między Warszawą i Krakowem a w następnej kolejności załóżmy zasieki pomiędzy ogródkiem naszym a sąsiada.
I żyjmy w ciągłym strachu. Orwell umarłby z radości. To się nazywa mieć wizję.

Pisanie o słodkiej bezie, aromatycznych śliwkach w takich warunkach jest czynnością prawie wstydliwą.
Będzie więc krótko, prawie lakonicznie





Kruche,  powidła, śliwka, malina, pianka budyniowa, płatki migdałowe


Pieczemy kruchy spód 10 min w 180 stopniach. Studzimy.

Reszta:
3 łyżki powideł
3 białka
1 szklanka cukru pudru
1 budyń śmietankowy
2 łyżki oleju słonecznikowego
płatki migdałowe
oraz 
miseczka połówek śliwek węgierek
garść malin

Podpieczony spód smarujemy konfiturą. Na konfiturze układamy połówki śliwek i posypujemy malinami.
Ubijamy białka i dodajemy cukier puder. Potem wsypujemy budyń i miksujemy do połączenia się składników. Na końcu wlewamy 2 łyżki oleju.
Wylewamy masę na owoce i posypujemy płatkami migdałowymi.
Pieczemy 35 minut.





Smacznego

czwartek, 30 kwietnia 2015

Ciasto migdałowe z truskawkową dadolatą i białym kremem czyli chyba nakombinowałam




Gdzieś mi się zapodziało to ciasto. Do folderu z napisem „brukselka” nie zaglądałam, bo co ciekawego może być w kapuście. Dlaczego wpakowałam zdjęcia ciasta tutaj, nie mam pojęcia.
I już miałam posłać ten zbiór do kosza, kiedy podkusiło mnie, żeby do niego zajrzeć.
Przypomniałam sobie powód mojej chęci ukrycia nieszczęsnego folderu.
Ciasto, o którym mowa, jest pracochłonne. Jeżeli macie wolną sobotę lub zbliża się długi weekend majowy, jeżeli dopisuje wam dobry humor lub jesteście gotowi na nowe doświadczenia oraz lubicie niepewność co do efektów końcowych, zapraszam.
Nakombinowali tutaj cukiernicy co niemiara.
Kiedy czytałam przepis, kręciłam nosem z powątpiewaniem. Po co tak komplikować życie?
Warstwa migdałowa, warstwa kremowa, warstwa bezowa, truskawkowa... pachniało niepowodzeniem.
Ale kusiło mnie właśnie swoim skomplikowaniem. Muffinki każdy pięciolatek potrafi upiec, sernik też nie jest cukierniczym Mount Everestem. Takie ciasto to prawdziwy triatlon. Trzeba mieć dużą dozę samozaparcia, żeby na którymś etapie nie przenieść się w rejony bardziej swojskie np. do ucieranej babki.
Na szczęście warto jest trochę pocierpieć by jako nagrodę wbić widelczyk w swoje arcydzieło.
Chrupkie, aksamitnie kremowe, aromatycznie truskawkowe z kojącą słodkością. Nie mdłe, ale wyraziste. Takie jest to ciasto. I gdyby nie ilość godzin spędzona w kuchni, piekłabym je każdą sobotę.
Kiedyś zrobienie malutkich ptifurków zajęło mi chyba ze trzy dni i wydawało mi się, że skutecznie wyleczyłam się z czytania przepisów, które zajmują więcej niż jedną stronę.
Albo zapomniałam o swojej zasadzie, albo przepis wyjątkowo magnetyczny.
W każdym razie oto ciasto dla lubiących popracować.




Ciasto migdałowe z dadolatą truskawkową i białym kremem

Blat bezowy:
dla formy o średnicy 24 cm

2 białka
100 g cukru pudru
szczypta soli
płaska łyżeczka mąki ziemniaczanej
płaska łyżeczka białego octu winnego

Zaczynamy od ubijania białek z solą na sztywno. Potem dodajemy do nich po łyżce cukru ciągle ubijając. Masa powinna być lśniąca i sztywna. Do tak ubitej masy dodajemy ocet i mąkę i jeszcze przez chwilę ubijamy.
Na blaszce kładziemy papier do pieczenia i rysujemy okrąg o średnicy 24 centymetrów. Ubite białka wykładamy na narysowany okrąg i wyrównujemy powierzchnię.
Wkładamy blaszkę do piekarnika nagrzanego do temperatury 140 stopni i suszymy bezę godzinę.
Najlepiej zostawić ją przy uchylonych drzwiczkach na noc w piekarniku.

Chrupiący blat migdałowy:
na dwa blaty o średnicy 24 cm

125 g drobnego cukru
65 g miękkiego masła
170 g mąki pszennej
65 g płatków migdałowych
szczypta soli


Masło ucieramy z cukrem na gładką masę. Nie ubijamy mikserem ale rozcieramy. Dodajemy sól, mąkę i migdały. Dokładanie mieszamy.

Dwie formy o średnicy 24 cm wykładamy papierem i smarujemy ciastem migdałowym. Warstwy powinny być cienkie. Rozsmarowywanie nie jest najłatwiejszym zadaniem bo ciasto się klei. Poradziłam sobie z tym problemem zanurzając łyżkę w wodzie. Było nieco łatwiej.
Teraz wkładamy formy na godzinę do lodówki.
W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni. Po godzinie wyjmujemy formy z ciastem i pieczemy 20-25 minut. Blaty powinny raczej się wysuszyć niż upiec.

Dadolata z truskawek;
nie pytajcie co to „dadolata”, bo włoski nie jest moją mocną stroną. Tak nazwana był ta warstwa ciasta. Dla mnie to rodzaj musu z truskawek

85 g truskawek
25 g jasnego miodu
3 gramy żelatyny
12 g wody
oraz
120 g truskawek

85 g truskawek kroimy w cienkie plastry. Resztę truskawek miksujemy.
Żelatynę namaczamy w wodzie. Kiedy napęcznieje, stawiamy miseczkę z żelatyną na garnku z gotującą się wodą, by się rozpuściła.
Do rozpuszczonej żelatyny dodajemy miód a potem truskawki w plasterkach i truskawki zmiksowane.

Krem z białej czekolady:
(poszłam na skróty)

250 g białej czekolady
200 + 300 g kremówki

Mocno podgrzewamy 200 g kremówki i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy do całkowitego rozpuszczenia. Studzimy płynną teraz czekoladę i ubijamy 300 g pozostałej kremówki.
Potem łączymy schłodzoną czekoladę z ubita kremówką. Delikatnie i powoli proszę.
Teraz układamy poszczególne części by wyszło nam ciasto

Ja jeden z blatów biszkoptowych nakładamy 1/3 truskawkowego musu. Na nim kładziemy drugi blat migdałowy. Na nim kładziemy warstwę białego kremu czekoladowego. Na kremie umieszczamy blat bezowy. Jego smarujemy resztę musu truskawkowego.
Ostatnią warstwę stanowi reszta białego kremy.
Zanim włożymy ciasto do lodówki, robimy na wierzchu kleksy z pozostawionego musu i malowniczo rozprowadzamy go widelcem.
Ciasto powinno się chłodzić minimum 2 godziny.





Pomysł zaczerpnęłam z książki Desery Giovanni Pina


Smacznego i udanego lenistwa

czwartek, 26 marca 2015

Mały różowy drobiazg czyli różane makaroniki

























To się dopiero nazywa zaskoczenie. Pamiętam taką bajkę Magdaleny Samozwaniec.
"Ach Kasiu! -  krzyknął Stach
Za drzwiami stoi strach

Po czym go poznałeś, po czym?
Po tym, że ma wielkie oczy.

Są takie potrawy, które cieszą się opinią wyjątkowo trudnych. Składniki, techniki przygotowania lub po prostu ilość czasu, wymaganego do osiągnięcia idealnego efektu skutecznie zniechęcają nawet najbardziej wytrwałych.
Nie ma w kuchni nic bardziej dołującego niż przepaść między tym co nam się wymarzyło a tym co mamy przed sobą na talerzu.
Pierwsze chleby, pierwsza beza, próby upieczenia fileta z ryby w soli, racuchy drożdżowe, które skończyły jako twarde, małe pączki. I gwiazda gwiazd czyli moje „słynne” buraczki na kwaśno z dodatkiem vegety. Oj, mogłabym tak wymieniać i wymieniać.
I już wiem, że nie należy się bać kuchni. Każda próba prowadzi do wyciągania wniosków.
Do makaroników nawet nie podchodziłam. Nie urodził mi się dotychczas w głowie pomysł aby się z nimi zmierzyć.
Do dziś. Wszystkiemu winne resztki.
Do malakoffa zużyłam 3 żółtka. Zostały 3 białka. Miałam do wyboru bezę albo... bezy.
I z początku poszłam na łatwiznę. Zrobię bezy.
Ale czas mijał a słoiczek z białkami stał jak wyrzut sumienia. Ja omijałam go wzrokiem.
Dziś machnęłam ręką na wątpliwości. W końcu nikt mnie nie będzie oceniał. Jeżeli zrobię gniota, nikt się o tym nie dowie.
Chodzi mi po głowie pewne perwersyjne połączenie czekolady i róż. Małe migdałowe ciasteczka są maleńką przymiarką do większego projektu.
Zanim zanurzę się w czekoladzie sprawdzę jak sprawuje się konfitura różana w kremie.Tym oto sposobem wlałam białka do misy i zaczęłam swoją przygodę z makaronikami.

Kochani nie bójcie się makaroników. Są urocze, są przesłodkie i nie są niemożliwe do zrobienia. Nawet jeżeli nie są idealne (moim sporo do ideału brakuje), to i tak radość z udanej koronki dookoła ciastka jest bezcenna.



Makaroniki różane

80 g białek (u mnie były to białka z 3 jajek) w temperaturze pokojowej
100 g cukru pudru
30 g drobnego cukru
100 g mielonych migdałów
szczypta soli
odrobina różowego barwnika w żelu

krem różany

180 g kremowego serka (typu philadelphia)
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki konfitury różanej
odrobina różowego barwnika

Nie wiem czy moja metoda robienia makaroników znalazła by uznanie u cukierników ale ciasteczka wyszły cudne.

Przesiewamy cukier puder i mielone migdały przez sito. Jeżeli zostaną drobiny migdałów, trzeba je zmielić i znów przesiać. Mieszamy migdały z cukrem

Białka ze szczyptą soli ubijamy na sztywno i miksujemy z drobnym cukrem.Dodajemy barwnik.
Łączymy bez użycia miksera ubite białka z mieszanką cukru i migdałów.
Nie wsypujemy wszystkiego naraz. Wsypujemy po łyżce. Mieszamy delikatnie do połączenia się składników.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wyciskamy ciasto. Zostawiamy miejsce między ciastkami bo urosną.
Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 160 stopni.
W czasie kiedy piekarnik się rozgrzewa, ciasteczka niech sobie leżą w spokojnym miejscu. Powinny się nieco wysuszyć.
Czasami trwa to pół godziny, czasami 10 minut. Wczoraj było piękne słońce i makaroniki wyschły szybciutko. Jeżeli macie wątpliwości dotknijcie ich wierzchu opuszką palca. Nie lepią się? To znaczy, że można je wsadzać do piekarnika.
W piekarniku powinny siedzieć około 20 minut. Ale zależy to od wielkości ciastek i kaprysów piekarnika.
Po 15 minutach sprawdźcie czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
Upieczone makaroniki wyjmujemy z pieca, studzimy.
Wystudzone zdejmujemy z blachy i przekładamy do zamykanego pojemniczka.

Na początku wydawało mi się, że poniosłam porażkę. Makaroniki świeżo zdjęte z blachy były twarde jak kość. Kiedy wystygły przełożyłam je bez przekonania kremem i zamknęłam w pudełku.
Pomyślałam, że przynajmniej ładnie wyglądają.
Wieczorem przeprowadziłam eksperyment na MMŻ. Dwa niewinne różówiątka wylądowały na talerzyku.
I tu niespodzianka. MMŻ zażądał więcej. Troszkę mu nie wierzyłam, bo wiadomo co robi mąż by zadowolić swoją drugą połówkę. Nawet zakalec wsunie.
Ale okazało się, że ciasta są akurat takie jak powinny być. Z zewnątrz kruche a w środku miękkie.
I są naprawdę urocze.
Już wiem, że moje plany, zakrojone na szeroką urodzinową skalę, wezmą pod uwagę różowe makaroniki.







Smacznego  

piątek, 13 marca 2015

Pożegnanie z zimą czyli ciasto biszkoptowe z masą makową z figami i musem z białej czekolady

























Rzadko się zdarza, że pracuję synchronicznie. Mam na myśli bloga. Chyba nigdy dotąd nie przygotowywałam potrawy i jednocześnie zapisywałam kolejne etapy pracy.
Zazwyczaj coś tam gotuję lub piekę a na samym szarym końcu zapisuję przepis.
Są tego oczywiste konsekwencje.
Czasami między pierwszymi dwoma etapami a trzecim upływa tyle czasu, że zapominam ile czego dałam. Lub co gorsza, zapominam co w ogóle dodałam.
Nie ma problemu kiedy korzystam z gotowego przepisu. Ale kiedy coś mi w wpadnie do głowy znienacka, w ramach radosnej twórczości, w zamian, natychmiast mi z głowy wypada konieczność zapisywania.
Potem błąka mi się po głowie niekompletny przepis. Zdjęcia są, wspomnienie również jak żywe, tylko źródła brak.
Zawsze sobie wtedy solennie obiecuję, że następnym razem oprócz noża i widelca w ręce, będę miała zatknięty za ucho ołówek.
I oczywiście na obietnicy się kończy.
Dziś był dzień przełomowy. Wszystko odbywało się równolegle i w pełnej harmonii.
Może dlatego, że każda część ciasta dawała mi chwilę wolnego w oczekiwaniu bądź na wystygnięcie, bądź upieczenie.

Co prawda nie jest to tort, a już na pewno nie ma nic wspólnego z klasyką ale takie małe odstępstwo od normy niech mi będzie wybaczone.

Chciałam się tym ciastem pożegnać z zimą. Mak jest dla mnie synonimem zimowych produktów. Nigdy nie zdarzyło mi się upiec makowca w żadnym innym miesiącu, poza zimowymi.
W spiżarni zachomikowałam dwa opakowania maku i wstydem byłoby go zmarnować.
Padło więc na ciasto makowe z puchowym czekoladowym musem, przypominającym pola w śniegu.
Mówię tym ciastem: do widzenia zimo i oby długo cię nie było.




Ciasto biszkoptowe z masą makową z figami i musem z białej czekolady

3 jajka
3 łyżki cukru pudru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
3 łyżki mąki pszennej
szczypta soli

Masa makowa:
400 g mielonego maku
3 jajka
3,4 kostki masła, w temperaturze pokojowej
3/4 szklanki płynnego miodu
4 łyżki drobnego cukru
4 łyżki oleju
1 szklanka pokrojonych fig suszonych, migdałów i skórki pomarańczowej.

Mus z białej czekolady:

400 ml kremówki
3 tabliczki białej czekolady

Zaczynamy od przygotowania masy makowej.
Zalewamy zmielony mak wrzątkiem. Wody dolewamy stopniowo, by masa po zamieszaniu dawała się lepić w kulki (to taki rodzaj testu). Mak nie powinien być sypki ale też nie może podchodzić wodą.
Najlepiej wlejcie do maku pół szklanki wrzątku i porządnie zamieszajcie. Potem dolewajcie wodę po trochu do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
Do masy makowej dodajemy miód, olej, bakalie. Mieszamy i studzimy.
W tym czasie ubijamy na sztywno białka. W osobnej misce miksujemy na puch masło z cukrem.
Potem dodajemy, ciągle miksując, żółtka.
Łączymy masę makową z masą jajeczną (łyżką) i bardzo ostrożnie i delikatnie dodajemy ubite białka.
Wykładamy masę makową na blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia i wstawiamy na 35-40 minut do piekarnika.
Kiedy mak się piecze przygotowujemy biszkopt.

Oddzielamy białka od żółtek. Ubijamy białka na pianę i dodajemy cukier. Potem wlewamy po kolei żółtka. Wyłączamy mikser i delikatnie, łyżką, dosypujemy przesiane przez sito mąki. Krótko mieszamy.
Wyjmujemy podpieczony makowiec z pieca (nie wyłączamy go) i na gorące ciasto wlewamy biszkopt. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika na 7-10 minut.
Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika i studzimy.

Kiedy ciasto jest zupełnie zimne, kładziemy na nim np deskę do krojenia i delikatnie przewracamy na plecki. Takie upside down. Biszkopt stanowi teraz dolną część ciasta a makowiec leży na biszkopcie.

Czas  na trzecią warstwę ciasta czyli mus z białej czekolady.

200 ml kremówki wlewamy do garnuszka i mocno podgrzewamy. Nie zagotowujemy. Zdejmujemy gorącą śmietanę z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy aż się cała nie rozpuści. Studzimy.
Ubijamy pozostałą kremówkę i łączymy, łyżka po łyżce, z płynną ale zimną czekoladą.
Wylewamy mus na makowiec i schładzamy kilka godzin w lodówce.
Dekorujemy np suszonymi figami.

Wszystko wygląda jak zimowy, przysypany śniegiem, zmrożony szronem pejzaż.
Piękny ale już należący do przeszłości.




Smacznego


sobota, 28 lutego 2015

Tort "opera" czyli z miłości do klasyki


























Pamiętacie Scarlett O'Hara z Przeminęło z wiatrem?
Pamiętacie jaki miała sposób na oswojenie problemu? - „Pomyślę o tym jutro.”
Wzięłam z niej przykład. Jeżeli masz problem i nie potrafisz go rozwiązać, nie martw się, bo twoje zamartwianie się nic nie zmieni. Jeżli zaś potrafisz znaleźć rozwiazanie, to nie martw się tym bardziej.
Co prawda łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale przynajmniej się staram.
Mam też w mieście zadania do wykonania i muszę się skupić na tym, co budujące, a nie na tym, co dołujące.
Obiecuję, że wszystkie perypetie rozpoczęte w Domu na końcu zostaną opisane i udokumentowane stosownymi zdjęciami.
Tutaj wracam do pieczenia i gotowania.
Dziś zaczęłam serię cukierniczą pod tytułem Klasyka Tortowa.
Jak to się stało, że dotychczas nie wpadł mi ten pomysł do głowy? Operę uwielbiam, muzykę klasyczną w znakomitej większości również. Przecież są ciasta, słynne na cały świat, które i z jednym, i z drugim pięknie się kojarzą.
Tort „opera”, tort Pawłowej, Fedora na cześć Sarah Bernhard zaczynają moją listę. Potem będą klasyki może mniej muzyczne, ale nie mniej sławne.
Większość z nich będę piekła po raz pierwszy i już jestem ciekawa efektów.
Na pierwszy ogień poszedł tort "opera".
Przepisów jest bez liku. Wszystkie do siebie podobne, bo jakże by inaczej. Do klasyków trzeba podchodzić z należnym im szacunkiem. Różnice między przepisami polegały na różnych ilościach poszczególnych składników.
Po gruntownym przygotowaniu teoretycznym przyszedł moment wyboru tego jedynego. Padło na Erika Lanlarda. Dość często zaglądam do jego książki „Chocolat” i wiem, że mogę na niego liczyć.
Tym razem się przeliczyłam. Zamiast jednego tortu wyszedł mi jeden i jedna trzecia. Albo autor nie był precyzyjny, albo moje ciasto urosło ponad przeciętną.
Oto szczegóły.




Ciasto „opera”
blaszka 20 na 30 cm

biszkopt migdałowy:
3 białka
150 g mielonych migdałów
150 g cukru pudru
3 jajka
35 g mąki
20 g topionego, wystudzonego masła

krem kawowo maślany:
200 g drobnego brązowego cukru
2 łyżki wody
1 jajko
1 żółtko
200 g miękkiego masła
2 łyżki zaparzonego, wystudzonego espresso

czekoladowy ganasz:
250 g ciemnej czekolady
35 g masła
125 ml kremówki
125 ml mleka

syrop kawowy:
50 ml mocnego espresso
2 łyżki dobrego rumu
1 łyżeczka cukru

Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 180 stopni.

Zaczynamy jak zwykle od biszkoptu.
Potrzebujemy dwóch misek. W jednej ubijamy białka na sztywno z łyżką brązowego cukru. W drugiej mieszamy mielone migdały, cukier puder i 3 jajka. Ubijamy mikserem na puszystą masę. W przepisie jest powiedziane, że krem powinien podwoić swoją objętość.
Mój mikser ubijał jak szalony ale podwoić masy się nie udało.
Jako, że co innego zaprzątało mi głowę, nie przejęłam się tym odstępstwem od książkowej normy.
Do ubitej masy sypiemy przesianą mąkę i mieszamy dokładnie.
Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 10- 15 minut. Kiedy ciasto jest złocistego koloru wyjmujemy je z pieca.
Nie wiem czy to wina piekarnika, ale moje ciasto potrzebowało 25 minut aby być złote. Wierzę Erikowi, że siedem minut wystarczy, ale chyba tylko w przypadku absolutnej symbiozy cukiernika i sprzętu.

Stygnące ciasto daje nam czas na zrobienie wypełnienia czyli ganaszu i kremu.

Maślany krem kawowy:
Ubijamy na puch jajko z żółtkiem.
Solidną patelnię z grubym dnem stawiamy na ogniu. Lejemy wodę i sypiemy cukier. Lekko kręcimy patelnią by woda zamoczyła cukier.
Nie używamy żadnych narzędzi bo karmel się skrystalizuje. Kiedy temperatura karmelu osiągnie 120 stopni (termometr cukierniczy był moim początkiem sukcesów z karmelem), zdejmujemy patelnię z ognia.
Teraz następuje niebezpieczna część naszego zadania. Musimy wlać gorący karmel do misy wciąż miksowanych jajek. Róbcie to ostrożnie, bo karmel może poparzyć. Nie przejmujcie się tym, że karmel osiadł częściowo na ścianach miski. Reszta wylądowała gdzie trzeba i stworzyła pyszny początek kremu.
Studzimy masę karmelowo jajeczną. Do wystudzonej masy dodajemy po łyżce miękkiego masła, ciągle miksując.
Podobno na tym etapie może nam się wydawać, że masa się zwarzyła. U mnie nic podobnego się nie wydarzyło. Wszystko ubiło się perfekcyjnie i dało puszysty, gładki krem.

Czas na ganasz czekoladowy. Do miski postawionej na garnku z gotującą się wodą wkładamy wszystkie składniki. Kiedy czekolada i masło zaczynają się topić wyłączamy ogień. Mieszamy do idealnego połączenia się w gładki sos czekoladowy. Studzimy sos.

Aby zrobić syrop do nasączenia ciasta musimy połączyć kawę, rum i cukier.
Czas na poskładanie tortu.

Jeżeli wasz biszkopt upiekł się jak trzeba a jego grubość nie przekracza dwóch centymetrów, to pokrójcie go na trzy równe części, w poprzek szerszej ścianki blachy.
Mój biszkopt urósł jak na drożdżach i musiałam go pokroić wzdłuż na dwa placki.
Do poskładania tortu potrzebne są trzy części ciasta.
Dolną część skrapiamy syropem kawowym i grubo smarujemy ganaszem czekoladowym.
Na nim kładziemy drugą część ciasta, którą również skrapiamy syropem. Wykładamy cały maślany krem kawowy, wyrównujemy i przykrywamy trzecią częścią ciasta. Znów skrapiamy syropem i pokrywamy resztą ganaszu. Wyrównujemy powierzchnię i odkładamy ciasto w chłodne miejsce.
Kiedy wszystkie części zastygną, możemy udekorować tort.

Co mogę o nim powiedzieć? Jest barokowy. To pierwsze co przyszło mi do głowy. Jest cieżki, słodki, mocno czekoladowy z wyraźnym smakiem kawy.
Jest cudnie aksamitny i rozpływający się w ustach.
Jest zdecydowanie nie dla mnie. Wolę lżejsze klimaty. I choć barokowa opera z jej muzycznym i scenicznym przepychem trafia w mój gust, to jednak ciasto w tej konwencji niekoniecznie.
Wypróbowałam i długo do niego nie wrócę. Można zjeść malutki kawałek z dużą filiżanką gorzkiego espresso.
Dla tych, co lubią baaaaaaaaardzo słodkie i ciężkie smaki to ciasto wymarzone.
Zadecydujcie sami.




























Smacznego i słodkiej niedzieli

czwartek, 11 grudnia 2014

Niebieski latawiec i piernikowe ciastka z musem morelowym i waniliową pianką


























Wczoraj było pięknie.
Można po tygodniu całodniowych ciemności zapomnieć o tym, że w życiu są jakieś pozytywne strony. Na szczęście jeden pogodny poranek zmienia nastawienie o 180 stopni.
Wszystko rano było białe i skrzące. Pierwszy poważny poranny przymrozek. W ruch poszły drapaczki do szyb i odmrażacze. Pechowcy nie umieli włożyć kluczyków do zamków.
A szczęśliwcy założyli czapki, słoneczne okulary i poszli napawać się widokami.
Niektórzy nawet pojechali za miasto.
Opowiadali potem, że widzieli zimę. I sarny na polu. I latawca niebieskiego. I jak para ulatywała obłoczkami z psich nosów.
Opowiadali jak słońce zgarniało z trawy poranne igiełki i jak zima zawzięcie broniła swojego mrocznego terytorium. Jak świat podzielił się na ten po jasnej i ten po ciemnej stronie mocy. Na szczęście tylko w kwestii zimy. Granice między zielenią a bielą były jak odcięte nożem. Żadne półśrodki nie miały tu wstępu. Albo cień i mróz, albo słońce i zieleń.
I wrócili szczęśliwi, choć nie było ich tylko dwie godziny. Jak to dobrze, że niektórym do szczęścia wystarczy kolor niebieski, odrobina wyobraźni, dwa słoneczne promyki. i może coś jeszcze.
Jako dodatek do ich pogodnego nastroju wymyśliłam ciasteczka. Jest w nich nieco mroczne ciasto, słoneczny mus i lekka jak szron pianka. Taki obrazek wczorajszego dnia...

A tak na marginesie, kto puszcza latawce w grudniu?


























Piernikowe ciastka z musem morelowym i waniliową pianką
(foremka wielkości 23 x 18)

piernikowe ciasto:

2 łyżki miodu
1 łyżka brązowego cukru
30 g masła
1 jajko
pół szklanki mąki
1 łyżeczka kakao
1 łyżeczka przyprawy do piernika
pół łyżeczki proszku do pieczenia

W garnuszku podgrzewamy miód z cukrem i masłem.
Suche składniki przesiewamy przez sito do miski.
Do mieszanki miodowo maślanej, ciągle ciepłej (ale nie gorącej) wbijamy jajko i miksujemy przez chwilkę. Potem dodajemy suche składniki i mieszamy wszystko razem.
Masa będzie dość gęsta i zdecydowanie bardzo klejąca.
Najlepiej upiec ją z silikonowej formie. Jeżeli zdecydujecie się na tradycyjną foremkę, to wyłóżcie ją papierem do pieczenia i rozsmarowując masę nie traćcie cierpliwości. Zanurzanie łyżki w wodzie nieco ułatwia rozsmarowywanie ciasta na papierze.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i pieczemy ciasto 15 minut.
Byłam bardzo zdziwiona jak urosło. Po wystudzeniu, bez problemów dało się pokroić wzdłuż na dwie warstwy.

mus morelowy

1 galaretka morelowa (lub malinowa)
pół szklanki przetartej konfitury morelowej (lub żurawinowej czy malinowej)

Galaretkę rozpuszczamy w 1 szklance gorącej wody. Mieszamy do całkowitego jej rozpuszczenia.
Podgrzewamy w rondelku konfiturę. Potem przecieramy konfiturę przez sitko by pozbyć się kawałków owoców.
Łączymy przetartą konfiturę z galaretką i mieszamy. Odstawiamy do wystygnięcia. Najlepiej po wystygnięciu, włożyć galaretkę do lodówki. Kiedy zaczyna się ścinać, wyjmujemy ją z lodówki i wykładamy na dolną część piernikowego ciasta. Znów wstawiamy do chłodnego miejsca, by całość stężała.
I robimy waniliową piankę.

waniliowa pianka

4 białka
200 g drobnego cukru
4 łyżeczki żelatyny
110 ml wody
łyżka miękkiego masła
woda do rozpuszczenia żelatyny
esencja waniliowa

Cała zabawa z pianką jest nieco skomplikowana. Sprawę zdecydowanie ułatwia termometr cukierniczy (Charlie, dziękuję ci bardzo).
Jak ustalić temperaturę syropu cukrowego? Można zastosować metodę „nitki” ale dla mnie brzmiało to zbyt wyszukanie. Termometr jest tu jak koło ratunkowe. Jeżeli jeszcze nie wysłaliście listu do Dzieciątka, to dodajcie go do spisu życzeń świątecznych. Na pewno się przyda.

Odkładamy 2 łyżki cukru do osobnej miseczki. Do rondelka wsypujemy resztę cukru i wlewamy wodę. Podgrzewamy na małym ogniu i gotujemy do 130 stopni.
W tym samym czasie ubijamy na sztywno dodając odłożone wcześniej 2 łyżki cukru.

Żelatynę zalewamy w miseczce 3 łyżkami wody by napęczniała. Potem stawiamy miseczkę na garnuszku z gorącą wodą do rozpuszczenia się żelatyny.

Kiedy syrop cukrowy osiągnie temperaturę 130 stopni, zdejmujemy go z pieca i cienką strużką wlewamy do ciągle ubijanych białek. Ta się nazywa robienie bezy włoskiej. Człowiek całe życie się uczy.
Do ubijanej bezy, po wlaniu syropu, wlewamy ciepłą, rozpuszczoną żelatynę. Na koniec dodajemy miękkie masło i esencję waniliową.

Wydawało mi się, że pianka jest za rzadka, za mało puszysta i że nic z tego nie wyjdzie.
Więcej wiary w siebie.

Na wcześniej upieczony spód z musem morelowym wylewamy piankę waniliową i wstawiamy do lodówki. Po kwadransie, kiedy pianka już nieco okrzepnie, przykrywamy ją drugą warstwą piernikowego ciasta.
Chłodzimy całość w lodówce przez noc.
Potem zostaje nam zdecydować czy polewamy czekoladą czy nie.
Ja część posmarowałam czekoladą (to dopiero było wyzwanie!), a część (większą) pokroiłam na małe kawałki i udekorowałam tylko wierzch. Smarowanie czekoladą przerosło moje umiejętności.
Upaprane było całe otoczenie, ja, stół, pół kota a nawet firanka. Po wstępnej masakrze dałam sobie spokój.
Dzięki tej decyzji ciasta pięknie prezentują swoje wnętrze. I niczego nie trzeba się domyślać.
Smakują bardzo przed świątecznie.




Troszkę przypominają kostkę domino. U mnie zamiast marcepanu jest waniliowa pianka.

Smacznych przygotowań:)