Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mielone migdały. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mielone migdały. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 grudnia 2015

Czym ucieszyć listonosza czyli ciasteczka prezentowe z bakaliami i migdałowym kremem




















Ha, ha, ha. Macie mroczki przed oczami? Wydaje wam się, że jak co roku choinka wam się zwaliła na głowę? Czy może nareszcie postanowiliście odpuścić przedświateczną „spinkę” i z pudełkiem czekoladek siedzicie napawając się własną odwagą?
Gratulacje. Należycie do mniejszości. Reszta nas biega, goni, pędzi, leci i ciągle brakuje jej czasu.
Należę niestety do tych drugich.
Obudziłam się dziś po drugiej nad ranem i ze zgrozą przypomniałam sobie, że miałam upiec kruche ciasteczka, że pogubiłam się w prezentach, że lampa w sypialni nie zawieszona, że z ryb to tylko karp, że śledzie miałam kupić już tydzień temu. Obok MMŻ śnił kolejne losy polskich lotników w Bitwie o Anglię a ja robiłam listę spraw do załatwienia.
Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Po co ja kaczkę kupiłam? A te piękne wstążki, kupione we wrześniu, gdzie upchnęłam? Kiedy zdążę odwiedzić przyjaciół pod lasem? A choinka?! No, właśnie, co z drzewkiem?
Potem puknęłam się w głowę. Co jak co, ale choinka to nie moje zadanie. Ja w tej kwestii pełnię tylko funkcję oceniającego.
Ubieranie drzewka to odrębna historia warta kiedyś opisania.
Tradycją są nie działające lampki i potłuczony w ostatniej chwili szpic.
Jak widzicie, u mnie ostatnie dni przed świętami wyglądają podobnie jak w wielu innych domach.
Czyli nie ma się czym przejmować.
Niedziela przedświąteczna, jeśli nie jest spędzana w kolejce do centrum handlowego i łapania na chybił trafił kąpielowych gotowców jako „prezentów rozpaczy”, może być naprawdę sympatyczna.
Można pomyśleć (jeśli nie zrobiło się tego wcześniej) o prezentach. Nie myślę o prezentach, które mamy kupione już od czerwca. Nikt nie myśli o prezencie dla listonosza latem. No, chyba, że listonosz dostarcza nam coś więcej, niż kartki w wakacji od cioci Zuzi.
Dawanie znajomym drobnych prezentów jest świetnym sposobem okazywania pozytywnych uczuć.
Zrobione własnoręcznie pierniczki, zapakowane w ozdobny woreczek z odrobiną jedliny ucieszą sąsiadkę spod szóstki. Słoiczek malinowej konfitury owinięty bibułą będzie jak znalazł dla nauczyciela angielskiego. Puszka suszonej macierzanki sprawi niespodziankę mojej fryzjerce.
Moda zapanowała na prezenty hand made. I bardzo dobrze, bo dzięki temu moje zapasy nalewek znajdują nowe domy.
Dziś piekłam świąteczne mince pies ale nieco inne niż zazwyczaj. Będą super prezentem dla znajomych z pizzerii.




Kruche ciasteczka z bakaliowym nadzieniem i frangipanem

dzień wcześniej:
bakaliowe nadzienie*:

pół szklanki sułtanek
pół szklanki koryntek
pół szklanki pokrojonych suszonych fig
2 łyżki suszonej czarnej porzeczki
2 łyżki suszonej skórki pomarańczowej
2 łyżki suszonego mango
1 szklanka brandy lub rumu lub whisky
* zestaw bakalii jest absolutnie dowolny. Użyjcie tych, które lubicie.

Zalewamy owoce alkoholem i zostawiamy na noc.
Następnego dnia przekładamy owoce z zalewą do garnka, wsypujemy 2 łyżki brązowego cukru, 1 łyżeczkę przyprawy do piernika i zagotowujemy. Gotujemy na malutkim ogniu 5 minut i zdejmujemy. Dodajemy 2 łyżki dobrego miodu, mieszamy i studzimy.

ciasto:
na około 18 sztuk ciastek o średnicy 7 cm

180 g mąki
50 g cukru pudru
70 g zimnego, twardego masła, pokrojonego na kawałki
1 jajko
1 żółtko
szczypta soli

Zagniatamy szybko ciasto, formujemy kulę i schładzamy w lodówce minimum godzinę. Potem wyjmujemy ciasto, rozwałkowujemy jak najcieniej i wykładamy nim foremki.
Znów wkładamy do lodówki na pół godzinki.
W tym czasie włączmy piekarnik i rozgrzewamy go do 190 stopni.
Schłodzone foremki z ciastem wykładamy papierem do pieczenia. Wsypujemy na papier np. fasolę lub soczewicę. Robimy to by ciasto nie urosło nadmiernie a w foremce zmieściło się jeszcze nadzienie.
Foremki z ciastem, papierem i obciążeniem wkładamy na 15 minut do piekarnika. Potem wyjmujemy i studzimy.

frangipane:

1 szklanka mielonych migdałów
pół kostki miękkiego masła
1/3 szklanki cukru pudru
3 łyżki likieru grand marnier lub innego ulubionego
1 jajko
pół szklanki płatków migdałowych do posypania

Tu nie ma żadnej filozofii. Wszystko razem miksujemy. Nie wiem czy kolejność ma znaczenie ale ja najpierw ubijam masło z cukrem, potem dodaję jajko i migdały. Na koniec idzie likier.

Czas na złożenie wszystko w jedno ciasteczko.
Upieczone spody kruchego ciasta wypełniamy łyżeczką bakaliowego nadzienia. Na górę kładziemy łyżkę kremu migdałowego. Posypujemy płatkami migdałowymi.
Wkładamy foremki do piekarnika (ciągle 190 stopni) i pieczemy 15 minut.
Po upieczeniu czekamy aż ciastka wystygną. Wtedy możemy je wyjąć z foremek. Jeśli będzie trudno, to podważcie delikatnie nożem brzegi ciasta, by się odkleiło od foremki.

To połączenie nieśmiertelnego mincemeat, które ma tradycyjnie bardzo konkretny smak i aromat z delikatnym kremem migdałowym sprawiło, że ciasteczka są dużo subtelniejsze od tradycyjnych mince pies'ów.
Niestety, nie ja wpadłam na ten genialny pomysł. Znalazłam go w grudniowym Delicious i dzielę się z wami. Jeszcze zdążycie je upiec.





Smacznego i spokojnej niedzieli i szczere gratulacje dla tych dwóch szczęśliwców, którzy podzielą się wygraną w Totka.

czwartek, 26 marca 2015

Mały różowy drobiazg czyli różane makaroniki

























To się dopiero nazywa zaskoczenie. Pamiętam taką bajkę Magdaleny Samozwaniec.
"Ach Kasiu! -  krzyknął Stach
Za drzwiami stoi strach

Po czym go poznałeś, po czym?
Po tym, że ma wielkie oczy.

Są takie potrawy, które cieszą się opinią wyjątkowo trudnych. Składniki, techniki przygotowania lub po prostu ilość czasu, wymaganego do osiągnięcia idealnego efektu skutecznie zniechęcają nawet najbardziej wytrwałych.
Nie ma w kuchni nic bardziej dołującego niż przepaść między tym co nam się wymarzyło a tym co mamy przed sobą na talerzu.
Pierwsze chleby, pierwsza beza, próby upieczenia fileta z ryby w soli, racuchy drożdżowe, które skończyły jako twarde, małe pączki. I gwiazda gwiazd czyli moje „słynne” buraczki na kwaśno z dodatkiem vegety. Oj, mogłabym tak wymieniać i wymieniać.
I już wiem, że nie należy się bać kuchni. Każda próba prowadzi do wyciągania wniosków.
Do makaroników nawet nie podchodziłam. Nie urodził mi się dotychczas w głowie pomysł aby się z nimi zmierzyć.
Do dziś. Wszystkiemu winne resztki.
Do malakoffa zużyłam 3 żółtka. Zostały 3 białka. Miałam do wyboru bezę albo... bezy.
I z początku poszłam na łatwiznę. Zrobię bezy.
Ale czas mijał a słoiczek z białkami stał jak wyrzut sumienia. Ja omijałam go wzrokiem.
Dziś machnęłam ręką na wątpliwości. W końcu nikt mnie nie będzie oceniał. Jeżeli zrobię gniota, nikt się o tym nie dowie.
Chodzi mi po głowie pewne perwersyjne połączenie czekolady i róż. Małe migdałowe ciasteczka są maleńką przymiarką do większego projektu.
Zanim zanurzę się w czekoladzie sprawdzę jak sprawuje się konfitura różana w kremie.Tym oto sposobem wlałam białka do misy i zaczęłam swoją przygodę z makaronikami.

Kochani nie bójcie się makaroników. Są urocze, są przesłodkie i nie są niemożliwe do zrobienia. Nawet jeżeli nie są idealne (moim sporo do ideału brakuje), to i tak radość z udanej koronki dookoła ciastka jest bezcenna.



Makaroniki różane

80 g białek (u mnie były to białka z 3 jajek) w temperaturze pokojowej
100 g cukru pudru
30 g drobnego cukru
100 g mielonych migdałów
szczypta soli
odrobina różowego barwnika w żelu

krem różany

180 g kremowego serka (typu philadelphia)
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki konfitury różanej
odrobina różowego barwnika

Nie wiem czy moja metoda robienia makaroników znalazła by uznanie u cukierników ale ciasteczka wyszły cudne.

Przesiewamy cukier puder i mielone migdały przez sito. Jeżeli zostaną drobiny migdałów, trzeba je zmielić i znów przesiać. Mieszamy migdały z cukrem

Białka ze szczyptą soli ubijamy na sztywno i miksujemy z drobnym cukrem.Dodajemy barwnik.
Łączymy bez użycia miksera ubite białka z mieszanką cukru i migdałów.
Nie wsypujemy wszystkiego naraz. Wsypujemy po łyżce. Mieszamy delikatnie do połączenia się składników.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wyciskamy ciasto. Zostawiamy miejsce między ciastkami bo urosną.
Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 160 stopni.
W czasie kiedy piekarnik się rozgrzewa, ciasteczka niech sobie leżą w spokojnym miejscu. Powinny się nieco wysuszyć.
Czasami trwa to pół godziny, czasami 10 minut. Wczoraj było piękne słońce i makaroniki wyschły szybciutko. Jeżeli macie wątpliwości dotknijcie ich wierzchu opuszką palca. Nie lepią się? To znaczy, że można je wsadzać do piekarnika.
W piekarniku powinny siedzieć około 20 minut. Ale zależy to od wielkości ciastek i kaprysów piekarnika.
Po 15 minutach sprawdźcie czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
Upieczone makaroniki wyjmujemy z pieca, studzimy.
Wystudzone zdejmujemy z blachy i przekładamy do zamykanego pojemniczka.

Na początku wydawało mi się, że poniosłam porażkę. Makaroniki świeżo zdjęte z blachy były twarde jak kość. Kiedy wystygły przełożyłam je bez przekonania kremem i zamknęłam w pudełku.
Pomyślałam, że przynajmniej ładnie wyglądają.
Wieczorem przeprowadziłam eksperyment na MMŻ. Dwa niewinne różówiątka wylądowały na talerzyku.
I tu niespodzianka. MMŻ zażądał więcej. Troszkę mu nie wierzyłam, bo wiadomo co robi mąż by zadowolić swoją drugą połówkę. Nawet zakalec wsunie.
Ale okazało się, że ciasta są akurat takie jak powinny być. Z zewnątrz kruche a w środku miękkie.
I są naprawdę urocze.
Już wiem, że moje plany, zakrojone na szeroką urodzinową skalę, wezmą pod uwagę różowe makaroniki.







Smacznego  

sobota, 21 marca 2015

Co ma wieża do róży? Czyli tort Malakoff



Malakoff
  1. jedna z dzielnic Paryż
  2. miasto we Francji w rejonie Ile-de;France (mają tam rockowy festiwal)
  3. fort na Krymie pod Sewastopolem znany z Wojen Krymskich
  4. szwajcarska potrawa z serem wcale nie na słodko
  5. deser na część Napoleona III podobny do deseru charlotte na bazie śmietanki i kawy
  6. batonik czekoladowy z orzechami laskowymi, stworzony w XIX wieku na cześć bitwy pod Malakoff
  7. nazwa róży Tour de Malakoff
  8. wieża artyleryjska, obronna (np. w Głogówku)
  9. jeden z najsłynniejszych wiedeńskich deserów
Dużo tego prawda?
Internet pełne jest malakoffów. Który jest odpowiedzią na pytanie :„skąd wzięła się nazwa?”nie wiadomo.
Najważniejsze, że tort jest znany, jest kolejnym tortem klasycznym i co najważniejsze, nie jest trudny do zrobienia.
Nie wymaga pieczenia, jest bardzo treściwy i można go spotkać w większości wiedeńskich kawiarni.
Zanim sama się z nim zmierzyłam, zrobiłam sobie wycieczkę po okolicznych cukierniach. Nie znalazłam ani jednego tortu Malakoff.
Mówi się trudno i bierze się Malakoffa w swoje ręce.
Poniżej podaję przepis. Na szczęście zrobiłam go w najmniejszej foremce, bo ilość kalorii może przyprawić o depresję ( tych dbających o linię).




Tort Malakoff
foremka o średnicy 17 cm

biszkopt

2 jajka
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
pół łyżeczki proszku do pieczenia

krem:

3 żółtka
60 g cukru pudru
70 g miękkiego masła
120 g mielonych migdałów
300 ml ubitej kremówki
3 łyżki likieru pomarańczowego Cointreau

do nasączenia:

1/3 szklanki przegotowanej i wystudzonej wody
1/3 szklanki likieru pomarańczowego

oraz 200 ml kremówki do pokrycia tortu i zrobienia dekoracji

Zamiast piec biszkopt możecie kupić podłużne biszkopty i ich użyć do zrobienia tortu.
Mnie, w niezrozumiałym dla mnie samej amoku, chciało się piec własny biszkopt. Jakbym nie miała nic innego do roboty.
Jeżeli zdecydujecie się upiec biszkopt oto instrukcja.
Oddzielamy żółtka od białek. Ubijamy białka na sztywno i wsypujemy cukier puder, ciągle miksując. Następnie wlewamy żółtka i miksujemy do uzyskania puszystego blado żółtego kremu.
Odstawiamy mikser i bierzemy do ręki łyżkę.
Do masy jajecznej wsypujemy wymieszane razem i przesiane przez sito mąki i proszek.
Delikatnie, by krem nie opadł, łączymy mąki z masą jajeczną.

Dno foremki wykładamy papierem do pieczenia. Jeżeli mamy dwie foremki tego samego rodzaju, to dzielimy ciasto na dwie części po równo i wypełniamy nim dno formy.
Jeżeli nie jesteśmy szczęściarzami i mamy tylko jedną formę, to najpierw pieczemy jedną porcją ciasta, a po tem drugą.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i wkładamy do niego formę na 15 minut.
Po tym czasie, kiedy ciasto jest złote i upieczone, wyjmujemy krążek ciasta z formy razem z papierem a po wytudzeniu foremki powtarzamy operację wykładania dna formy. I pieczemy drugą część ciasta. Dzieki temu mordęga w postaci równego pokrojenia biszkoptu na dwa blaty będzie nam oszczędzona.

Upieczone i stygnące blaty odwracamy na plecki czyli papierem do góry i delikatnie zdejmujemy go z ciasta.

Zajmujemy się kremem. Tutaj uwaga: krem do malakoffa jest z gatunku mających skłonności do zwarzenia się. Jeżeli to nieszczęście spotka was przy miksowaniu masła z jajkami, to pół biedy. Stawiamy wtedy miskę z żałosną treścią na garnku z gotującą się wodą i miksujemy póki masa nie odzyska jedwabistości.
Gorzej jeżeli masa zwarzy się po dodaniu mielonych migdałów lub ubitej śmietany. Wtedy możemy albo liczyć na niewyrobienie kulinarne gości (może nie zauważą) albo wywalamy wszystko do kosza i pieczemy brownie.

Pomińmy jednak niebezpieczeństwa i zajmijmy się kremem.
Ubijamy na puch żółtka z cukrem. Dodajemy do wciąż miksowanej masy masło po kawałeczku. Miksujemy. Po chwili niepewności krem zaczyna wyglądać pięknie. Kiedy jest gęsty i błyszczący wlewamy (bardzo ostrożnie) likier. Miksujemy. Potem dodajemy mielone migdały.
Ostatnią czynnością jest połączenie ubitej kremówki z masą jajeczną. Robimy to etapami, żeby się kremówka nie przestraszyła. Nieco kremówki i nieco kremu mieszamy w osobnej misce. To taki trochę wieczorek zapoznawczy.
Potem powinno już odbywać się wszystko bez problemów.

Wystudzony biszkopt (pierwszy blat) nasączamy ponczem i smarujemy grubo kremem. Przykrywamy drugim blatem. Jego też nasączamy ponczem. Całość smarujemy resztą kremu.
Wkładamy na kilka godzin do lodówki. 
Przed podaniem ubijamy kremówkę, smarujemy nią boku i wierzch tortu i obsypujemy płatkami migdałowymi.

To kolejne ciasto z gatunku „błyskawiczne”. Nie wymaga długich podchodów i cackania.
Nie bardzo rozumiem jego popularność, bo to po prostu torcik biszkoptowy z migdałowo pomarańczowym kremem. Za bardzo nawet jest kremowy.

Nie dziwcie się obecności truskawek na niektórych zdjęciach. Po prostu ilość bieli i odcieni kremu spowodowały, że miałam ochotę ten tort pochlapać czerwoną farbą.
Tak wygląda dużo lepiej (moim zdaniem).

























Obiecałam, zrobiłam, spróbowałam.
Może kiedyś do niego wrócę.


Pięknego wolnego i smacznego

sobota, 7 marca 2015

Ograniczone zaufanie i tort szwardzwaldzki





















Nie wierzcie przepisom. Albo raczej zachowajcie czujność, bo przepis nie oznacza gwarancji sukcesu.
Czasami mam wrażenie, że niektóre przepisy są czysto teoretyczne. Jakby ich autor coś tam sobie wymyślił, lub gdzieś przeczytał, ale sam nie sprawdził.
Zdarzyło mi się parokrotnie wyrzucić efekt takiego wiernego trzymania się instrukcji. Przygotowując przekładańca łososiowo szpinakowego, ciasto wg przepisu oczywiście, wyszło mi twardsze niż kruche a powinno być biszkoptowe. Innym razem robiąc na wielkanoc zaparzaną babkę drożdżową ktoś zapomniał dodać, że zaparzanie wymaga energicznego mieszania, bo inaczej grudy zostaną raz na wieki. Z racuchów, smażonych jakże by inaczej wg przepisu na blogu, upiekłam ciasto drożdżowe bo konsystencja była chlebowa.
Z kremami bywa inaczej bo są kapryśne, ale ciasto podstawowe nie powinno sprawiać niespodzianek.
A przede wszystkim wysyłany w świat przepis powinien być sprawdzony na własnej skórze.
Książki wcale nie są lepsze od blogów. Wydawałoby się, że słowo pisane na papierze jest bardziej wiarygodne. Nic bardziej mylnego. Tyle razy zdarzyły mi się zaskakujące niespodzianki, że do książek też podchodzę z rezerwą.
Jest taka książka, która bije rekordy nieprecyzyjności. Trzy razy korzystałam z jej zasobów i trzy razy moje próby kończyły się fiaskiem.
Mam zwyczaj opisywania na marginesie swoich wrażeń. Oto jeden z cytatów: „ciasto kruche z tego przepisu jest pomyłką!”, albo „kto da radę zamieszać te składniki! Chyba tylko betoniarka!”
Tort szwardzwaldzki był trzecią i przysięgam, ostatnią próbą.
Ten, który opisuję dzisiaj jest efektem drugiego podejścia. Jest sprawdzony i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zrobiłam go własnymi rękami. Wersja, zrobiona wg książki Czekolada Rosalby Gioffe wylądowała w koszu na śmieci.

Kilka słów o torcie.
Jest doskonały. Co mam na myśli? Jest niezbyt pracochłonny, efektowny, nieciężki i pięknie łączący smaki owoców, śmietany i czekolady.
Jest tak doskonały, że aż....nudny.
Szukałam powodu dlaczego nie robiłam go wcześniej. I już wiem. Wydawał mi się nudny. Nie ma w nim nic zaskakujacego. Jest jak ciepłe kapcie po powrocie do domu. Kojarzy mi się z wakacjami spędzanymi zawsze pod tą samą gruszą.
Jest jak stary przebój, do którego wracamy po wysłuchaniu nowej modnej płyty.
Czyli jest dobry. Jest w nim sama swojskość. Nie kojarzy się z niczym niebezpiecznym. Nic w nim nie może się zepsuć. Chyba, że skorzystacie z trefnego przepisu na ciasto.
Czyli co? Podsumowując, jest doskonały.
Przepraszam cię torcie, że miałam o tobie takie niskie zdanie.




Tort szwardzwaldzki

forma o średnicy 19 cm

ciasto:
4 jajka
100 g cukru
50 g mąki
3 łyżki kakao
50 g mielonych migdałów
30 g stopionego i wystudzonego masła
pół łyżeczki proszku do pieczenia

do przełożenia:
400 ml kremówki
pół kilograma wiśni (mrożonych lub z kompotu)
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
4 łyżki cukru

do nasączenia:
1/3 szklanki wody
2 łyżeczki cukru
4 łyżki wiśniówki

tarta gorzka czekolada i kilka wiśni do dekoracji

Włączamy piec, ustawiając temperaturę na 180 stopni. Dno formy wykładamy papierem do pieczenia.

W rondelku, na małym ogniu podgrzewamy wiśnie z cukrem. Mrożone gotujemy 5 minut, kompot tylko pdgrzewamy. Odlewamy 1/3 szklanki soku z wiśni i odkładamy kilka wiśni do dekoracji. Studzimy odlaną część soku i mieszamy z mąką ziemniaczaną. Potem wlewamy do lekko gotujących się wiśni. Mieszamy, by nie było grudek, do zagęszczenia się soku. Powinniśmy otrzymać sos podobny do kisielu.
Zdejmujemy garnek z pieca i studzimy wiśnie.

Oddzielamy białka od żółtek i ubijamy białka na sztywną pianę. Odstawiamy na bok.
Ubijamy na puch żółtka z cukrem. Mieszamy z mielonymi migdałami. Dodajemy przesianą mąkę z proszkiem i kakao. Mieszamy do połączenia się składników.
Wlewamy chłodne masło i znów mieszamy.
Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami.
Ciasto wykładamy do formy i pieczemy 40 minut (do suchego patyczka). Potem wyjmujemy i studzimy.
Wystudzone kroimy na dwa lub trzy blaty.

Mieszamy składniki ponczu.
Ubijamy śmietanę. Jeżeli nie ufacie śmietanie i boicie się, że podejdzie wodą, połączcie ubitą śmietanę z dwiema łyżkami rozpuszczonej i wystudzonej żelatyny. Lub użyjcie zagęstnika do bitej śmietany.

Składamy ciasto.
Na płaskiej powierzchni kładziemy dolny plat. Nasączamy go ponczem wiśniowym i wykładamy połowę masy wiśniowej. Na wiśnie nakładamy warstwę śmietany.
Przykrywamy drugim blatem ciasta, lekko przyciskamy go i powtarzamy poprzednie czynności czyli: nasączamy, kładziemy resztę wiśni, potem śmietanę.
Znów kładziemy blat (ostatni) ciasta i znów nasączamy. Ty razem jednak resztą śmietany dekorujemy całe ciasto.
Boki obsypujemy tartą czekoladą według uznania.
Górę tortu ozdabiamy pozostawionymi wiśniami, choć przyznam, że użycie takich zwiędłych owoców jest średniej urody ozdobą.
Gdybyście pytali co to za pestka jest zostawiona w wiśniach, to odpowiadam, że to mój patent, by nieco przywrócić wiśniom ich pierwotny wygląd. Nafaszerowałam środki tych omdlałych wisienek kuleczkami z marcepanu. Wyglądają nieco lepiej niż te wyjęte z kompotu.






Smacznego i wiosennej niedzieli

sobota, 28 lutego 2015

Tort "opera" czyli z miłości do klasyki


























Pamiętacie Scarlett O'Hara z Przeminęło z wiatrem?
Pamiętacie jaki miała sposób na oswojenie problemu? - „Pomyślę o tym jutro.”
Wzięłam z niej przykład. Jeżeli masz problem i nie potrafisz go rozwiązać, nie martw się, bo twoje zamartwianie się nic nie zmieni. Jeżli zaś potrafisz znaleźć rozwiazanie, to nie martw się tym bardziej.
Co prawda łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale przynajmniej się staram.
Mam też w mieście zadania do wykonania i muszę się skupić na tym, co budujące, a nie na tym, co dołujące.
Obiecuję, że wszystkie perypetie rozpoczęte w Domu na końcu zostaną opisane i udokumentowane stosownymi zdjęciami.
Tutaj wracam do pieczenia i gotowania.
Dziś zaczęłam serię cukierniczą pod tytułem Klasyka Tortowa.
Jak to się stało, że dotychczas nie wpadł mi ten pomysł do głowy? Operę uwielbiam, muzykę klasyczną w znakomitej większości również. Przecież są ciasta, słynne na cały świat, które i z jednym, i z drugim pięknie się kojarzą.
Tort „opera”, tort Pawłowej, Fedora na cześć Sarah Bernhard zaczynają moją listę. Potem będą klasyki może mniej muzyczne, ale nie mniej sławne.
Większość z nich będę piekła po raz pierwszy i już jestem ciekawa efektów.
Na pierwszy ogień poszedł tort "opera".
Przepisów jest bez liku. Wszystkie do siebie podobne, bo jakże by inaczej. Do klasyków trzeba podchodzić z należnym im szacunkiem. Różnice między przepisami polegały na różnych ilościach poszczególnych składników.
Po gruntownym przygotowaniu teoretycznym przyszedł moment wyboru tego jedynego. Padło na Erika Lanlarda. Dość często zaglądam do jego książki „Chocolat” i wiem, że mogę na niego liczyć.
Tym razem się przeliczyłam. Zamiast jednego tortu wyszedł mi jeden i jedna trzecia. Albo autor nie był precyzyjny, albo moje ciasto urosło ponad przeciętną.
Oto szczegóły.




Ciasto „opera”
blaszka 20 na 30 cm

biszkopt migdałowy:
3 białka
150 g mielonych migdałów
150 g cukru pudru
3 jajka
35 g mąki
20 g topionego, wystudzonego masła

krem kawowo maślany:
200 g drobnego brązowego cukru
2 łyżki wody
1 jajko
1 żółtko
200 g miękkiego masła
2 łyżki zaparzonego, wystudzonego espresso

czekoladowy ganasz:
250 g ciemnej czekolady
35 g masła
125 ml kremówki
125 ml mleka

syrop kawowy:
50 ml mocnego espresso
2 łyżki dobrego rumu
1 łyżeczka cukru

Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 180 stopni.

Zaczynamy jak zwykle od biszkoptu.
Potrzebujemy dwóch misek. W jednej ubijamy białka na sztywno z łyżką brązowego cukru. W drugiej mieszamy mielone migdały, cukier puder i 3 jajka. Ubijamy mikserem na puszystą masę. W przepisie jest powiedziane, że krem powinien podwoić swoją objętość.
Mój mikser ubijał jak szalony ale podwoić masy się nie udało.
Jako, że co innego zaprzątało mi głowę, nie przejęłam się tym odstępstwem od książkowej normy.
Do ubitej masy sypiemy przesianą mąkę i mieszamy dokładnie.
Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 10- 15 minut. Kiedy ciasto jest złocistego koloru wyjmujemy je z pieca.
Nie wiem czy to wina piekarnika, ale moje ciasto potrzebowało 25 minut aby być złote. Wierzę Erikowi, że siedem minut wystarczy, ale chyba tylko w przypadku absolutnej symbiozy cukiernika i sprzętu.

Stygnące ciasto daje nam czas na zrobienie wypełnienia czyli ganaszu i kremu.

Maślany krem kawowy:
Ubijamy na puch jajko z żółtkiem.
Solidną patelnię z grubym dnem stawiamy na ogniu. Lejemy wodę i sypiemy cukier. Lekko kręcimy patelnią by woda zamoczyła cukier.
Nie używamy żadnych narzędzi bo karmel się skrystalizuje. Kiedy temperatura karmelu osiągnie 120 stopni (termometr cukierniczy był moim początkiem sukcesów z karmelem), zdejmujemy patelnię z ognia.
Teraz następuje niebezpieczna część naszego zadania. Musimy wlać gorący karmel do misy wciąż miksowanych jajek. Róbcie to ostrożnie, bo karmel może poparzyć. Nie przejmujcie się tym, że karmel osiadł częściowo na ścianach miski. Reszta wylądowała gdzie trzeba i stworzyła pyszny początek kremu.
Studzimy masę karmelowo jajeczną. Do wystudzonej masy dodajemy po łyżce miękkiego masła, ciągle miksując.
Podobno na tym etapie może nam się wydawać, że masa się zwarzyła. U mnie nic podobnego się nie wydarzyło. Wszystko ubiło się perfekcyjnie i dało puszysty, gładki krem.

Czas na ganasz czekoladowy. Do miski postawionej na garnku z gotującą się wodą wkładamy wszystkie składniki. Kiedy czekolada i masło zaczynają się topić wyłączamy ogień. Mieszamy do idealnego połączenia się w gładki sos czekoladowy. Studzimy sos.

Aby zrobić syrop do nasączenia ciasta musimy połączyć kawę, rum i cukier.
Czas na poskładanie tortu.

Jeżeli wasz biszkopt upiekł się jak trzeba a jego grubość nie przekracza dwóch centymetrów, to pokrójcie go na trzy równe części, w poprzek szerszej ścianki blachy.
Mój biszkopt urósł jak na drożdżach i musiałam go pokroić wzdłuż na dwa placki.
Do poskładania tortu potrzebne są trzy części ciasta.
Dolną część skrapiamy syropem kawowym i grubo smarujemy ganaszem czekoladowym.
Na nim kładziemy drugą część ciasta, którą również skrapiamy syropem. Wykładamy cały maślany krem kawowy, wyrównujemy i przykrywamy trzecią częścią ciasta. Znów skrapiamy syropem i pokrywamy resztą ganaszu. Wyrównujemy powierzchnię i odkładamy ciasto w chłodne miejsce.
Kiedy wszystkie części zastygną, możemy udekorować tort.

Co mogę o nim powiedzieć? Jest barokowy. To pierwsze co przyszło mi do głowy. Jest cieżki, słodki, mocno czekoladowy z wyraźnym smakiem kawy.
Jest cudnie aksamitny i rozpływający się w ustach.
Jest zdecydowanie nie dla mnie. Wolę lżejsze klimaty. I choć barokowa opera z jej muzycznym i scenicznym przepychem trafia w mój gust, to jednak ciasto w tej konwencji niekoniecznie.
Wypróbowałam i długo do niego nie wrócę. Można zjeść malutki kawałek z dużą filiżanką gorzkiego espresso.
Dla tych, co lubią baaaaaaaaardzo słodkie i ciężkie smaki to ciasto wymarzone.
Zadecydujcie sami.




























Smacznego i słodkiej niedzieli