Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karmel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karmel. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 listopada 2017

Gorzka pigułka i coś na osłodę czyli….naleśniki suzette







Gdyby urządzić ranking słów, najbardziej znienawidzonych przez facetów w tzw. codzienności jak myślicie, które zajęłoby miejsce na szczycie?
Wierność?
Pracowitość?
Trzeźwość?
Umiar?
Nie, moje drogie. Słowem, które wywołuje popłoch u każdego rasowego faceta jest "powtarzalność". Czyli czytaj: nuda, bezsens, nuda, nuda...
- Wakacje co roku u cioci Jolci (z braku tzw. środków)
- Codzienne odstawianie młodej do przedszkola (czasem zdarza się zapomnieć, że młoda wciąż siedzi na tylnym siedzeniu)
- Napełnianie zmywarki/opróżnianie zmywarki (na to znaleźli sposób: dwie zmywarki)
- Wynoszenie śmieci (znowu pełny kosz!!! Kiedy i czym ty to, kobieto napełniasz!!!)
- Rocznice (o zgrozo!!! Kiedy i która?!!!)
- Wizyty u mamusi (żony)
- Mówienie "kocham cię" (przecież wiesz....)
Jakoś cykliczne piątkowe spotkania z kolegami nie podlegają pod kategorię "powtarzalność".
No, ale oni załatwiają wtedy Bardzo Ważne Sprawy. Faceci w ogóle mają tylko BWS do załatwienia. Inne to zwykła strata czasu. Wbicie gwoździa czy wizyta u teściowej nie mieści się w grupie priorytetów. Zresztą jak tu porównywać ich życie z naszym. Przecież wiadomo, że u nich wszystko pisze się dużą literą.
A co z nami? Tu nas mam!
My uwielbiamy powtarzalność. Powtarzalność to nasze drugie ja. To nasza gwarancja bezpieczeństwa i spokoju.
Codzienny buziak na dzień dobry, herbata z mlekiem, koniecznie w tym samym kubeczku. Samochód parkujemy zawsze w tym samym miejscu, na kawę chodzimy do tej samej knajpki od liceum.
Nic tak dobrze nie uspokaja skołatanej duszy jak dobrze znana droga przez park. Ta sama połamana ławeczka, ta sama wiewiórka, może petów dziś więcej niż przedwczoraj.
Lubimy słuchane od lat te same piosenki i wciąż układamy ten sam pasjans.
Coś tam, ktoś bąknął, że powtarzalność to bezpieczeństwo.
Szybciutko zrobiłam ankietę u znajomych pań. Co jest dla nich najcenniejsze w związku? Zakładałam, że dla większości szczyt miłosnych uniesień nieco się już spłaszczył.
Otóż na siedem przetestowanych, sześć odpowiedziało: poczucie bezpieczeństwa. Bingo!
Ta jedna jest w świeżym związku i jej jeszcze tylko fikołki w głowie.
Czyli jednak. Co testosteron robi z człowiekiem?
Jak dajemy radę na co dzień nie oszaleć z pędzącym od zmiany do zmiany facetem?
Jakim sposobem on nie popadnie w letarg z nudów, między jednym wynoszeniem śmieci a drugim.
Jakim cudem gatunek ludzki jeszcze nie wymarł?
Gdyby się zastanowić, to różnic między nami jest więcej niż to na pierwszy rzut oka widać. I żadne poradniki, przewodniki, instruktaże, godziny szczerości z mamusią czy psiapsiółkami nie wyczerpują tematu.
Facet inny jest i basta. Ale żeby aż tak….?

Naleśniki suzette zrobię na przekór powyższemu tekstowi.
Powtarzalność powtarzalnością ale zrobienie suzette może grozić w najgorszym przypadku spalonym karmelem. Voila!




Naleśniki najlepsze z najlepszych czyli suzette:

Zakładam, że macie z przedwczoraj kilka więdnących naleśników. Macie też po dziurki w uszach(od kolczyków) wszelkiego rodzaju powideł, musów jabłkowych, dżemów truskawkowych i twarogów jakże patriotycznych.
Krótko mówiąc macie ochotę na odrobinę szaleństwa i niebezpieczeństwa. W takim razie to propozycja dla tych, łaknących adrenaliny.

kilka naleśników (bez wkładki)
Starta skórka z połowy pomarańczy
40 g drobnego cukru
40 g masła
sok z 2 małych pomarańczy
2 łyżki  Cointreau
2 łyżki  brandy
paseczki pomarańczy tzw. zest
kwaśna śmietana

Zaczynamy od górnego „c” i od razu idziemy na całość. Robimy karmel.
Na patelnię sypiemy drobny cukier. Na małym ogniu doprowadzamy go (nie dotykając) do złotego koloru.
Kiedy osiągniemy ten punkt, dodajemy masło i sok pomarańczowy. Zagotowujemy.
Wlewamy cointreau. Odparowujemy nieco sos by zgęstniał. Kładziemy na niego naleśniki poskładane w kopertę.
Polewamy brandy i podpalamy.
Ła! Znów ten dreszczyk emocji!
Kiedy ogień zgaśnie (wstrzymajcie się z gaśnicą i wzywaniem ukochanego na pomoc) przekładamy naleśniki na talerze.
Do sosu na patelni wrzucamy część skórek pomarańczowych i po chwili (niech będą ciepłe) polewamy sosem z pomarańczą naleśniki. Nonszalancko rozrzucamy po wierzchu skórki z pomarańczy i podajemy.
Kto ma barokowe upodobania, może postawić obok dzbanuszek z kwaśną śmietaną.





Smacznego


sobota, 9 kwietnia 2016

Deszczowy poranek i ciasto z brązowym masłem i kremem karmelowym




















Najbardziej lubię biegać w czasie deszczu.
Kiedy dziś rano wstałam i zobaczyłam mokre ulice, wiedziałam, że to będzie dobry poranek.
Pusto na ulicach, pusto w parku. Wniosek jest taki, że mało spotkam świadków moich męczarni.
Dużo ludzi biega. Dużo więcej niż się spodziewałam. I wydaje mi się, że wszyscy biegają szybciej ode mnie. I wszyscy wydają się mniej wykończeni ode mnie. Oj, niedobrze. A może dobrze.
Przecież nie biegam, żeby się z kimś ścigać. Mierzę się przede wszystkim ze sobą. I w tym punkcie, mogę powiedzieć, że daję sobie ze sobą radę.
Myśl o przebiegnięciu kilometra dwa miesiące temu byłaby przerażająca. Dziś sapię, mamroczę pod nosem, spływam potem ale daję radę. Mówi się, że człowiek długo pozostaje pod wrażeniem jakie zrobił na samym sobie. Coś w tym jest.
Dzisiejsze bieganie było samotne, szare, mokre i absolutnie doskonałe.
MMŻ, po moim powrocie, popatrzył na mnie jak na kosmitę. W sobotę rano dopuszczalne jest miękkie łóżko i ewentualnie książka. Bieganie, deszcz nie są elementami wkalkulowanymi w dzień wolny.
Tak, tak, ludzie są dziwni. Niektórzy wstają w sobotę przed siódmą i nie zważając na deszcz pędzą do parku, by się umęczyć jak nieboskie stworzenie.
A wiecie co było najlepsze? Kiedy wracałam, spotkałam podobnego do mnie, niezważającego na deszcz szaleńca w butach do biegania.
Jest jeszcze jedna korzyść z dzisiejszego poranka. Ciasto. Mogę bez wyrzutów sumienia zjeść kawałek. Może nawet dwa?













Ciasto z palonym masłem i kremem karmelowym
absolutne niebo w gębie z bloga call me cupcake

ciasto:
forma o średnicy:17 cm

150 g masła (z niego będziemy robić palone masło)
165 g drobnego cukru
2 jajka
120 ml letniego mleka
1 łyżka esencji waniliowej
180 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia75 g czekoladowych chipsów lub pokrojonej czekolady
szczypta soli

karmelowy sos:

150 ml kremówki
225 drobnego cukru
100 g zimnego masła
2 łyżki koniaku lub rumu
1 łyżka grubej soli

krem karmelowy:

2 białka (około 75 g)
90 g drobnego cukru
125 miękkiego masła
3 łyżki karmelowego sosu (patrz wyżej)

Całą zabawę zaczynamy od zrobienia brązowego masła.
Jestem jego wielką entuzjastką. Tajemnicą mojej ulubionej jajecznicy jest doprowadzenie masła do stanu lekkiej opalenizny i orzechowego zapachu. Wlanie płynnego jajka na masło w takim stanie, jest doznaniem zmysłowym. Ten zapach...ten dźwięk.
Kiedyś proponowałam już na blogu makaron z palonym masłem. Co tu dużo mówić. Pospolite masło kryje w sobie wielkie pokłady rozkoszy.
Wiem, ja też czytałam o miażdżycy i cholesterolu. I znam rewelacyjne wyniki zmiany diety na bezmasłową w pięknej Finlandii. Ale człowiek jest grzeszny i czasami ma ochotę na mały skok w bok.
Wiecie jak to jest: „lepiej spróbować i żałować, niż żałować, że się nie spróbowało”.


By masło nabrało wyjątkowego urzekającego smaku trzeba je roztopić. Stawiamy rondel na ogniu i wrzucamy do niego masło. Kiedy masło się stopi, gotujemy je, nie spuszczając z oka.
Kiedy zaczyna zmieniać kolor na ciemno złoty i poczujemy zapach lekko orzechowy, zdejmujemy rondel z pieca.
Przelewamy płynne masło do miski. To co zostało na dnie rondla (ciemne farfocle) wyrzucamy.
Wystudzone masło wstawiamy do lodówki by zgęstniało. Lecz nie zostawiajcie go tam na długo. Ono ma się tylko lekko ściąć. Ma zostać w takiej formie, w jakiej da się je zmiksować.

Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni.
Lekko zastygnięte masło miksujemy z cukrem na biały puch. Do niego wbijamy 2 jajka i ubijamy do połączenia się składników.
Mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia i solą. Mleko mieszamy z esencją waniliową.
Do miski z masłem, cukrem i jajkami na przemian dodajemy mąkę i mleko. Mieszamy na gładką masę i na koniec wsypujemy chipsy czekoladowe.
Przekładamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia.
Pieczemy ciasto 50 minut.
Studzimy i kroimy na trzy (zdolniejsi niech pokroją na cztery) krążki.

W czasie kiedy ciasto się piecze, możemy zająć się kremem i sosem karmelowym.
Do garnuszka wlewamy kremówkę i mocno ją podgrzewamy. Masło kroimy w kostkę.
Na patelnię z grubym dnem wsypujemy cukier. Włączamy piec i rozpuszczamy cukier.

Nie dotykamy karmelu ani łyżką, ani widelcem i trzymamy z daleka wszystkie części ciała. Jeśli bardzo was korci by coś przy nim majstrować, pokołyszcie patelnią.

Kiedy cukier się rozpuści i zacznie nabierać bursztynowego koloru, wrzucamy kawałki masła. Potem wlewamy gorącą kremówkę. Mieszamy aż sos nabierze aksamitnej konsystencji.
Przelewamy sos karmelowy do miseczki i zostawiamy do wystygnięcia. Po 10 minutach wlewamy do sosu koniak lub rum i mieszamy z solą.

By przejść do kremu potrzebujemy sosu karmelowego. Wystygłego.
Krem robimy na bazie bezy szwajcarskiej. Nie uciekajcie od ekranu, to nie jest jakiś cukierniczy dziwoląg. Jest łatwy do zrobienia i na sto procent przyda się przy robieniu jakiegoś tortu z wyjątkowej okazji.
Białka z cukrem umieszczamy na misce. Miskę stawiamy na garnku z gotującą się wodą. Podgrzewamy białka, mieszając, do rozpuszczenia się cukru. Jak to sprawdzić? Trzeba wziąć kroplę między palce i potrzeć. Jeśli nie czujemy drobinek cukru, znaczy, że białka są gotowe do ubicia.
Ciepłe białka ubijamy mikserem na sztywną pianę. Czekamy aż ostygnie.
Odkładamy końcówki do ubijania piany i bierzemy końcówkę do mieszania.
Ciągle mieszając, dodajemy do białek kawałki miękkiego masła. Nie przejmujcie się, jeśli w pewnej chwili masa będzie wyglądała na zwarzoną. Róbcie swoje a po chwili wszystko wróci do normy.
Krem stanie się zwarty i jedwabisty.
Dodajemy 3 łyżki sosu karmelowego i mieszamy do połączenia.
Przykrywamy miskę z kremem folią i wstawiamy do lodówki.

Schłodzone i pokrojone ciasto smarujemy sosem karmelowym a potem kremem. Każdy krążek ciasta.
Resztą kremu smarujemy boki i wierzch.
Wyrównujemy ciepłym nożem boki i wierzch ciasta.
Wkładamy ciasto do lodówki.
Wyjmujemy z lodówki pół godziny przed podaniem.

Doszliśmy do momentu przestrogi. Ktoś zapyta: do czego służy sos karmelowy? Otóż moi drodzy – do polania ciasta.
Ale tu tkwi małe „ale”
Jeśli polejecie gotowe ciasto sosem karmelowym i wstawicie do lodówki, to marzenie o pokrojeniu swojego dzieła możecie między bajki włożyć. W chłodzie sos karmelowy stanie się krówką lub toffi i pięknie zaskorupi ciasto. Może i ładnie będzie wyglądać, ale zjeść tego się nie da.
Wyjścia są dwa.
Pierwsze to zaprosić z pół tuzina znajomych miłośników słodyczy, polać ciasto sosem o temperaturze pokojowej, udekorować i od razu podać na stół.
Drugie wyjście jest mniej spektakularne. Kroić ciasto na kawałki i każdy kawałek polać sosem i udekorować.
Przyszło mi do głowy jeszcze jedno wyjście. Sos wg tego przepisu jest dość gęsty. Gdyby użyć większej ilości kremówki i nieco bardziej go rozcieńczyć, może dałoby się uniknąć dwóch wcześniejszych rozwiązań.





Życzę pięknego weekendu. Pachnącego wiosną i coraz bardziej zielonego.

I smacznego oczywiście

niedziela, 3 stycznia 2016

Flan karmelowy i kolejny dobry początek

























I już. Znów mamy czyste konto. Wystarczyło dotrwać do północy, trochę powrzeszczeć, wypić szampana, poprzytulać się z tym i tamtym i pewną ręką skreślić krótki numer 2015.
Po tych symbolicznych czynnościach możemy się poczuć rześko, świeżo i całkiem niewinnie. Przecież zaczynamy wszystko na nowo. Stare grzechy się nie liczą. Niespełnione obietnice odchodzą do lamusa. Niespłacone kredyty do pierwszego ponaglenia nie istnieją. Cieszymy się naszym entuzjazmem i nowymi zobowiązaniami, w których realizację święcie wierzymy.
Mijające lata niczego nas nie uczą. Pierwszego stycznia powinien mieć drugą nazwę: „ dzień świstaka”. Nie macie uczucia deja vu? Nie mówcie, że nie idziecie co roku tą samą ścieżką. Impreza, suknia, oko, szampan, balonik, „ona tańczy dla mnie”, cmoki, życzenia, lekki szumek w głowie rankiem.

U mnie było nieco inaczej. Wpłynęłam w nowy rok na kanapie, w ciepłych skarpetkach i z MMŻ obok. I wybraliśmy ten sposób najzupełniej świadomie. Zero spinania się i przymuszania do czegokolwiek. Zrobiliśmy przegląd Sylwestrów Naszego Życia i doszliśmy do wniosku, że czas spróbować czegoś innego.
Nagadaliśmy się jak rzadko, pochyliliśmy się nad tłumem (podglądniętym za pomocą TV) marznącym pod Spodkiem i obsłuchaliśmy się muzyki samodzielnie tego wieczoru wybranej przez nas samych.
O północy wypiliśmy po szklance wody mineralnej, bo cały gin wypiliśmy wcześniej a na szampana nie mieliśmy ochoty. Niczego nie porzucaliśmy ani niczego nie przyrzekaliśmy.
Prawie jak co dzień.
Potem grzecznie poszliśmy do łóżeczka by jeszcze przez kwadrans poczytać książki. Rankiem obudziliśmy się jak skowronki.
Na śniadanie zafundowaliśmy sobie wycieczkę do lasu. Nie było fajnie, bo aby było fajnie musiałabym oślepnąć. Ale o tym następnym razem.
Jutro z trudem trzeba będzie wrócić do normalnego trybu. Ale tylko na dwa dni.
Prawdziwe życie zacznie się dopiero 11 stycznia.
Dziś życzę wszystkim łagodnego przejścia z imprezy do pracy. Dla tych, którzy się martwią, mam dobrą wiadomość. Do wiosny już tylko 79 dni i z każdym dniem ta liczba się zmniejsza. 
Po drodze mamy mnóstwo okazji do świętowania: jest dzień Babci 21 stycznia i Dzień Dziadka dzień później,
Jest "śledź" 9 lutego, są 13 lutego Walentynki. W międzyczasie 11 stycznia zaliczymy Dzień Sprzątania Biurka. 25 wypijemy za powodzenie Kryptologii, 27 wstrzemięźliwie odniesiemy się do Dnia Dialogu z Islamem a 31 z radością oddamy się Dniu Przytulania się. Dzień ten możemy połączyć z Dniem Narodzin Rosyjskiej Wódki.
Drugiego lutego przyda nam się Dzień Pozytywnego Myślenia. Potem mamy jeszcze Dzień Kota i Dzień Wieloryba przeplatane Dniem Pizzy i Dniem Nutelli.
Krótko mówiąc, nie jest źle. Świąt przed nami bezliku.
Życzę również mocnych nerwów, cierpliwości i podchodzenia do życia z przymrużeniem oka. Przynajmniej od czasu do czasu.





Flan karmelowy
na około 4 foremki

3 jajka
1 żółtko
1 szklanka zgęszczonego mleka
pół szklanki kremówki
1 łyżeczka wanilii

karmel
pół szklanki cukru
1/3 szklanki wody

Na patelnię z grubym dnem wsypujemy cukier i wlewamy wodę. Obracamy patelnią aby woda dotarła do wszystkich zakamarków cukru. Włączamy ogień pod patelnią i nie mieszając topimy cukier. Możemy obracać patelnią ale wszelkie urządzenia do mieszania odkładamy do szuflady.
Jeśli nie mamy termometru cukierniczego, musimy zdać się na intuicję i sprawne oko. Cukier najpierw stanie się przeźroczysty a z upływem minut będzie przyjmował kolor od słomkowego do złotego. Dalsza przemiana cukru nas nie interesuje więc zdejmujemy patelnię z ognia.
Wlewamy karmel do foremek, w których mamy zamiar zrobić flan.

Jajka miksujemy z wanilią, mlekiem i śmietanką. Wlewamy masę jajeczną do foremek.
Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni.
Do naczynia np. prostokątnej formy do ciasta wlewamy gorącą wodę i wstawiamy foremki z flanem.
Ostrożnie wkładamy do piekarnika i pieczemy w kąpieli wodnej 45 minut.
Po upieczeniu studzimy deser i chłodny wstawiamy na kilka godzin do lodówki.
Potem wyjmujemy, odwracamy do góry dnem i podajemy na dobry początek nowych planów.


























Szczęśliwego Nowego Roku i smacznego

sobota, 28 lutego 2015

Tort "opera" czyli z miłości do klasyki


























Pamiętacie Scarlett O'Hara z Przeminęło z wiatrem?
Pamiętacie jaki miała sposób na oswojenie problemu? - „Pomyślę o tym jutro.”
Wzięłam z niej przykład. Jeżeli masz problem i nie potrafisz go rozwiązać, nie martw się, bo twoje zamartwianie się nic nie zmieni. Jeżli zaś potrafisz znaleźć rozwiazanie, to nie martw się tym bardziej.
Co prawda łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale przynajmniej się staram.
Mam też w mieście zadania do wykonania i muszę się skupić na tym, co budujące, a nie na tym, co dołujące.
Obiecuję, że wszystkie perypetie rozpoczęte w Domu na końcu zostaną opisane i udokumentowane stosownymi zdjęciami.
Tutaj wracam do pieczenia i gotowania.
Dziś zaczęłam serię cukierniczą pod tytułem Klasyka Tortowa.
Jak to się stało, że dotychczas nie wpadł mi ten pomysł do głowy? Operę uwielbiam, muzykę klasyczną w znakomitej większości również. Przecież są ciasta, słynne na cały świat, które i z jednym, i z drugim pięknie się kojarzą.
Tort „opera”, tort Pawłowej, Fedora na cześć Sarah Bernhard zaczynają moją listę. Potem będą klasyki może mniej muzyczne, ale nie mniej sławne.
Większość z nich będę piekła po raz pierwszy i już jestem ciekawa efektów.
Na pierwszy ogień poszedł tort "opera".
Przepisów jest bez liku. Wszystkie do siebie podobne, bo jakże by inaczej. Do klasyków trzeba podchodzić z należnym im szacunkiem. Różnice między przepisami polegały na różnych ilościach poszczególnych składników.
Po gruntownym przygotowaniu teoretycznym przyszedł moment wyboru tego jedynego. Padło na Erika Lanlarda. Dość często zaglądam do jego książki „Chocolat” i wiem, że mogę na niego liczyć.
Tym razem się przeliczyłam. Zamiast jednego tortu wyszedł mi jeden i jedna trzecia. Albo autor nie był precyzyjny, albo moje ciasto urosło ponad przeciętną.
Oto szczegóły.




Ciasto „opera”
blaszka 20 na 30 cm

biszkopt migdałowy:
3 białka
150 g mielonych migdałów
150 g cukru pudru
3 jajka
35 g mąki
20 g topionego, wystudzonego masła

krem kawowo maślany:
200 g drobnego brązowego cukru
2 łyżki wody
1 jajko
1 żółtko
200 g miękkiego masła
2 łyżki zaparzonego, wystudzonego espresso

czekoladowy ganasz:
250 g ciemnej czekolady
35 g masła
125 ml kremówki
125 ml mleka

syrop kawowy:
50 ml mocnego espresso
2 łyżki dobrego rumu
1 łyżeczka cukru

Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 180 stopni.

Zaczynamy jak zwykle od biszkoptu.
Potrzebujemy dwóch misek. W jednej ubijamy białka na sztywno z łyżką brązowego cukru. W drugiej mieszamy mielone migdały, cukier puder i 3 jajka. Ubijamy mikserem na puszystą masę. W przepisie jest powiedziane, że krem powinien podwoić swoją objętość.
Mój mikser ubijał jak szalony ale podwoić masy się nie udało.
Jako, że co innego zaprzątało mi głowę, nie przejęłam się tym odstępstwem od książkowej normy.
Do ubitej masy sypiemy przesianą mąkę i mieszamy dokładnie.
Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 10- 15 minut. Kiedy ciasto jest złocistego koloru wyjmujemy je z pieca.
Nie wiem czy to wina piekarnika, ale moje ciasto potrzebowało 25 minut aby być złote. Wierzę Erikowi, że siedem minut wystarczy, ale chyba tylko w przypadku absolutnej symbiozy cukiernika i sprzętu.

Stygnące ciasto daje nam czas na zrobienie wypełnienia czyli ganaszu i kremu.

Maślany krem kawowy:
Ubijamy na puch jajko z żółtkiem.
Solidną patelnię z grubym dnem stawiamy na ogniu. Lejemy wodę i sypiemy cukier. Lekko kręcimy patelnią by woda zamoczyła cukier.
Nie używamy żadnych narzędzi bo karmel się skrystalizuje. Kiedy temperatura karmelu osiągnie 120 stopni (termometr cukierniczy był moim początkiem sukcesów z karmelem), zdejmujemy patelnię z ognia.
Teraz następuje niebezpieczna część naszego zadania. Musimy wlać gorący karmel do misy wciąż miksowanych jajek. Róbcie to ostrożnie, bo karmel może poparzyć. Nie przejmujcie się tym, że karmel osiadł częściowo na ścianach miski. Reszta wylądowała gdzie trzeba i stworzyła pyszny początek kremu.
Studzimy masę karmelowo jajeczną. Do wystudzonej masy dodajemy po łyżce miękkiego masła, ciągle miksując.
Podobno na tym etapie może nam się wydawać, że masa się zwarzyła. U mnie nic podobnego się nie wydarzyło. Wszystko ubiło się perfekcyjnie i dało puszysty, gładki krem.

Czas na ganasz czekoladowy. Do miski postawionej na garnku z gotującą się wodą wkładamy wszystkie składniki. Kiedy czekolada i masło zaczynają się topić wyłączamy ogień. Mieszamy do idealnego połączenia się w gładki sos czekoladowy. Studzimy sos.

Aby zrobić syrop do nasączenia ciasta musimy połączyć kawę, rum i cukier.
Czas na poskładanie tortu.

Jeżeli wasz biszkopt upiekł się jak trzeba a jego grubość nie przekracza dwóch centymetrów, to pokrójcie go na trzy równe części, w poprzek szerszej ścianki blachy.
Mój biszkopt urósł jak na drożdżach i musiałam go pokroić wzdłuż na dwa placki.
Do poskładania tortu potrzebne są trzy części ciasta.
Dolną część skrapiamy syropem kawowym i grubo smarujemy ganaszem czekoladowym.
Na nim kładziemy drugą część ciasta, którą również skrapiamy syropem. Wykładamy cały maślany krem kawowy, wyrównujemy i przykrywamy trzecią częścią ciasta. Znów skrapiamy syropem i pokrywamy resztą ganaszu. Wyrównujemy powierzchnię i odkładamy ciasto w chłodne miejsce.
Kiedy wszystkie części zastygną, możemy udekorować tort.

Co mogę o nim powiedzieć? Jest barokowy. To pierwsze co przyszło mi do głowy. Jest cieżki, słodki, mocno czekoladowy z wyraźnym smakiem kawy.
Jest cudnie aksamitny i rozpływający się w ustach.
Jest zdecydowanie nie dla mnie. Wolę lżejsze klimaty. I choć barokowa opera z jej muzycznym i scenicznym przepychem trafia w mój gust, to jednak ciasto w tej konwencji niekoniecznie.
Wypróbowałam i długo do niego nie wrócę. Można zjeść malutki kawałek z dużą filiżanką gorzkiego espresso.
Dla tych, co lubią baaaaaaaaardzo słodkie i ciężkie smaki to ciasto wymarzone.
Zadecydujcie sami.




























Smacznego i słodkiej niedzieli