Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wermut. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wermut. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 marca 2015

Smaczny brzydal czyli żabnica w sosie z kopru włoskiego

























Żabnica w żadnym konkursie piękności nie powinna startować. Żabnica to brzydal. Wybaczcie drastyczne zdjęcia, ale nie mam pojęcia jak tego potwora pokazać estetycznie. (przyznam, że przypomina małego Obcego z drugiej części sagi o Ellen Ripley). Koszmarnie to to wygląda i dobrze, że sprzedaje się ją bez głowy. Nie dziwię się, że nazywa się ją również diabłem morskim, ponieważ ta nazwa pasuje do niej jak do żadnej innej.
Widok szerokiej paszczy nie zjednywał by jej zwolenników.
Na szczęście naszym celem nie jest zakochanie się w żabnicy tylko jej hm...konsumpcja..
Prawdą jest stwierdzenie, że nie należy kierować się wyłącznie wzrokiem.
Jej powierzchowność nijak się ma do smaku.
Rzadko można dostać świeżą żabnicę ale jeżeli już uda wam się ją wypatrzyć, to kupujcie bez wahania bo smakuje świetnie.
Jej smak porównuje się do smaku homara lub królika.
Monkfish czyli żabnica ma piękne, białe, zwarte mięso. I w cudownie prosty sposób się ją filetuje
Nie cierpię patroszyć i filetować ryb. Jeżeli tylko mam okazję zwalić tę wątpliwą przyjemność na cudze barki, robię to bez wyrzutów sumienia.
Niestety, rzadko takie okazje mi się trafiają. Z żabnicą był jeden kłopot; nie wiedziałam czy trzeba ją skrobać z łusek i czy ma dużo ości.
Otóż moi kochani, żabnica to sama radość w przyrządzaniu. Zero ości, zero problemów z pozbywaniem się skóry i kręgosłupa.
Ściąga się skórę jak rękawiczki i gotowe. Żabnica jak człowiek ma siedem warstw skóry i warto poszukać na Youtube filmiku z instrukcją.
Okaz, który udało mi się kupić był spory, bo ważył nieco ponad 2 kilogramy. Po wykrojeniu zgrabnych filetów okazało się, że mam mięsa na trzy obiady dla dwóch osób.
Nie mówcie, że nie zrobiłam dobrego interesu. Tym bardziej, że w Selgrosie jej cena nie przekroczyła 40 złotych za kilogram.
Jako, że było to nasze pierwsze spotkanie, nie kombinowałam za dużo, tylko sięgnęłam po sprawdzone wzorce.
Wyszło danie zaskakująco mało rybne ale bardzo smaczne.




















Żabnica w sosie z kopru włoskiego 

filet z żabnicy
1 bulwa kopru włoskiego
1 ząbek czosnku
skórka z jednej cytryny
sok z połowy cytryny
sól
pieprz
olej do smażenia
kilka łyżek masła
50 ml wytrawnego wermutu

Filet kroimy na dwie części. Skrapiamy je sokiem z cytryny, solimy i smarujemy skórką z cytryny.
Odstawiamy rybę na pół godziny do lodówki.
W tym czasie obieramy koper włoski z wierzchniej warstwy. Kroimy bulwę na krążki.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i masła. Wrzucamy pokrojony koper włoski i smażymy na niewielkim ogniu (żeby się nie przypalił) do czasu aż będzie miękki.
Odkładamy do osobnego rondelka 2 łyżki kopru a resztą wykładamy dno żaroodpornego naczynia. Na koprze układamy kawałki ryby. Na rybie kładziemy plasterki cienko pokrojonego czosnku i pokrojone na kawałki masło.
Wkładamy rybę do nagrzanego do 180 stopni piekarnika i pieczemy 20 minut.

Kiedy ryba się piecze, przygotowujemy sos.
Rondelek z koprem włoskim stawiamy na ogniu i wlewamy wermut. Gotujemy aż sos nie zmniejszy objętości o połowę. Doprawiamy solą i pieprzem. Wlewamy 100 ml kremówki i zagotowujemy. Miksujemy sos i zdejmujemy z pieca.

Upieczone filety kładziemy na ratatouille* i polewamy sosem z kopru włoskiego.



*przepis na ratatouille wkrótce

Smacznego i idę przygotować się psychicznie do upieczenia makaroników. Pierwszych w życiu:))

niedziela, 23 czerwca 2013

Co czyha w lesie i risotto z kurkami




Podobno ktoś widział kanie. To sygnał, żeby wyruszyć do lasu. Warunki wydawały się być idealne.
Jest ciepło. Deszcz padał. Grzyby to lubią.
Ja lubię chodzić do lasu w towarzystwie. MMŻ lubi las oglądać z tarasu. Niestety, w okolicy nie było nikogo innego, kto podzielił by mój entuzjazm. MMŻ chcąc, nie chcąc, założył kalosze i wyruszył ze mną moją ulubioną trasą. Najpierw pod górkę. Warto było, bo widoki były jak w górach. Potem z górki, przez pole „robaków piaskowych”. Jeszcze przedarliśmy się przez tarninę, wystraszyli dwie sarny i już byliśmy w moim tajnym miejscu, gdzie „zawsze rosną prawdziwki”.
Tym razem chyba nie było „zawsze”, bo jedyne grzyby rosły na pniach i nazywają się huba. Z prawdziwkiem mają tyle wspólnego co MMŻ z Robertem Korzeniowskim. Obaj są facetami.  
Droga powrotna dawała nadzieję na, te widziane przez kogoś, kanie. Cóż, nie tym razem. Las piękny, trawa po pas, pajęczyny jak siatka na korcie tenisowym. A grzybów ani śladu.
Przedzieraliśmy się jak zdobywcy przez chaszcze a słońce świeciło coraz mocniej. Pot lał się z nas strumieniami i wiedziałam, że lada moment ktoś się nami zainteresuje. W celach konsumpcyjnych.
I nie pomyliłam się, bo ilości komarów łaknących naszej krwi okazały się nieprzebrane.
Co tam grzyby, co tam romantyczna leśna przechadzka. Trzeba było ratować skórę. Zwiewaliśmy jak kozice przez zarośla i zwalone drzewa.
Odsapnęliśmy nieco prawie pod domem. Jeszcze czekał nas krótki spacer przez nasz las i byliśmy bezpieczni.
I wiecie co zobaczyliśmy w mchu? Piękne, dorodne żółciutkie kurki. Czekały jak nagroda za nieludzkie leśne potraktowanie. Pod domem. MMŻ powiedział, ze gdyby spojrzał przez lornetkę, to z tarasu też by je dojrzał.
Czyli następnym razem raczej na jego towarzystwo nie powinnam liczyć.

Po opatrzeniu licznych ran kłutych zrobiliśmy użytek z naszych grzybów.


Risotto z kurkami

2 szklanki ryżu do risotto
1 cebula pokrojona w kostkę
1 ząbek czosnku pokrojony drobniutko
1 litr gotującego się bulionu
1 listek laurowy do bulionu
2 łyżki oliwy
2 łyżki wytrawnego wermutu (lub po prostu białego wina)
2 szklanki kurek, oczyszczonych
1 łyżka zimnego masła
1 łyżka posiekanej zielonej pietruszki
1 łyżka startego parmezanu

Zaczynamy od przygotowania sobie wszystkich składników. Grzyby czyścimy papierowym ręcznikiem. Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i smażymy przez 5 minut kurki. Odstawiamy z ognia. Bulion zagotowujemy z listkiem laurowym.
W rondlu podgrzewamy łyżkę oliwy i smażymy cebule i czosnek. Tylko żeby się zeszkliły. Wsypujemy ryż. Mieszamy, żeby każde ziarenko otuliło się oliwą. Wlewamy wino i mieszamy. Odparowujemy i wlewamy pierwszą chochlę bulionu. Mieszamy i odparowujemy. Kiedy ryż wchłonie cały bulion, wlewamy następną chochlę. I tak do momentu, aż ryż będzie gotowy. Pamiętajcie, że nie może być rozgotowany. Ziarenka powinny stawiać lekki opór zębom.
Robienie risotta od momentu wsypania pierwszej porcji ryżu trwa zazwyczaj około 20 minut.
Zdejmujemy ryż z ognia i dodajemy do niego kurki i posiekaną natkę. Na koniec wkładamy łyżkę masła i łyżkę startego parmezanu i mieszamy do rozpuszczenia się masła. Doprawiamy solą i pieprzem.


Nieważne czy kupicie kurki na straganie czy zdobędziecie je z narażeniem życia. Zawsze są tego warte.



Udanej niedzieli i smacznego

piątek, 23 marca 2012

Deser totalnie gruszkowy czyli utylizacja resztek



 Kiedy widzę marcowych miłośników plastikowych truskawek, to mam ochotę wyrwać im z ręki te przepięknie wyglądające atrapy. Co prawda od truskawkowych zbiorów upłynęło tyle czasu, że niektórzy pewnie już zapomnieli jak one naprawdę smakują.
Wybór o tej porze roku jest rozpaczliwy. Albo wspomniane plastikowe truskawki, albo nudne pomarańcze, ewentualnie ostatnie jabłka, smakiem przypominające tekturę.
Ojejku! A do czerwca jeszcze trochę (!!!) dni zostało.
Co robić? Chęć zjedzenia czegoś owocowego ogarnia mnie nieodparta. Czasami nachodzi mnie taka nieopanowana ochota na coś obrzydliwie słodkiego. A teraz pożądam owocu. Takiego, który rozpoznam po zapachu i smaku.
Wracając do truskawek, tu mam gonitwę myśli. Wyglądają jak truskawki. Pachną jak truskawki. A smakują jak… styczniowy, holenderski pomidor. Fe.
Może sięgnąć po gruszki? Używałam ich ostatnio do risotta i wiem, że były rozpoznawalnie gruszkowe.
Koniec wybrzydzania, kupuję.
I wiecie co? Smakowała mi ta gruszka. Była taka jesienna. Wiem,  że średnio pasuje do pączkującej wiosny ale zimie też należy się godne pożegnanie.  Rolę machającej chusteczki  spełni dziś gruszka. 
Kto czytał o cieście fasolowym, ten wie, że zostały mi po nim dwie rzeczy (oprócz wspomnień, oczywiście): mascarpone i ścięta górka z ciasta, które nadmiernie wyrosło. Jako, że mam wrodzony wstręt do wyrzucania jedzenia, trzeba było te resztki zagospodarować.  Tutaj w historii pojawiają się gruszki.  Połączenie sera, ciasta i gruszek dało w efekcie deser. Całkiem przyzwoity i zrobiony praktycznie z niczego.  Do dzieła!



deser z kremem gruszkowym i prażonymi migdałami
(porcja dla dwóch łasuchów)

resztki ciasta (nadaje się każde)
4 łyżki mascarpone
100 g śmietany kremówki
3 gruszki
2 łyżki miodu
2 łyżki cukru
1 kieliszek wermutu (użyłam Martini Bianco)
garść płatków migdałowych, uprażonych na suchej patelni

Do deseru potrzebujemy musu gruszkowego. Na nieprzywierającej patelni podgrzewamy 1 łyżkę miodu i do niego wkładamy 2 obrane i drobno pokrojone gruszki. Mieszamy aż zaskwierczą i wlewamy kieliszek wermutu (rozmiar kieliszka dobierzcie sobie sami). Gruszki nam się nieco podgotują a alkohol odparuje. Odstawiamy , żeby wystygły. Na tej samej patelni  znów podgrzewamy drugą łyżkę miodu i karmelizujemy ostatnią gruszkę, nie obraną ze skórki, ale za to pokrojoną  w kostkę.

Ubijamy śmietanę i mieszamy z mascarpone. Dosypujemy cukier i po łyżeczce musu gruszkowego (musi mieć tę samą temperaturę co mieszanka serowo śmietanowa). Mieszamy.

Bierzemy dwa pucharki. Na dno nakładamy łyżkę kremu gruszkowego. Na krem kładziemy krążek ciasta lub połamane kawałki ciasta. Przykrywamy kremem. Kładziemy kilka kawałków karmelizowanych gruszek. I układamy kolejną warstwę. Ta układanka zależy od ilości posiadanych przez was składników i wielkości pucharków. Moje pomieściły dwie warstwy ciasta i kremu.  Na górę ląduje krem, na nim gruszka i prażone migdały wieńczą dzieło. 

Moje zadowolenie było widoczne. MMŻ aż zajrzał do kuchni zwabiony moimi ochami i achami.
Nic się nie zmarnowało. Dokupiłam tylko śmietanę i gruszki. Czyli pyszne nieoczekiwane coś. Tak lubię zaczynać weekend.



Podobnego zadowolenia wam życzę i słodkiej soboty.
Smacznego