Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koper włoski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koper włoski. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 marca 2015

Smaczny brzydal czyli żabnica w sosie z kopru włoskiego

























Żabnica w żadnym konkursie piękności nie powinna startować. Żabnica to brzydal. Wybaczcie drastyczne zdjęcia, ale nie mam pojęcia jak tego potwora pokazać estetycznie. (przyznam, że przypomina małego Obcego z drugiej części sagi o Ellen Ripley). Koszmarnie to to wygląda i dobrze, że sprzedaje się ją bez głowy. Nie dziwię się, że nazywa się ją również diabłem morskim, ponieważ ta nazwa pasuje do niej jak do żadnej innej.
Widok szerokiej paszczy nie zjednywał by jej zwolenników.
Na szczęście naszym celem nie jest zakochanie się w żabnicy tylko jej hm...konsumpcja..
Prawdą jest stwierdzenie, że nie należy kierować się wyłącznie wzrokiem.
Jej powierzchowność nijak się ma do smaku.
Rzadko można dostać świeżą żabnicę ale jeżeli już uda wam się ją wypatrzyć, to kupujcie bez wahania bo smakuje świetnie.
Jej smak porównuje się do smaku homara lub królika.
Monkfish czyli żabnica ma piękne, białe, zwarte mięso. I w cudownie prosty sposób się ją filetuje
Nie cierpię patroszyć i filetować ryb. Jeżeli tylko mam okazję zwalić tę wątpliwą przyjemność na cudze barki, robię to bez wyrzutów sumienia.
Niestety, rzadko takie okazje mi się trafiają. Z żabnicą był jeden kłopot; nie wiedziałam czy trzeba ją skrobać z łusek i czy ma dużo ości.
Otóż moi kochani, żabnica to sama radość w przyrządzaniu. Zero ości, zero problemów z pozbywaniem się skóry i kręgosłupa.
Ściąga się skórę jak rękawiczki i gotowe. Żabnica jak człowiek ma siedem warstw skóry i warto poszukać na Youtube filmiku z instrukcją.
Okaz, który udało mi się kupić był spory, bo ważył nieco ponad 2 kilogramy. Po wykrojeniu zgrabnych filetów okazało się, że mam mięsa na trzy obiady dla dwóch osób.
Nie mówcie, że nie zrobiłam dobrego interesu. Tym bardziej, że w Selgrosie jej cena nie przekroczyła 40 złotych za kilogram.
Jako, że było to nasze pierwsze spotkanie, nie kombinowałam za dużo, tylko sięgnęłam po sprawdzone wzorce.
Wyszło danie zaskakująco mało rybne ale bardzo smaczne.




















Żabnica w sosie z kopru włoskiego 

filet z żabnicy
1 bulwa kopru włoskiego
1 ząbek czosnku
skórka z jednej cytryny
sok z połowy cytryny
sól
pieprz
olej do smażenia
kilka łyżek masła
50 ml wytrawnego wermutu

Filet kroimy na dwie części. Skrapiamy je sokiem z cytryny, solimy i smarujemy skórką z cytryny.
Odstawiamy rybę na pół godziny do lodówki.
W tym czasie obieramy koper włoski z wierzchniej warstwy. Kroimy bulwę na krążki.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i masła. Wrzucamy pokrojony koper włoski i smażymy na niewielkim ogniu (żeby się nie przypalił) do czasu aż będzie miękki.
Odkładamy do osobnego rondelka 2 łyżki kopru a resztą wykładamy dno żaroodpornego naczynia. Na koprze układamy kawałki ryby. Na rybie kładziemy plasterki cienko pokrojonego czosnku i pokrojone na kawałki masło.
Wkładamy rybę do nagrzanego do 180 stopni piekarnika i pieczemy 20 minut.

Kiedy ryba się piecze, przygotowujemy sos.
Rondelek z koprem włoskim stawiamy na ogniu i wlewamy wermut. Gotujemy aż sos nie zmniejszy objętości o połowę. Doprawiamy solą i pieprzem. Wlewamy 100 ml kremówki i zagotowujemy. Miksujemy sos i zdejmujemy z pieca.

Upieczone filety kładziemy na ratatouille* i polewamy sosem z kopru włoskiego.



*przepis na ratatouille wkrótce

Smacznego i idę przygotować się psychicznie do upieczenia makaroników. Pierwszych w życiu:))

poniedziałek, 6 października 2014

Kolejna odsłona łososia czyli gravlax


























„Łosoś to nuda.” Ile razy słyszałam ten tekst. Może to i prawda, ale pokażcie mi rybę mniej wymagającą jeżeli chodzi o obróbkę. A na dodatek nie ma najmniejszych problemów ze zdobyciem go w świeżej postaci. Ilość dodatków, które aż piszczą z radości, żeby skomponować się z tą rybą jest praktycznie nieograniczona.
Proszę mi więc nie mówić o nudzie.
Daleko nam jeszcze do rybnych stoisk pod innymi szerokościami geograficznymi.
Niewiele jest sytuacji, że czegoś komuś zazdroszczę, ale obfitość ryb w sklepach jest wyjątkiem.
W pobliskim Selgrosie otwarto dział rybny. I wydawało mi się, że nareszcie nie będę wspominać cudzych sklepów.
Radość moja trwała równo miesiąc. Po pierwszych zachwytach świeżymi doradami, tuńczykiem, makrelami i czterema rodzajami małży, pojechałam na piękną wieś devońską. A tam, w sklepiku wielkości kiosku ruchu, na lodzie leżała cała zawartość kornwalijskich wybrzeży. Serio!
Prawie się obraziłam.
To ja z wypiekami na twarzy opowiadam ludziom o dobrach selgroskich a tu, bez fanfar i ogni sztucznych każdy może sobie kupić dowolnego monk fisha lub langustynkę?
Ludzie łażą, nawet nie zerkają na te dobra niesamowite. A ja jak ten byczek Fernando zalazłam swoją łąkę. To nic, że rybną.
Kocham łososia ale czasami dobrze by było zjeść goatfisha.
Trzeba jeszcze popracować nad naszym rynkiem rybnym.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma... Prawda?
Będzie więc łosoś. Ciągle nie jest nudny.
Aha, zapomniałam o jednej rzeczy. W Selgrosie mają małże brzytwy (one się chyba jakoś inaczej nazywają) i to jest to, co zdecydowanie działa na korzyść Selgrosa.












































Gravlax

1,5 kg świeżego filetu z łososia
otarta skórka z jednej cytryny
1 łyżka brązowego cukru
2 łyżki soli
1 łyżeczka białego pieprzu
60 ml wódki
2 ziarenka jałowca
pół łyżeczki nasion kopru włoskiego*
3 pęczki koperku

Łososia myjemy i czyścimy z ości. Skórkę zostawiamy.
Dobrze osuszamy rybę ręcznikiem papierowym i kroimy filet na połowę.
Koper drobno siekamy a ziarna jałowca i kopru włoskiego ucieramy drobno w moździerzu.
W misce mieszamy wszystkie składniki marynaty. Dno naczynia cienko smarujemy marynatą.
Do naczynia, najlepiej kamionkowego lub szklanego, wkładamy jedną połówkę łososia skórką do dołu. Na rybę wykładamy całą marynatę i przykrywamy drugą połówką łososia. Tym razem skóra musi być u góry. Ciasno zawijamy naczynie folią a na górę stawiamy coś ciężkiego np. 2 puszki kajmaku.
Po 3-4 dniach łosoś jest gotowy.
Wyjmujemy go z naczynia. Zeskrobujemy marynatę i kroimy rybę na cienkie plasterki. Podajemy z sosem musztardowym lub cytrynowym.
Kieliszeczek dobrze schłodzonej wódki mile widziany.


*zamiast kopru włoskiego możemy użyć ziaren kolendry lub pominąć ziarna a dodać 2 łyżki chrzanu; nawet wersja z tartym imbirem jest warta uwagi:)



Smacznych snów i pięknego słońca jutro

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Do czego prowadzi desperacja czyli biała zupa z topinambura























Ostatnio pisałam, że ostatnie dni były dniami, kiedy wkraczałam na nieznane tereny. Czosnku niedźwiedziego użyłam po raz pierwszy i było to doświadczenie zaostrzające mój apetyt na więcej.
Drugie moje doświadczenie w tym tygodniu czekało grzecznie na swoją kolej w lodówce. Było jeszcze bardziej tajemnicze niż czosnek. Wyglądało jak duże bulwy imbiru. Po obraniu dało się jeść na surowo. W stanie surowym było chrupkie i smakowało jak skrzyżowanie rzepy z kalarepą. Tylko bardziej orzechowe. Mogło był podstawą do niecodziennego carpaccio.
Bulw było kilka i mogłam sobie pozwolić na dalsze poszukiwania.
Jakiś czas temu jadłam zupę, która była mistrzostwem świata w dziedzinie zup. Rzecz działa się w barze Milk w Londynie. Była pora lunchu i przede mną wylądowała miska zupy pietruszkowej.
Jadłam już kilka razy zupę z pietruszki. Sama też popełniłam ją kilkakrotnie. Ale ten, kto ugotował tę zupę, był najlepszy. Szybciutko zapisałam sobie składniki i przysięgłam, że natychmiast po powrocie ją odtworzę.
Wiecie co dzieje się z luźnymi kartkami, na dodatek w podróży? Giną.
Moja też przepadła. Nie ubolewałam zbytnio, bo wspomnienia po rewelacyjnej zupie pietruszkowej blakły i były przysłaniane wspomnieniami innych wspaniałości.
Aż do dziś.
Wzięłam do ręki topinambur i wiedziałam, że tylko przepis z Milka mnie usatysfakcjonuje. Zamiast pietruszki użyję mojego słonecznika. Zdesperowana kobieta jest zdolna do wszystkiego. Przegrzebanie wszystkich notesów, przewodników i książek na niewiele się zdało.
I wtedy mnie olśniło. Może telefon? Czyżbym była aż tak nowoczesna, że zapisałam sobie przepis na zupę w telefonie?
Nie wierząc własnym oczom w zakładce „notes” znalazłam.... opis restauracji Cynamon w Katowicach, przepis na nalewkę cytrynową, wzburzoną opinię na temat Roya Andersona (żeby go unikać), tajemniczy zapis, że „ananas zjada języki” i....mój przepis na zupę z Milka.
Cóż albo skleroza, albo słaba wiara we własne możliwości. Oba wyjaśnienia są prawdopodobne.
Tak oto dzięki desperacji, przebłyskowi pamięci, technice i restauracji Milk mogę wam zaproponować zupę z topinambura.
























Biała zupa z topinambura

4 bulwy topinambura
1,5 litra bulionu
1 cebula
2 ziemniaki
ćwierć łyżeczki mielonej kolendry
ćwierć łyżeczki mielonego kuminu
ćwierć łyżeczki mielonego imbiru
szczypta kurkumy
ćwierć łyżeczki mielonej gorczycy
ćwierć łyżeczki cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonego kopru włoskiego
ćwierć łyżeczki mielonej kozieradki
szczypta chilli
szczypta pieprzu
pół szklanki śmietanki
sól
1 łyżka oliwy
1 łyżka masła

Nie zniechęcajcie się ilością przypraw. Wbrew pozorom nie zagłuszą orzechowego aromatu głównego bohatera.
Obieramy topinambur jak ziemniaka i kroimy w kostkę.
Na oliwie smażymy pokrojoną w kostkę cebule z całym zestawem przypraw. Kiedy zaczną pachnieć, dorzucamy obrane i pokrojone ziemniaki. Dorzucamy topinambur. Smażymy przez chwilę mieszając.
Po chwili wlewamy bulion i pod przykryciem, na małym ogniu gotujemy zupę aż ziemniaki i topinambur nie będą miękkie.
Lekko studzimy zupę, wlewamy pół szklanki śmietanki i miksujemy.
Doprawiamy zmiksowaną zupę i posypujemy czymś zielonym.

Smakuje intrygująco. Mieszanka przypraw nadaje jej nieco orientalny charakter, ale orzechowy smak gra zdecydowanie pierwsze skrzypce.
Szkoda, że tak rzadko udaje mi się namierzyć topinambur w sklepie. Frytki z niego mogłyby być przebojem.




















Smacznych poszukiwań

wtorek, 21 maja 2013

Klan Sycylijski czyli idziemy pod prąd



Czas na podsumowanie naszego sycylijskiego wyjazdu. Klan Sycylijczyków ma się dobrze. Żadne złe języki i nienawistne spojrzenia nie zepsuły nam humorów. Lekko nie było, ale daliśmy radę.

Dowiedzieliśmy się, ze najpiękniejsze miejsca są na zachodnim brzegu wyspy. Maleńkie miasteczko Erice jest perełką architektoniczną.
Niestety, nie widzieliśmy.

Podobno arancini to najbardziej popularna na wyspie przekąska.
Niestety, nie próbowaliśmy.

Dziwna to była wyprawa. Już dawno na takiej nie byłam.  Chyba ostatnio na koloniach w tak usilny sposób próbowano mnie ustawić w szeregu. Ale każde opuszczenie progów domu to nowe doświadczenie.
Czy dowiedziałam się czegoś nowego? Tak, że niecałe 10 kilometrów od morza trudno jest zjeść świeżą rybę. Dookoła morze, a w karcie pstrąg.
Już  nigdy nie będę narzekać, że na Śląsku świeża ryba to rarytas.
Karmiono nas zdecydowanie mięsnie, a to nie jest mój ulubiony sport. 

Nie dowiedziałam się na kursie kulinarnym  niczego o sycylijskich serach. Czyżby ich  nie było? Czy Ricotta, niestrudzenie serwowana nam na deser, jest jedynym mlecznym przetworem?
Wystarczyła krótka wyprawa do pobliskiego sklepu i okazało się, że na wyspie występują też inne sery.  Jest wspaniałe Pecorino z pistacjami i  tajemnicze Ragusano. Hurra!

Pomarańcze i cytryny rosnące przy drogach w ilościach hurtowych wprawiały nas w zachwyt. Szkoda, że nie mieliśmy okazji  wypróbować ich w kuchni.

Nespola to nowe słowo w moim słowniku. Wygląda jak skrzyżowanie renklody z morelą a smakuje jak…jedno i drugie. I ma środku kilka pestek. Robi się z niej pyszną konfiturę.


Orzeszki pistacjowe są wszechobecne. Panieruje się nimi mięso, dodaje do nieśmiertelnej ricotty i posypuje sałatki.
Ale przede wszystkim robi się z nich pastę pistacjową i pesto. Jeśli nie próbowaliście, to poszukajcie w Internecie. Kupujcie te sycylijskie, bo są boskie. Sąsiedztwo Etny powoduje, że są niezrównane w smaku.


Nasz kurs kulinarny wykazywał tendencje zanikowe. Pierwszego dnia kroiliśmy, dolewali, mieszali, solili, smażyli i piekli.


Podobno dobry początek to połowa sukcesu. Podobno.
Drugiego dnia już tylko kroiliśmy. Ale tylko cukinię i paprykę. Nawet nie zobaczyliśmy kuchni.
Trzeciego dnia nie dostaliśmy już nawet desek do krojenia, a na talerzu leżała samotna cukinia. Nasz udział ograniczał się do patrzenia i słuchania.
Jesteście ciekawi co pojawiło się przed nami czwartego dnia? Można założyć, że powinny to być tylko sztućce i talerze.
Na szczęście, jakimś cudownym zrządzenie losu czwartego dnia znów zostaliśmy wpuszczeni do kuchni. I pozwolono nam kroić i mieszać w garach do woli. Nareszcie poczułam, że może się czegoś nauczę. Niestety, wyjęcie z zamrażalki mrożonych szparagów (halo!! jest maj! szparagi to nie prawdziwki) i mrożonych krewetek (halo! dookoła jest morze!) skutecznie ostudziło mój zapał.

Chyba jednak inaczej sobie wyobrażałam kurs gotowania pod Etną.
Żeby nie wyglądało, że tylko marudzę, powiem , że oliwa na wyspie jest genialna a kawa najlepsza na świecie. Koper włoski stał się dla mnie bohaterem sezonu. Zdradzę wam przepis na genialny sos z jego udziałem.


Etna dymi a ziemia jest czarna. Morze się w czwartek wściekło i szalało piętrowymi falami w Naxos. Powietrze pachniało morską wodą i wakacjami. Jedliśmy genialną zuppa di cozze czyli zupę z małży i lokalnego mupo (uwieczniłam na zdjęciu). Krewetki i langustynki  pożarliśmy wylizując talerze. A po powrocie do hotelu oddaliśmy się dogłębnej degustacji czerwonego Nero d’Avola. Było super i żaden kurs tego nie zmieni. Ave!


Nocą po sąsiedzku paliło się wzgórze i śmierdziało dymem. Sycylijczycy, podobnie jak nasi łąkowi piromani, lubią sobie wypalić kawałek wzgórza.

W moim dzienniku podróży zapisałam kilka przepisów, z którymi się z wami podzielę. Nadchodzące miesiące będą bogate z bakłażany i cukinie, więc materiał  do obróbki będzie prawie sycylijski. 

Na razie gotowanie musi poczekać, bo przede mną kolejne pakowanie walizki. Tym razem będzie krótko i w miejsce dobrze mi znane. W niedzielę wracam z Londynu to rzucę się do garów. Obiecuję.

A póki co gotujcie i cieszcie się wiosną. Pozdrawiam

wtorek, 7 lutego 2012

Ryba, kiszone cytryny i co z tego wynikło.



Wdech, wydech. Wdech, wydech. W ciągu ostatnich dwóch tygodni powtarzałam to sobie przynajmniej raz dziennie. Ty się, Kobieto, nie ekscytuj. Poczekaj. To tylko czternaście dni. Cierpliwość jest w niektórych przypadkach towarem deficytowym. Niestety, pewne procesy muszą się odbywać w swoim tempie. Moje niecierpliwe dreptanie, podglądanie, wstrząsanie nic nie zmieniły. Dwa tygodnie to dwa tygodnie i kropka.
Czego tak z utęsknieniem oczekiwałam? Kiszonych cytryn. Wsadziłam do słoja dziewięć (tyle się zmieściło) pięknych okazów i już oczami wyobraźni widziałam tę kuchenną żonglerkę z ich udziałem.
Dziś nadszedł moment próby. Ile ja miałam pomysłów w ciągu ich dojrzewania w słoju! Zrobiłam sobie prywatny ranking potraw. Po burzliwej dyskusji z samą sobą padło na rybę. Przepis jest inspirowany kuchnią marokańską (jakże by inaczej). Dużo w niej dzisiejszej głównej bohaterki i kopru włoskiego.

ryba w sosie z kiszonych cytryn 
(dla dwóch osób)

płat dorsza ze skórą (bez ości i łusek), lub innej białej ryby
1 łyżeczka przyprawy ras-el-hanout
pół łyżeczki kopru włoskiego, zmielonego
starta skórka z jednej cytryny

Oczyszczoną, umytą i osuszoną rybę smarujemy mieszanką przypraw i odstawiamy na godzinę. Jeśli zrobimy to wieczorem dnia poprzedniego, to tym lepiej dla ryby.

Rozgrzewamy piekarnik do 180'

3 duże cebule, pokrojone w piórka
pół łyżeczki kopru włoskiego, w całości
1 kiszona cytryna, pokrojona w kosteczkę
oliwa, pieprz

Rozgrzewamy na patelni oliwę i wsypujemy koper. Kiedy zapachnie w kuchni przyprawą, dodajemy cebulę i lekko ją przysmażamy. Przekładamy do żaroodpornego naczynia i posypujemy pokrojoną cytryną.

Na patelni znów rozgrzewamy oliwę i kładziemy na niej płaty ryby, skórką do dołu. Smażymy aż będą chrupkie i przewracamy rybę. Smażymy jeszcze minutę i przekładamy na podsmażoną cebulę z cytryną i koprem.



sos cytrynowy

1 łyżka masła
1 łyżka miodu
pół kiszonej cytryny
pół łyżeczki mielonego kopru włoskiego
1 szklanka kremówki
pieprz

Topimy masło w rondelku i dodajemy miód, pokrojoną cytrynę i koper. Gotujemy przez chwilkę i wlewamy kremówkę. Po trzech minutach sos jest gotowy. Trzeba go tylko zmiksować i dodać do niego świeżo zmielony pieprz.

Połową sosu polewamy rybę, czekającą w naczyniu do zapiekania. Wstawiamy ją do piekarnika na 20 minut.
Po wyjęciu ryby z pieca, a przed podaniem na stół, polewamy całość resztą sosu.



Zauważcie, że w całym przepisie nie ma najmniejszej wzmianki o soli. Absolutnie jej nie potrzebujemy. Kiszone cytryny radzą sobie bez niej.

MMŻ stwierdził, że możemy to danie wpisać do naszej domowej kuchni. Jest intrygujące w smaku, lekko wytrawne i bardzo cytrynowe. I nie mam na myśli tylko kwaśności ale przede wszystkim aromat.
Jeśli boicie się gorzkości cytrynowego albedo, to mogę was uspokoić. Nie pozostało po nim śladu. Chemia nigdy  nie była moją mocną stroną, ale fachowcy na pewno znaleźli by wytłumaczenie tego zjawiska.

Do dania rybnego zrobiłam szybką sałatkę ziemniaczaną

kilka ziemniaków ugotowanych w mundurkach
pół szklanki jogurtu greckiego
2 łyżki kwaśnej śmietany
3 ząbki czosnku (przeciśnięte przez praskę)
kilka liści mięty (nie miałam ani świeżej ani suszonej, ale miałam herbatę miętową, więc jej użyłam)
1 łyżeczka zmielonej kolendry
sól, pieprz
pieprz

Mieszamy ze sobą składniki sosu.
Ugotowane ziemniaki obieramy, kroimy i jeszcze ciepłe mieszamy z sosem. Dekorujemy miętą (kategorycznie nie torebką miętową) lub listkiem kolendry.
Okazało się, że sałatka bardzo dobrze skomponowała się cytrynową rybą.



Czasem warto poczekać. Ciekawe jak zagospodaruję pozostałe siedem cytryn?
A jeśli jesteście ciekawi przepisu na kiszone cytryny, to zajrzyjcie tu jutro.

Dzień był długi i ciekawy. Odkryłam nowe smaki a wieczór spędziłam muzycznie. Było bosko.
Życzę spokojnej nocy i jak zwykle smacznego

Ten wpis bierze udział w akcji http://durszlak.pl/akcje-kulinarne/ii-festiwal-kuchni-arabskiej

niedziela, 8 stycznia 2012

Chleb na pszennym zakwasie lekarstwem na kaca



Minął rok od momentu kiedy upiekłam swój pierwszy chleb. Taki, który dało się zjeść. I którego się nie wstydziłam. Od tego dnia piekarnie straciły klienta. Dla uczczenia tej rocznicy postanowiłam wziąć się za bary z czymś, co o tej pory tylko obwąchiwałam. Internet mówi (a on wie wszystko), że zrobienie zakwasu pszennego jest nieco trudniejsze niż zakwasu żytniego. Mój zakwas pszenny stał sobie kilka dni dokarmiany i uznałam, że czas najwyższy dać mu szansę do pokazania na co go stać. Nadarzyła się świetna okazja.

Długie weekendy są świetnym wynalazkiem na bezkarne oddanie sie imprezie. Zabalujesz w pierwszym dniu,  następnego dnia troszkę pocierpisz, a już dzień ostatni pozwala ci dostroić ciało z duchem. Rewelacja.
Z każdej sytuacji wypływa jakiś wniosek. Z naszej piątkowej wyprawy do znajomych mam jeden ale elementarny. Co najgorsze, w poradnikach imprezowicza ten punkt jest wypisywany na pierwszym miejscu. Nie mieszaj! Oj tak. Szampan i whisky są może i w czołówce trunków światowych, ale na pewno nie stosowane razem. Oszczędzę sobie opisywania trudów poranka. Niektórzy na sto procent znają ten ciężar egzystencji, która tupie nam w głowie. Sposoby walki z własną słabością każdy ma najlepsze na świecie. Spacer jest super. Oczywiście, jeśli myśl o schyleniu się, żeby założyć buty nie wywołuje uczucia paniki. Ja byłam dzielna i spacer po krakowskim rynku zaliczyłam. Dobra kawa, świetne towarzystwo, zimne powietrze były doskonałym lekiem. Potem mogliśmy spokojnie wrócić do domu i cieszyć się jeszcze jednym wolnym dniem. Żeby odgonić resztki słabości i widząc, że mój zakwas w czasie naszych towarzyskich szaleństw postanowił opuścić słoik, wzięłam się za pieczenie chleba. Lekko nie było. To jednak nie był jeszcze szczyt moich możliwości. Ręce nie zawsze nadążały za głową. A niekiedy było odwrotnie. Co te ręce robią? Pytała głowa. Jednak, kiedy po kilku godzinach włożyłam bochenek do pieca i po domu rozszedł się zapach pieczonego chleba, wszelkie słabości minęły jak sen. Zapach piekarni jest dobry i na zły humor, i na smutki, i na kaca. I wbrew pozorom upieczenie tego chleba nie wymagało ode mnie jakichś sił nadprzyrodzonych. W przerwach, kiedy on sobie rósł, ja grzecznie wracałam do pozycji horyzontalnej i picia hektolitrów herbaty. Dzięki upieczeniu chleba nie miałam wrażenia, że moja nierozwaga pozbawiła mnie jednego dnia. Dzień, w którym normalnie tylko bym marudziła, nieoczekiwanie skończył się cudnym zapachem i perspektywą świeżego pieczywa na niedzielne śniadanie.
Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie unikajcie pokus, bo niekiedy kończą się po bożemu.

chleb na pszennym zakwasie z dodatkiem kopru włoskiego

200 g zakwasu pszennego
300 g mąki pszennej
 75 g mąki żytniej
200 g wody letniej
 10 g soli
pół łyżeczki miodu
pół łyżeczki kopru włoskiego

Do misy wsypcie obie mąki (nie zapomnijcie ich przedtem przesiać przez sito). Wlejcie zakwas, zostawiając w słoiku łyżeczkę pszennej masy. Będziecie mieli bazę na zrobienie nowego zakwasu. Do wody dodajcie miód ,sól i zamieszajcie, by się rozpuściły. Włączcie mikser i powoli dolewajcie wodę. Jej ilość jest orientalna. Jeśli mąka jest bardzo sucha, wody zużyjecie więcej, jeśli mąka jest lekko wilgotna, wody potrzebujecie mniej. Miksujcie około 7 minut a potem odstawcie na pół godziny. Po tym czasie zagniećcie ciasto, dodając do niego koper. Jeśli czujecie się świeżo jak majowy poranek (to nie mój przypadek) , użyjcie do zagniatania rąk. Ja nie byłam tam dzielna. Po prostu moja maszyna obracała ciasto chlebowe przez 10 minut. Potem odstawcie ciasto, przykryjcie i po godzinie złóżcie je jak kopertę. Wyciągacie, lekko rozciągacie i składacie. Miejsce składania powinno był na dole. Znów odkładacie chleb do misy na godzinę. Po niej ciasto jest gotowe do przełożenia do foremki lub na blachę. Składacie ponownie jak kopertę i nadajecie ostateczny kształt. Teraz chleb musi urosnąć. Jeśli podwoi swoją objętość, to znaczy, że dorósł do pieca.
Piekarnik nagrzejcie do 230 stopni. Foremkę z ciastem włóżcie do niego, kładąc obok naczynie z kostkami lodu. Przez pierwsze 10 minut pieczcie w temperaturze 230 stopni. Potem obniżcie ją do 190 stopni i dopiekajcie chleb przez 35 minut. Po tym czasie wyjmijcie bochenek z pieca i foremki oraz posmarujcie go z wierzchu wodą. Ja jeszcze posypałam makiem.
Wcielenie w życie mojej recepty na poimprezowe konsekwencje zajęło jedno popołudnie, które i tak przetrwalabym na leżąco. A tak, piekąc chleb, nie napracowałam się zbytnio, pokonałam egoistyczne słabości i otwarłam nowy rozdział mojego piekarniczego życia. Upiekłam chleb na zakwasie pszennym na dzisiejsze śniadanie.



Natomiast wnioski wyciągnięte z weekendu starczą mi do .... następnego weekendu.
Powodzenia i smacznego