Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kurkuma. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kurkuma. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 26 listopada 2019

Zła prognoza pogody i curry z nerkowców



























Nie będę pisać o świętach. 
Nie będę pisać o Last Christmas. Nie będę pisać o tym, że wszyscy oszaleliśmy. Nie będę pisać, że znów listopad, i znów szaro.
Czuję się oszukana, bo moja poranna prognoza pogody obiecała dziś między trzynastą a czternastą pojawienie się słońca.
Nie pojawiło się. Może prognoza nie została z nim wcześniej skonsultowana. Słońce miało muchy w nosie albo co innego do roboty.

Jako, że jestem zawistna i mściwa, rzuciłam się do pogodowej mapy Europy i leciutko odetchnęłam. No, inni nie mają lepiej.
Niektórzy nawet gorzej. 
Tacy Skandynawowie nie powinni mieć kropli nadziei. U nich tylko ciemność, ciężkie chmury i zespoły death metalowe. No tak, ale mają też Roveniemi i świętego Mikołaja przez cały rok.
Chyba nie lubię Skandynawii.

Cała Hiszpania i Portugalia tonie dziś w chmurach. I dobrze im tak. Niech nie myślą, że jak są na południu Europy, to zawsze będą mieli słońce. A my co? Gorsi?
Nie lubię południowców.

Francja, Niemcy i pobliskie okoliczności też nie mają się czym pochwalić. Niby coś tam może im zaświecić ale raczej tylko w oczy i na dodatek nie jestem pewna czy zaświeci dla wszystkich tak samo.

Wielka Brytania? Ci spełniają moje oczekiwania. Tam tylko strach i zgrzytanie zębów. Dobrze im tak. I wciąż leje i ciągle szaro. Mają za swoje.
I tak ich nie lubię.

Najgorsze są Włochy. Wenecja: słońce po pachy. Bolonia: siedemnaście stopni i słońce. Florencja: pełna frustracja. Dalej na południe już bardziej mi się podoba, bo leje.
Ale za to północy Włoch nie cierpię.

A taki Budapeszt? W czym, przepraszam, taki Budapeszt jest lepszy od nas? A na słońcu nikt mu nie oszczędza. Skandal! A mówi się "Polak, Węgier, dwa bratanki". Akurat.
Nie znoszę Budapesztu.

Sprawdźmy co po wschodniej stronie. Chmury, chmury, chmury a potem Putin. Jednak niektórzy mają gorzej.

Brzmi znajomo? Lubimy sobie ponarzekać, prawda? Lubimy, kiedy innemu jest gorzej, co?

A święta idą. Co roku chyba bardziej bojaźliwie i niechętnie. Bo jak tu z radością przychodzić do kogoś, kto jest uosobieniem nieżyczliwości. 
Ludziska, zróbmy coś z tym. Udowodnijmy samym sobie, że możemy coś zmienić. Kupmy butlę oleju i włóżmy do koszyka z napisem Bank Żywności. Może coś dorzućmy do szlachetnej paczki? Takie działania nie tylko pomagają innym ale też powodują, że lepiej myślimy o sobie. A kiedy zaczniemy dobrze myśleć o sobie, to ani się spostrzeżemy a życzliwie spojrzymy na innych.
Nie tylko z okazji świąt.

I oczywiście ugotujmy coś dobrego, bo jedzenie jednoczy.




Niesamowite curry z orzechów nerkowca


Przepis jak to przepis ma różne wariacje. Porównywałam wersję Ricka Steina i Leemei Tan i nie wydaje mi się aby drobne zmiany miały wpływ na całokształt.
Danie jest nieziemskie. Jeśli jeszcze nie próbowaliście, to nie zwlekajcie. Jest jeden warunek by cieszyć się przy stole jak dziecko: nie możecie być uczuleni na orzechy, bo to one są podstawą tego dania.

200 g orzechów niesolonych
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kuminu
Pół łyżeczki kurkumy
1 cebula, drobno posiekana
2 pałki trawy cytrynowej (Miażdżymy dużym nożem najgrubszą część trawy. Obieramy górne warstwy i dorzucamy do smażonej cebuli. Najdelikatniejszy środek drobniutko siekamy i też dodajemy do cebuli – patrz niżej)
5 centymetrowy kawałek cynamonu
1 łyżka startego imbiru
3 ząbki czosnku, starte
1 łyżeczka mielonego chilli
Pół łyżeczki mielonego pieprzu
1 puszka mleczka kokosowego
1 łyżeczka brązowego (najlepiej palmowego) cukru
1 łyżeczka soli
2 łyżki oleju
Zielona kolendra i mięta do posypania.

Stawiamy na ogniu patelnię. Prażymy na niej kolendrę, kumin i kurkumę aż zaczną pachnieć czyli około minuty.
Przekładamy przyprawy do miseczki i ponownie stawiamy patelnię na ogniu. 
Wlewamy 2 łyżki oleju, wrzucamy cebulę i na średnim ogniu podsmażamy cebulę aż będzie miękka i przezroczysta. 
Dorzucamy do cebuli trawę cytrynową (jak się dobrać do trawy: patrz wyżej). Długie łodygi trawy kroimy na pół, żeby się zmieściły na patelni. Dodajemy cynamon i smażymy 2 minuty. Teraz dorzucamy imbir i czosnek i smażymy kolejne 2 minuty. Wsypujemy wcześniej podprażone przyprawy, chilli, pieprz i orzechy nerkowca. Dokładnie mieszamy by dobrze orzechy obtoczyć w przyprawach.
Wlewamy mleczko kokosowe i około pół szklanki wody. Mieszamy, zagotowujemy i na małym ogniu, pod przykryciem gotujemy 15 minut. Mieszamy od czasu do czasu.
Po kwadransie dodajemy cukier i sól i gotujemy kolejne 15 minut aż orzechy będą miękkie a sos zredukowany. Całość powinna mieć aksamitną konsystencję kwaśnej śmietany.
Pozostaje nam wyłuskać z patelni cynamon i patyczki trawy cytrynowej i już.
Posypujemy kolendrą i miętą i podajemy z ryżem.
W oceanie różnych curry, to ma u mnie miejsce na podium.





Smacznego bardzo

czwartek, 18 lutego 2016

Lewy do prawego czyli samosy z warzywami

























Kurcze, ale potrzebna jest prawa ręka. Natychmiast.
Niestety, na prawą rękę muszę trochę poczekać. Nawet sobie nie wyobrażałam sytuacji, kiedy nie będę umiała się podpisać. Zresztą, całe moje życie podporządkowane jest prawej ręce. Zajmuje niewielki procent mojego całego „ja” a taka jest niezbędna. Próbuję wykorzystać tę, która większość czasu leniuchowała w najlepsze ale ona nie jest zbyt skora do współpracy.
Podobno dobrze jest przećwiczyć umysł i od czasu do czasu napisać coś lewą lub przekręcić klucz w zamku.
Łatwo powiedzieć. Ja siłą woli swoje a ona swoje. Jakieś niedopatrzenie to jest, bo do pary owszem mamy drugą rękę ale chyba tylko po to, żeby nimi synchronicznie machać w trakcie marszu. Moja lewa do niczego innego się nie nadaje.
Marchewki nie obierze, włosów nie uczesze, guzika nie zapnie. Prawa patrzy na lewą z politowaniem ale nic poradzić nie może. Unieruchomiona jest i już.
Pozostaje mieć nadzieję, że po dwóch tygodniach wszystko wróci na swoje miejsca i prawa weźmie się do roboty a lewa do nic nierobienia.
Póki co, po kątach snują się kłaczki, koty zarastają kołtunami a pisanie leży odłogiem.
Tylko prasowanie ma się świetnie. Ale ono ma swojego opiekuna i ja nie mam z żelazkiem nic wspólnego.
Przynajmniej mamy czyste i wyprasowane pranie.
Gotowanie czegokolwiek też jest karkołomne. Jajko na miękko proszę bardzo ale spróbujcie pokroić np. cebulę lewą ręką.
Wykorzystam więc moje zapasy zdjęć i zapisków by całkiem nie zapomnieć o blogu.



Samosy z warzywami
(na 20 sztuk)

ciasto:
400 g mąki pszennej
pół łyżeczki soli
100 g masła ghee (jeśli nie mamy, używamy stopionego i wystudzonego masła)
3/4 szklanki zimnej wody

nadzienie:
3 ziemniaki, pokrojone na małą kostkę
kalafior (taka ilość jak ziemniaków), rozdrobniony na malutkie różyczki
1 szklanka groszku zielonego (najlepiej mrożonego bo ma piękny kolor)
1 łyżeczka startego imbiru
1 ząbek starego czosnku
1 łyżeczka ziaren kminu rzymskiego
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki ziaren kozieradki
pół łyżeczki mielonego chilli kashmiri (lub dowolnego chilli)
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki pieprzu
4 łyżki masła lub ghee

oraz olej do smażenia

Zagniatamy ciasto na pierogi. 
Mieszamy mąkę z solą i masłem. Najlepiej użyć w tym celu widelca.
Otrzymamy ciasto przypominające wyglądem kruszonkę na ciasto drożdżowe. Powoli wlewamy wodę i wyrabiamy ciasto. Nieoceniony w tym miejscu okazuje się robot kuchenny. Wykona za nas klejącą robotę.
Zagniatamy ciasto, nie żałując energii około 5 minut aż stanie się gładkie i miękkie i nie będzie się kleiło do rąk.
Formujemy kulę i przykrywamy wilgotną ściereczką. Niech odpocznie.

Bierzemy się za nadzienie.
Na patelni rozgrzewamy masło. Wrzucamy imbir, czosnek, kmin rzymski i kozieradkę. Wsypujemy resztę przypraw. Smażymy kilka sekund i wrzucamy ziemniaki. Smażymy mieszając 5 minut i dorzucamy kalafior. Smażymy 3 minuty i wlewamy 4 łyżki wody. Przykrywamy i gotujemy około 10 minut.
Zaglądajcie pod pokrywkę, żeby mieszanina się nie przypaliła. Kiedy ziemniaki i kalafior są miękkie, dorzucamy groszek. Gotujemy jeszcze minutę i zdejmujemy patelnię z pieca. Doprawiamy pieprzem, solą i studzimy.

Wracamy do pierożków.
Dzielimy ciasto na 10 kulek. Każdą rozwałkowujemy na placek o średnicy 15 cm. Dzielimy każdy placek na pół (uwaga: tu wróćcie pamięcią do szkoły i przypomnijcie sobie lekcje geometrii; kroimy placek po przekątnej).
Smarujemy prosty brzeg wodą i składamy na pół. Mocno sklejamy. Robimy torebkę z ciasta, do której włożymy nadzienie. Zawijamy górny brzeg pierożka, przyciskając brzeg palcami.

Na patelni rozgrzewamy olej do smażenia. Samosy powinny w nim swobodnie pływać.
Nieco zmniejszamy ogień i smażymy pierożki po 6-7 minut z każdej strony. Powinny być złotobrązowe.
Wyjmujemy na papierowy ręcznik i podajemy z raitą.

Powiem wam w tajemnicy, że próbowałam też nieco oszukanych samosów z ciastem, które zrobiłam do empanadas. Smakowały bez zarzutu. Jeśli więc zostanie wam ciasta z przepisu na pierożki hiszpańskie, to nie wyrzucajcie go, tylko nadziejcie je na indyjski sposób. To się nazywa kuchenna sztuczka:))







Smacznego


wtorek, 20 października 2015

Nieoczekiwana interwencja i zapomniany satay z kurczaka z sosem orzechowym
























No i przeprowadziłam się.
Pewnie dziś bym też nic nie napisała, bo wciąż większość czasu zajmuje mi rozpakowywanie, przewożenie i rozkładanie po półkach. Jednak interwencja siły wyższej spowodowała, że siedzę na jednym miejscu i nie latam jak latawiec. Ingerencja jest bolesna, utrudnia leżenie i siedzenie ale stać mogę więc nie narzekam.
Siła wyższa dotknęła palcem swym mych pleców i najwyraźniej pokarała mnie za moją nadgorliwość.
Nie pozostaje mi nic innego jak przeczekać bolące krzyże a czas czekania zapełnić intensywnym planowaniem. Gdzie powiesić zdjęcia? Czy wazony wyżej czy niżej? Gdzie mogłam postawić pudło z herbatą i filiżankami?
Kuchnia moja nowa jest...piękna. Duża, jasna, z ogromną ilością schowków, półek i możliwości.
MMŻ stwierdził wczoraj, że właściwie nie ma w niej już miejsca. Nie wiem co miał na myśli, bo ja widzę w niej jeszcze mnóstwo miejsca. I jeszcze więcej planów.
Do finałowego powieszenia kapelusza jeszcze nam nieco brakuje ale trzeba się skupić na pozytywach. Komu po trzech latach czekania przeszkadzałby brak drzwi do łazienki?
Wolę cieszyć się nowym piekarnikiem niż planować zawieszenie zasłonki.
Powiem tak: miałam już piekarnik, z którym dogadywałam się jak z najlepszym przyjacielem. Rozstanie z nim było jednym z boleśniejszych doznań. Tęskniłam za nim tym intensywniej im większe nieporozumienia zdarzały się potem z innymi piekarnikami.
Pieczenie chleba odbywało się na oślep. Co ja mówię „chleba”, pieczenie wszystkiego tak się odbywało.
Ten czas mam za sobą. Mam nadzieję.
Nowy piekarnik na razie mnie onieśmiela. Odważyłam się już co prawda upiec pierwszy chleb ale z pewną taką nieśmiałością.
Chleb udał się wyśmienicie i myślę, że to dobra wróżba na przyszłość.
Powoli i z rozmysłem będę się zaprzyjaźniać z nowym piecem.
Zanim jednak rozpętam wszystkie kuchenne żywioły wrócę do potrawy, którą pożegnałam poprzednie życie.
Wtedy jeszcze świeciło słońce a biedronki pchały się do okien jakby przeczuwały, że za kilka dni spadnie śnieg.
Na szczęście śnieg stopniał, inwentarz i dobytek został przeprowadzony, mnie zaś dotknęła ręka opatrzności i dzięki temu siedzę teraz i piszę o satayach.
Swoją drogą dlaczego nie było o nich wcześniej?




Satay kurczaka z sosem orzechowym

2 piersi z kurczaka

marynata:

3 łyżki sosu sojowego jasnego
2 łyżeczki mielonej kolendry
2 łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka cukru
pół łyżeczki imbiru w proszku
kawałek trawy cytrynowej (tylko biała, dolna część, zmiażdżona)

Mieszamy składniki marynaty. Piersi kurczaka kroimy na paski 2 cm szerokości i wkładamy do marynaty. Marynujemy minimum godzinę.
Po godzinie nadziewamy paski mięsa na patyczki do szaszłyków i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni około 15 minut, przewracając mięso na drugą stronę w połowie pieczenia.
Piekarnik z funkcją grill jest tu jak najbardziej na miejscu.

Sos orzechowy:

3/4 szklanki masła orzechowego (ja lubię takie z kawałkami orzechów)
4 łyżki jasnego sosu sojowego
3 łyżki cukru palmowego (może być brązowy)
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka galangalu w proszku (można zastąpić mielonym imbirem)
2 łyżeczki mielonej kolendry
sok z jednej limonki
1 szklanka mleczka kokosowego
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki chilli

Wszystkie składniki sosu wkładamy do miksera i miksujemy do połączenia się składników. Jeśli sos jest za gęsty, dolewamy tyle mleczka kokosowego by osiągnął odpowiadającą nam gęstość.

Patyczki z mięsem kładziemy na talerze, stawiając obok miseczkę z sosem.
Aromatyczność tego dania ukoi wszelkie jesienne spliny i pomoże z godnością znosić ingerencje sił wyższych.

























Smacznego


wtorek, 28 kwietnia 2015

Uprzejmie donoszę czyli malezyjskie curry rybne z ryżem jaśminowym


Jeżeli ktoś zastanawiał się nad moją nieobecnością, to śpieszę wyjaśnić, że jestem wszędzie tylko nie tutaj.
Jestem na wsi (znów), jestem w mieście (jeszcze), doglądam remontu (wciąż). Znajdziecie mnie u stolarza, kamieniarza i na stoisku z farbami. Czasami zobaczycie mnie z kolorowymi mazakami w ręce, kiedy nanoszę kolejne zmiany w projekcie.
A kiedy już zamkną wszystkie hurtownie budowlane następuje czas na przeniesienie się do internetu. I tam spędzamy z MMŻ „romantyczne” wieczory. W świetle ekranu komputera, ramię przy ramieniu, przytuleni wybieramy... kafle, kafelki, lodówki, okapy, podłogi, gniazdka. Dyskutujemy o kształcie stołu i rodzaju krzeseł. Totalne przyziemie.
Czuję się wchłonięta przez świat absolutnie materialny. Otoczona katalogami, zdjęciami, dobrymi radami, fachowcami, wszech obecnym pyłem rzadko mam chwilę by opisać to, co na stole.
I chociaż jemy zupełnie przyzwoicie, to na zdjęcia i opisywanie czasami brakuje czasu.
Nasza trzyletnia tułaczka powoli dobiega końca. Mogę sobie pozwolić na ostrożny optymizm, bo mam już podłogi i nawet łazienkę.
Do ogłoszenia, że mam gdzie talerze postawić jeszcze daleko, ale nawet w tej kwestii decyzje już zostały podjęte. Kuchnia zaczyna nabierać realnych kształtów i moment, że was do niej zaproszę nadchodzi wielkimi krokami.
A wtedy.... będę tylko gotować, smażyć, piec i robić zdjęcia.
Na razie jednak proponuję zrobione na kolanie przepyszne danie z Malezji. Zapach, kolor, smak w tym daniu są dowodem na to, że nie miejsce gdzie gotujesz jest ważne, ale miejsce, z którego pochodzi potrawa.



Malezyjskie curry z rybą
(dla dwóch osób)
pasta curry:
3 szalotki
1 ząbek czosnku
1 łyżka pokrojonego galangalu
sok z jednej limonki
pół łyżeczki pokruszonej papryczki kashmiri*
1 łyżeczka brązowego cukru
4 liście kafiru
pół łyżeczki kurkumy
2 łyżki orzeszków nerkowca
1 puszka mleczka kokosowego

oraz jako uzupełnienie (nie jest ono konieczne)
1 cebula pokrojona w piórka 
1 cukinia pokrojona w plastry

4 filety rybne (najlepiej białe ale łosoś też smakuje świetnie)
olej kokosowy do smażenia

do podania:
ryż jaśminowy

Jak w przypadku większości curry, tu też największą trudnością jest kompletowanie składników. Na szczęście internet daje dziś ogromne możliwości i czy do najbliższych delikatesów mamy 50 kilometrów czy 50 metrów nie ma znaczenia. Delikatesy mogą przyjechać do nas.
Jeżeli ciągle nie dowierzacie, że w waszej kuchni może zapachnieć każdą kuchnią świata, poszukajcie sklepów internetowych. To działa!
Nasze curry malezyjskie jest ostre. Papryczka kashmiri jest małym zbójem. Wygląda jak większość jej kuzynów, czyli niewinnie.
Dawkujcie ją ostrożnie bo może zrobić krzywdę.
Jeżeli naprawdę nie uda wam się jej zdobyć, zastąpcie ją zwykłą papryczką chilli. Ale uczciwie uprzedzam, że to już nie to samo. Ona nie tylko zaostrza smak ale nadaje lekko przydymionego smaku potrawie. I oddaje całą swoją czerwień. Żadne barwniki nie są tu potrzebne.

Wszystkie składanki curry oprócz mleczka kokosowego wsypujemy do malaksera i miksujemy na gładką pastę.
Na patelni rozgrzewamy olej kokosowy i smażymy na nim pastę curry. Kiedy poczujemy jak pachnie, dodajemy cebulę i cukinię oraz wlewamy mleczko kokosowe. Zagotowujemy i na małym ogniu odparowujemy sos do ulubionej gęstości. Pamiętajmy, że jako dodatek występuje ryż, więc obfitość sosu jest mile widziana.
Do gotującego się sosu wkładamy kawałki ryby. Gotujemy 7-10 minut, w zależności od grubości filetów.
Zdejmujemy garnek z ognia i lekko studzimy.

Podajemy z sypkim ryżem jaśminowym.



Ryż jaśminowy z kafirem:
3/4 szklanki ryżu jaśminowego
1,5 szklanki wody
2 liście kafiru
ćwierć łyżeczki soli

Płuczemy ryż kilka razy. Kiedy odcedzana woda przestanie być mętna, zalewamy ryż świeżą wodą.
Stawiamy na piecu i zagotowujemy. Wsypujemy sól i dodajemy kafir.
Kiedy ryż się zagotuje, zmniejszamy maksymalnie ogień i przykrywamy garnek pokrywką.
Gotujemy 10 minut i wyłączmy piec.
Nawet jeżeli została w garnku woda, za kwadrans zostanie cała wchłonięta. To najbardziej udany sposób gotowania ryżu.
Potem wyjmujemy liście kafiru i podajemy ryż z malezyjskim curry.




Smacznego

wtorek, 3 marca 2015

Złudna obietnica wiosny i butter chicken Ricka Steina


Wczorajsza burza była niezłą niespodzianką. Uznałam ją za dobry znak. Jeżeli nawiedziła nas pierwsza marcowa burza, to znaczy zima już dogorywa.
Tak sobie w naiwności swojej myślałam.
Dziś rano okazało się kto tu rządzi. Znów biało, znów mokro, znów po zimowemu.
A w niedzielę wypatrzyłam zielone pączki na krzakach w parku.
Historia aż nudna, bo powtarza się co roku. Marudzę od końca października, że zimno i ciemno. Czy moje marudzenie podniosło temperaturę choć o jeden stopień? Nie.
Czy siłą dobrej woli zmusiłam słońce by świeciło o godzinę dłużej? Nie.
Może więc mocą swego umysłu zmieniłam swoje nastawienie do zimy? Nie.
Walę głową w przysłowiowy mur pogody zimowej jak bezrozumna istota. Może czas zamiast jęczeć, pogodzić się z niezmienialnym.
Podobno klimat się zmienia. Niestety, niezauważalnie na mojej osi czasu.
Kupiłam tulipany w dużej ilości. Ale one też są anemiczne i jakieś takie mało wiosenne. Niby różowe ale różowością przybladłą. A już ich liściom i łodyżkom do zieleni jest równie daleko jak mnie do lipcowej opalenizny.
Sztuczne warzywa w sklepach, sztuczne kwiaty w kwiaciarniach, sztuczne zioła w doniczkach, sztuczne słońce w solarium.
Marzec.
Ogarnia mnie coraz większa tęsknota za ciepłem i kolorami. Tęsknię za momentem, kiedy będę szukać okularów słonecznych bo ilość słońca i kolorów stanie się nie do ogarnięcia gołym okiem.
Powiedzcie jak radzicie sobie ze zmęczeniem zimą? Ja jestem nią już bardzo zmęczona.
Podejmuję próby walki z ogarniającymi mnie zniechęceniem i sennością. Kupuję kwiaty, piekę ciasta, słucham muzyki i szukam coraz głębiej ukrytych pokładów dobrego nastroju.. Schowały się, zniknęły, pożarła je szarość i chłód.
Niech wrócą.
Może słoneczne jedzenie pomoże?


Butter chicken Ricka Steina

4 piersi z kurczaka, bez skóry, pokrojone na kawałki

marynata do kurczaka:
sok z 2 limonek
1 łyżeczka chilli w proszku (w przepisie oryginalnym występuje chilli Kashmiri, ale ja użyłam zwykłego chilli)
1 łyżeczka soli

Do zmieszanych składników marynaty wkładamy kawałki kurczaka, przykrywamy, wkładamy do lodówki i marynujemy godzinę.

Robimy drugą marynatę.

2 łyżki naturalnego, gęstego jogurtu
2 łyżki kremówki
4 ząbki czosnku, posiekane
2 łyżki posiekanego imbiru
1 łyżeczka garam masala
1 łyżeczka kurkumy
1 łyzeczka mielonego kuminu
dwie krople czerwonego barwnika spożywczego (niekoniecznie)

Zalewamy marynatą kurczaka, wcześniej marynowanego w limonce. Mieszamy, przykrywamy i odkładamy na noc do lodówki.

Przygotowujemy sos:
Sos:
50 g masła ghe
5 ząbków czosnku, pokrojonych
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
1 puszka pomidorów
pół łyżeczki chilli
pół łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego cynamonu
pół łyżeczki garam masala
1 łyżka wiórków kokosowych
1,5 łyżeczki soli
1 szklanka wody
1 łyżka pestek dyni
1 łyżka orzechów nerkowca
2 łyżki wrzątku
pół łyżeczki brązowego cukru
pół szklanki kremówki

oraz
olej do smażenia
kolendra do posypania

Aby dokończyć danie, wyjmujemy kurczka z lodówki. Na piec stawiamy patelnię i wlewamy 2 łyżki oleju. Na rozgrzanym oleju smażymy kawałki kurczaka, wyjętego z marynaty.
Możemy go również upiec w piekarniku (około 15 minut).
W innym garnku rozgrzewamy kolejne 2 łyżki oleju i smażymy składniki sosu czyli: najpierw czosnek i imbir przez 3-4 minuty. Potem dodajemy pomidory i gotujemy 5 minut. Następnie dodajemy przyprawy, wiórki kokosowe, sól i wodę. Gotujemy 5 minut.
Do blendera sypiemy orzechy, pestki dyni i wlewamy 2 łyżki wrzątku. Miksujemy na pastę.
Do gotującego się sosu wkładamy podpieczone kawałki kurczaka i gotujemy kilka minut, aż mięso będzie gotowe. Mieszamy do sosu pastę orzechową. Jeżeli danie jest za gęste, uzupełniamy gorącą wodą.
Na koniec dolewamy kremówkę, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Posypujemy kolendrą i podajemy np. z ryżem.





Pyszne danie i działające jak aromaterapia.
Co prawda za oknem nic się nie zmieniło, jak było biało, tak jest biało, ale ja skupię oko na zawartości talerza.


Smacznego i wytrwałości w oczekiwaniu na wiosnę

wtorek, 25 listopada 2014

Błędy młodości i wegetariańskie makhanawala

























Coś mi ostatnio dni uciekają. Piszę mało, gotuję średnio ale za to zagadnienia gramatyczne wszelakiej maści zajmują moje myśli. Rozpatrywanie niezliczonej ilości możliwości zrobienia błędu przy budowaniu zdań mnie pochłania.
Nic się nie martwcie. To nie profesor Miodek ukrył się pod nazwą Limonka. Do profesora jest mi równie daleko jak na Madagaskar. Moje problemy są przyziemne i wynikają z zaniedbań młodości.
Skupienie się na jednej rzeczy zawsze odbywa się ze stratą dla innych.
Jak widać na przestrzeni ostatnich tygodni nawet ciasta robię na skróty. Byle szybciej i mniej kłopotliwie.
A przed nami....wszyscy wiemy co przed nami. Już dziś markety katują nas „Last Christmas”. MMŻ w zeszłym roku stwierdził, że to jest pierwszy powód, dla którego byłby w stanie uciec od świąt gdzie pieprz rośnie. Ta piosenka jest jak zagłaskanie kotka na śmierć. Stach pomyśleć, że przed nami jeszcze cztery tygodnie tych samych zestawów muzycznych. Aż ciarki przechodzą.

Wracając do moich językowych problemów muszę przyznać, że człowiek w życiu popełnia całą masę głupstw. Szkoda, że dobrych rad nie brałam na poważnie. Gdybym była kiedyś bardziej rozważna niż romantyczna, dziś nie tylko wiedziałabym czemu woda w oceanie jest słona ale znałabym definicję słowa „ kwark” (nie ma nic wspólnego z wytapianiem słoniny) i bez problemów uprawiałbym konwersację z Juanem na zmianę z Johnem.
Niestety, „mądr Polak po szkodzie”. Teraz staram się nadrobić błędy młodości ale możliwości nie zawsze nadążają za chęciami.
Jadę samochodem i powtarzam lekcje. Budzę się i układam w myślach pytania. Wyciągam mleko z lodówki i odpowiadam sobie na pytania.
Dziś bliska byłam pójścia na wagary. Nic z tego nie wyszło bo okazało się, że z latami umocniło się i okrzepło moje poczucie obowiązku. Powlokłam swoje szare (a właściwie zzieleniałe) komórki na rzeź wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Niby nie było źle, ale najtrudniej jest zadowolić samego siebie. A do tego jeszcze daleka droga.

Na pokrzepienie serc, ponurą aurę i upiorne świąteczne piosenki trzeba znaleźć antidotum. Co powiecie na wino grzane z laską cynamonu, miodem i goździkami? Albo gorącą czekoladę z anyżem i dużą kroplą rumu?
Nic z tego. Żadnych używek. Umysł ma być świeży jak stokrotka o świcie.
Nie mam nic przeciwko temu, ale nie dziś.
Dziś jeszcze mam co nieco do przejrzenia. Curry musi wystarczyć.




wegetariańskie makhanawala 
wg Rick Stein's" India"

Pyszne kremowe curry, które ma swój rodowód na Goa. Rodzaj użytych warzyw nie ma znaczenia. Bakłażan, kalafior, ziemniaki, bataty, marchewka, fasolka, cukinia - każde będzie odpowiednie.
Rick Stein zastanawiał się co znaczy „makhanawala” i doszedł do wniosku, że to znaczy „z dużą
ilością masła i śmietany”. Czy to nie brzmi jak plaster na deszczowe dni?

Potrzebujemy na 4 porcje:
800 g różnych warzyw (marchewki, brokuła, kalafiora, fasolki, ziemniaków, batatów, dyni – wybór należy do was), pokrojonych na kawałki wielkości kęsa

sos:
50 g ghee*
1 cebula, pokrojona w piórka
5 ząbków czosnku, drobno roztartych
5 cm imbiru, drobno pokrojonego
400 g pomidorów z puszki
1 łyżeczkę chilli
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonego cynamonu
ćwierć łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki przyprawy garam masala**
1 łyżeczka wiórków kokosowych
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki brązowego cukru
75 ml gęstego naturalnego jogurtu
4 łyżki kremówki
25 g orzechów nerkowca
zielona kolendra do posypania

Zaczynamy od ugotowania osobno ziemniaków i marchewki. Kiedy są miękkie ale jędrne, zdejmujemy z ognia i wylewamy wodę.
Aby zrobić sos rozgrzewamy ghee na patelni i wrzucamy cebulę. Smażymy aż będzie miękka i złota. Następnie dodajemy czosnek i imbir, i smażymy minutę. Wlewamy pomidory i gotujemy 5 minut. Czas na dodanie przypraw, soli i wiórków kokosowych. Dolewamy jeszcze pół szklanki wody i gotujemy wszystko na niedużym ogniu 10 minut.
W tym czasie w blenderze mielimy na pastę orzechy z 2 łyżkami wody. Dodajemy ją (pastę) do sosu i dolewamy jeszcze pół szklanki wody. Wrzucamy do sosu również warzywa, oprócz ziemniaków i marchewki i gotujemy wszystko 10 minut lub do momentu aż warzywa będą miękkie.
Na koniec do sosu dokładamy ziemniaki i marchewkę oraz jogurt i śmietanę. Zagotowujemy wszystko i zdejmujemy z ognia.
Posypujemy świeżą kolendrą.

*Jak zrobić masło ghee? Żadna to filozofia. To po prostu sklarowane na małym ogniu masło.
Bierzemy kostkę masła i wkładamy do rondelka. Podgrzewamy na malutkim ogniu aż się rozpuści. Zbieramy pianę z powierzchni masła. Gotujemy masło pół godziny aż będzie złoto karmelowe. Miejcie je na oku, żeby się nie spaliło. Zresztą, poczujecie, kiedy coś pójdzie nie tak.
Sklarowane masło przelewamy do słoiczka tak, by cała niepotrzebna reszta została na dnie rondla.
Gotowe ghee ma lekko orzechowy aromat i można je przechowywać dłużej niż masło.

**Jak zrobić garam masala (przepis Ricka Steina)
1 łyżka ziaren czarnego pieprzu
2 łyżki ziaren kuminu
2 łyżki ziaren kolendry
2 łyżeczki nasion kardamonu (około 30 strączków)
4 łyżeczki całych goździków
7 cm laski cynamonu
1 cały owoc gałki muszkatołowej

Wszystkie przyprawy (cynamon łamiemy na kawałki), oprócz gałki muszkatołowe wkładamy na suchą patelnię i podgrzewamy aż zaczną wydzielać zapach. Gałkę ścieramy na tarce i dodajemy do reszty przypraw. Mielimy przyprawy w blenderze na mączkę i przesypujemy do słoika. Szczelnie zakręcamy i mamy zapas na najbliższe dni. Co najmniej przez miesiąc przyprawa nie straci nic ze swego aromatu.




Smacznego

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Do czego prowadzi desperacja czyli biała zupa z topinambura























Ostatnio pisałam, że ostatnie dni były dniami, kiedy wkraczałam na nieznane tereny. Czosnku niedźwiedziego użyłam po raz pierwszy i było to doświadczenie zaostrzające mój apetyt na więcej.
Drugie moje doświadczenie w tym tygodniu czekało grzecznie na swoją kolej w lodówce. Było jeszcze bardziej tajemnicze niż czosnek. Wyglądało jak duże bulwy imbiru. Po obraniu dało się jeść na surowo. W stanie surowym było chrupkie i smakowało jak skrzyżowanie rzepy z kalarepą. Tylko bardziej orzechowe. Mogło był podstawą do niecodziennego carpaccio.
Bulw było kilka i mogłam sobie pozwolić na dalsze poszukiwania.
Jakiś czas temu jadłam zupę, która była mistrzostwem świata w dziedzinie zup. Rzecz działa się w barze Milk w Londynie. Była pora lunchu i przede mną wylądowała miska zupy pietruszkowej.
Jadłam już kilka razy zupę z pietruszki. Sama też popełniłam ją kilkakrotnie. Ale ten, kto ugotował tę zupę, był najlepszy. Szybciutko zapisałam sobie składniki i przysięgłam, że natychmiast po powrocie ją odtworzę.
Wiecie co dzieje się z luźnymi kartkami, na dodatek w podróży? Giną.
Moja też przepadła. Nie ubolewałam zbytnio, bo wspomnienia po rewelacyjnej zupie pietruszkowej blakły i były przysłaniane wspomnieniami innych wspaniałości.
Aż do dziś.
Wzięłam do ręki topinambur i wiedziałam, że tylko przepis z Milka mnie usatysfakcjonuje. Zamiast pietruszki użyję mojego słonecznika. Zdesperowana kobieta jest zdolna do wszystkiego. Przegrzebanie wszystkich notesów, przewodników i książek na niewiele się zdało.
I wtedy mnie olśniło. Może telefon? Czyżbym była aż tak nowoczesna, że zapisałam sobie przepis na zupę w telefonie?
Nie wierząc własnym oczom w zakładce „notes” znalazłam.... opis restauracji Cynamon w Katowicach, przepis na nalewkę cytrynową, wzburzoną opinię na temat Roya Andersona (żeby go unikać), tajemniczy zapis, że „ananas zjada języki” i....mój przepis na zupę z Milka.
Cóż albo skleroza, albo słaba wiara we własne możliwości. Oba wyjaśnienia są prawdopodobne.
Tak oto dzięki desperacji, przebłyskowi pamięci, technice i restauracji Milk mogę wam zaproponować zupę z topinambura.
























Biała zupa z topinambura

4 bulwy topinambura
1,5 litra bulionu
1 cebula
2 ziemniaki
ćwierć łyżeczki mielonej kolendry
ćwierć łyżeczki mielonego kuminu
ćwierć łyżeczki mielonego imbiru
szczypta kurkumy
ćwierć łyżeczki mielonej gorczycy
ćwierć łyżeczki cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonego kopru włoskiego
ćwierć łyżeczki mielonej kozieradki
szczypta chilli
szczypta pieprzu
pół szklanki śmietanki
sól
1 łyżka oliwy
1 łyżka masła

Nie zniechęcajcie się ilością przypraw. Wbrew pozorom nie zagłuszą orzechowego aromatu głównego bohatera.
Obieramy topinambur jak ziemniaka i kroimy w kostkę.
Na oliwie smażymy pokrojoną w kostkę cebule z całym zestawem przypraw. Kiedy zaczną pachnieć, dorzucamy obrane i pokrojone ziemniaki. Dorzucamy topinambur. Smażymy przez chwilę mieszając.
Po chwili wlewamy bulion i pod przykryciem, na małym ogniu gotujemy zupę aż ziemniaki i topinambur nie będą miękkie.
Lekko studzimy zupę, wlewamy pół szklanki śmietanki i miksujemy.
Doprawiamy zmiksowaną zupę i posypujemy czymś zielonym.

Smakuje intrygująco. Mieszanka przypraw nadaje jej nieco orientalny charakter, ale orzechowy smak gra zdecydowanie pierwsze skrzypce.
Szkoda, że tak rzadko udaje mi się namierzyć topinambur w sklepie. Frytki z niego mogłyby być przebojem.




















Smacznych poszukiwań