„Absolwent” to ramotka.
„Absolwent” to rewelacja.
W czasach kiedy kochałam się
beznadziejnie w Andrzeju D. film „Absolwent” wywoływał
na twarzy rumieniec wstydu. Nikt nie mówił nam wtedy otwarcie o
seksie a już o seksie z osoba prawie nieżywą czyli w okolicach
40- tki tym bardziej.
Ktoś kto był w okolicach trzydziestki
był praktycznie krok przed śmiercią.
Oglądaliśmy więc „Absolwenta”
z wypiekami na twarzy i niektórzy nawet współczuli Dustinowi
Hoffmanowi kontaktów intymnych z „starą” panią Robinson.
Czas jednak robi swoje.
Czytaliście kiedyś swoją ukochaną
książkę po raz kolejny np. po dwudziestu latach?
Czy brzmiała ona tak samo? Założę
się, że nie.
Założę się o mojego ukochanego KA,
że za drugim razem, po latach, co innego zrobiło na was wrażenie.
Moim numer jeden wśród książek jest
„Mistrz i Małgorzata”. Z premedytacją robię sobie
dłuższe przerwy w czytaniu książki, bo już wiem, że za kolejnym
razem znów będzie inaczej.
Nigdy nie wiem, co tym razem wprawi
mnie w zdumienie ale czekam na ten moment cierpliwie.
„Absolwent” zdarzył się
nieoczekiwanie. Telewizja, która raczej rzadko jest źródłem
kulturalnego olśnienia, zafundowała nam niespodziankę.
Co przychodzi na myśl jako pierwsze,
gdy pomyślę o filmie Mike Nicholsa? Muzyka. Sound of
Silence, Mrs Robinson, April Come She Will, Scarborough Faire.
Każdy ją zna, nawet jeśli nie wie
skąd. Taka muzyka unieśmiertelnia film.
Od pierwszego obejrzenia filmu minęło
trochę czasu. Natknięcie się na „Absolwenta” dzisiaj
potraktowałam jako prezent wielkanocny. Cóż mnie dawno temu tak
urzekło?
I kiedy siadałam do filmu wydawało mi
się, ze wiem czego się spodziewać. Sentymentalnie identyfikowałam
się po trochu z Benjaminem a po trochu z jego dziewczyną Elaine.
Ale film płynął a mnie coraz bliżej było do pani Robinson.
Okazało się, że czas, który upłynął
zmienił nie tylko cyferki w moim życiorysie ale też moje
spojrzenie na świat.
Jakie to proste i jak łatwo
wytłumaczalne. Wczoraj byłam Benjaminem dziś jestem panią
Robinson.
Może mało to odkrywcze ale nieco mną
wstrząsnęło.
Wstrząśnięta ale nie zmieszana
faktem upływu czasu wróciłam do poświątecznej rzeczywistości.
Wyszperałam przecudną płytę Simona
i Garfunkel'a Bridge Over Troubled Water i zamieszałam
w garach.
Pieczona
cykoria i pomarańczowa sałatka
1 cykoria
1 pomarańcza
1 czerwona papryka
1 łyżka małych cebulek w occie
pokrojony w kostkę owczy ser
garść mieszanki sałat
1 łyżka podprażonych pestek dyni
sos:
sok z połówki pomarańczy
sok z połówki cytryny
1 ząbek czosnku zmiażdżony
1/4 szklanki dobrej oliwy
1 łyżeczka łagodnej musztardy
3 krople oliwy z pestek dyni
sól do smaku
Wszystkie składniki sosu, oprócz
pestek dyni umieszczamy w słoiku, zakręcamy go i dokładnie
wstrząsamy.
Sałaty myjemy, osuszamy i rwiemy na
kawałki.
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Cykorię dzielimy na liście i odcinamy grubsze części liści.
Smarujemy liście oliwą i kładziemy
na blasze, wyłożonej papierem do pieczenia.
Pomarańczę dokładnie myjemy i kroimy
na plastry. Również smarujemy oliwą i kładziemy na blasze obok
cykorii.
Wstawiamy blachę do rozgrzanego
piekarnika i pieczemy około pół godziny do zbrązowienia brzegów
cykorii i pomarańczy.
Wyjmujemy blachę z piekarnika i
studzimy.
Wystudzoną cykorię i pomarańczę
układamy na sałacie. Posypujemy pokrojoną papryką, cebulką i
pokruszonym serem.
Polewamy sosem i na koniec posypujemy
pestkami dyni.
Smacznego