Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mąka pszenna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mąka pszenna. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 maja 2023

Lizak z piasku na obcej planecie i chleb z rodzynkami i orzechami laskowymi




Czy w dzisiejszych czasach siedzenie na tarasie, słuchanie ptaków, wypatrywanie dzięcioła, uśmiechanie się na widok śpiącego kota jest w porządku? Czy może mars na czole powinien mi towarzyszyć od pierwszego porannego zerknięcia w lustro do zgaszenia wieczorem światła? 

Wojna, wybory, powodzie, inflacja, chrust w lesie i mech na dachach, kredyty, potyczki na górze. Czegóż chcieć więcej? Myśleliśmy, że żyjemy w wyjątkowych czasach. Ja z pokolenia baby boomersów byłam przekonana, że dobrostan będzie trwał wiecznie. 

Nic nie trwa wiecznie." Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija." I to co dobre, i to co złe. 

Tylko dlaczego to, co złe przemija jakoś wolniej? Mam wrażenie, że trzymanie świata w jednym kawałku przypomina formowanie lizaka z piasku. 

Czy siedzenie na tarasie i głaskanie kota może coś zmienić? Świata na pewno nie ale własne spojrzenie na ów świat na bank tak. Nie wiem jak wy, ale czasem zamykam oczy przed rzeczywistością. Może to tchórzostwo a może sposób na zachowanie optymizmu. Odwracam się tyłem do świata za asfaltem i całą sobą chłonę świat mi teraz najbliższy. Drzewa, krzaki, trawę, nawet mój nie-ulubiony płot sąsiadki. Mam świadomość słońca, wiatru, deszczu, poranków i wieczorów. Wiem kiedy spadnie deszcz i kiedy w końcu zrobi się słonecznie. 

Świat za asfaltem jest wtedy jak odległa planeta, ze swoją niezbadaną fauną, nie ludzkim składem powietrza i zupełnie innym przyciąganiem. Jest tak odległa, że nie stanowi zagrożenia.

Ale nigdzie nie jest bezpiecznie. Nawet odległa planeta może stanowić pokusę. Trzeba mieć świadomość, że konkwista, jeśli już się zacznie, nie skończy się dobrze. Szczególnie dla odległej planety. Po to się ją zdobywa by ją posiąść, by ją wykorzystać.

Póki co ptaki śpiewają odkarmiając młode (w budkach powieszonych w zeszłym roku mieszkają ptasie rodziny!!!). Bez oszalał sypiąc dookoła fioletem i bielą, oszałamiając zapachem. Ścieżka w lesie niknie w młodniku, który od zeszłego roku przeszedł z wieku przedszkolnego do licealnego. To też samo życie. Tylko jakieś inne, lepsze.

Coś na dodatek? Może chleb? Nic tak dobrze nie wpływa na polepszenie nastroju jak pieczenie chleba. No, może jeszcze głaskanie kota.

Wiecie co o kotach powiedział Śmierć u  Terry Pratchetta? (Czarodzielstwo)

"– Chciałem powiedzieć (...) że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.

Śmierć zastanowił się przez chwilę.

KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE."



Więc dziś będzie o chlebie z rodzynkami i orzechami laskowymi.

Dzień I wieczór

zaczyn:

20g aktywnego zakwasu żytniego

20g mąki pszennej chlebowej

20g mąki pszennej razowej

40 ml letniej wody

Mieszamy, przykrywamy, odstawiamy na noc (około 8-12 godzin)

Dzień II

cały zaczyn

300g mąki pszennej chlebowej

100g mąki orkiszowej lub płaskurki

8g soli

310ml letniej wody

3/4 szklanki rodzynków namoczonych przez godzinę we wrzątku

3/4 szklanki prażonych orzechów laskowych

Do misy miksera wsypujemy mąki. Wlewamy wodę i dodajemy zaczyn. Mieszamy by składniki się połączyły i przykrywamy. Zostawiamy w spokoju na godzinę.

Po godzinie włączamy mikser i miksujemy na wolnch obrotach 5 minut. Dosypujemy sój oraz orzechy i dobrze odsączone rodzynki. Miksujemy kolejne 5 minut.

Wyjmujemy ciasto na lekko zwilżony blat (najlepszy jest kamienny) i delikatnie rozciągamy ciasto jakbyśmy składali kopertę. 

Przekładamy znów ndo misy i odstawiamy przykryte na pół godziny. 

Po półgodzinie składamy ciasto ponownie. 

Tę operację powtarzamy jeszcze trzy razy (czyli cztery razy składamy co pół godziny).

Kolejne, piąte składanie planujemy za godzinę. Przyjrzyjmy się ciastu; czy jest wystarczająco zwarte? Jeśli wciąż bardzo się klei, musimy wydłużyć czas składania o kolejne pół godziny.

Czy ma odpowiednią siatkę glutenową? Trzeba tu nieco wyczucia ale jestem pewna, że siatkę glutenową czyli to co robi w czasie pieczenia dziury w chlebie zauważycie.

Składamy chleb po raz kolejny po godzinie (czyli szósty raz) i przekładamy do koszyczka wysypanego mąką. Przykrywamy koszyczek i wkładamy do lodówki na noc. 

 Dzień III rano

Rozgrzewamy piekarnik z garnkiem żeliwnym do 245 stopni.

Chleb delikatnie przekładamy z koszyczka do garnka, nacinamy, przykrywamy gorącą pokrywką i pieczemy 25 minut. Potem zmniejszamy temperaturę do 115 stopni i dopiekamy bez pokrywki kolejne 25 minut.

Zapach w domu będzie nagrodą i ukojeniem, obiecuję.




Smacznego


niedziela, 30 maja 2021

Jak to robią wilgi i pachnący chleb z czosnkiem niedźwiedzim




Wyjście rankiem na taras jest jak spora dawka medytacji. I to nic, że zimno jak w marcu a woda kapie nawet parapetów. Dziś o 8.00 wyszło nareszcie słońce. Pierwsza próba wystawienia nosa na zewnątrz spaliła na panewce bo jeszcze pół godziny temu wszystko wyglądało jakby dzień dzisiaj nie miał się zacząć. Padało, padało i padało. 

Na zewnątrz wywabiły mnie śpiewy. 

Jak najciszej wyśliznęłam się na zewnątrz by nie płoszyć przyrody. I co zobaczyłam? 

W mokrym porannym powietrzu z modrzewia na modrzewia śmigały wilgi. Jeszcze deszcz przygniatał mokre gałązki a słońce nawet nie zamierzało otworzyć jednego oka, kiedy w drzewach szumiało, dźwięczało a przede wszystkim śpiewało. Wiecie jak śpiewa wilga? 

Pięknie. A tym razem śpiew był na kilka głosów.

Stałam i stałam, słuchając. Wilgi w naszej okolicy to nie rzadkość ale rzadkością jest je zobaczyć. Tym razem okazało się, że ten poranny "festiwal w Sopocie" to lekcja latania.

Pamiętacie kiedy opowiadałam o pierwszych lotach małych dzięciołów? 

Dziś część druga: jak uczą się wilgi.

Wilgi urządziły szkółkę  latania naprzeciwko mnie. Udawałam, że jestem fragmentem drzwi i z otwartą buzią, w zachwycie porannym chłonęłam widok.

Z drzewa na drzewo sfrunął, gwiżdżąc przeciągle ptak. Chwila ciszy i za nim poleciał następny. Potem rozległo się melodyjne śpiewanie i poleciał kolejny. Sytuacja powtórzyla się czterokrotnie. Śpiewu przy tym było mnóstwo. Każdy z młodych donośnie obwieszczał światu, że zalicza właśnie swoją kolejną gałąź. Mama zachęcając maruderów też śpiewała na całe gardło. Było  w tym spektaklu mnóstwo porządku i planowania. Kolejne etapy przefruwania z drzewa na drzewo odbywały się jak w balecie, synchronicznie i z wdziękiem.

Po dłuższej chwili, kiedy wszystkie kropelki wody zostały z modrzewi strząśnięte, wilgi przeniosły się do sadu. Uf, nareszcie mogłam wypuścić powietrze z płuc.

Co tam, że zimno. Co tam, że z drzew kapie woda jak z nie wyżętej skarpety. Co tam, że koniec maja a ja mam na sobie kurtkę narciarską. Takie poranki przypominają mi o jednym: przyroda robi swoje a my jako jej część nie powiniśmy jej w tym przeszkadzać. Aha, wspomniałam o medytacjach.... wiecie co się dzieje w krzakach o tej porze roku? Pojedźcie za miasto i posłuchajcie.  Może uda wam się podpatrzeć i podsłuchać co piszczy nie tylko w trawie.

A na zachętę dorzucam chleb z dodatkiem sezonowym czyli czosnkiem niedźwiedzim. 

Czosnek już co prawda kwitnie, ale nie przeszkadza to w wykorzystaniu i liści i kwiatów w kulinarnych kombinacjach.

Tym razem zachciało mi się chleba wilgotnego i obawy, że mokry chleb będzie sprawiał kłopoty zignorowałam na samym początku. Po prostu nie dopuszczałam myśli, że coś może się nie udać.

Wszystko poszło gładko i po mojej myśli. Dlatego zamieszczam tu ten wpis, bo za chwilę po czosnku niedźwiedzim zostaną tylko wspomnienia.

















Chleb z czosnkiem niedźwiedzim

150 g aktywnego zakwasu żytniego 

300 ml ciepłej wody plus dodatkowe 30 ml 

300 g mąki pszennej chlebowej

200 g mąki orkiszowej lub płaskurki

10 g soli

garść liści czosnku niedźwiedziego, pokrojonych w paseczki

Rano wyjmujemy z lodówki zakwas. Kiedy osiągnie temperaturę pokojową dokarmiamy go mąką żytnią razową i odstawiamy w ciepłe miejsce. Po 7 godzinach jest gotów do dalszej współpracy. Wtedy mieszamy zakwas z 300 ml wody i wlewamy do misy z mąkami. Mieszamy przez chwilę by mąka wchłonęła wodę i przykrywamy folią do żywności. Odstawiamy w ciepłe miejsce na godzinę.

Po godzinie wyrabiamy ciasto 3 minuty a następnie posypujemy solą i polewamy resztą czyli 30 ml ciepłej wody.

Wyrabiamy minutę i dodajemy pokrojony czosnek niedźwiedzi. Wyrabiamy jeszcze dwie minuty.

Ciasto będzie kleiste i absolutnie nie będzie przypominać zgrabnej kuleczki. 

Nic się nie martwcie, tak ma być. 

Ciasto  będziemy składać co pół godziny (czyli np pierwsze składanie o 16.00, drugie o 16.30, trzecie o 17.00, czwarte o 17. 30). 

Przez pierwsze dwie godziny czyli po 4 składaniach niewiele się będzie działo. Ale potem zauważymy, że siatka glutenowa to nie nowa nazwa zabiegu chirurgii estetycznej lecz fakt niezaprzeczalny drzemiący w naszej misce z ciastem chlebowym.

Kolejne składanie robimy po 45 minutach (czyli np o 18.15) i następne po kolejnych 45 minutach (czyli o 19.00). 

Potem składamy ciasto chlebowe co godzinę (czyli np o 20.00 i 21.00).

I pamiętajcie: gwarancją sukcesu w pieczeniu chleba jest naprawdę aktywny zakwas. Bąbelki, bąbelki i jeszcze raz bąbelki.

Zasada jest taka, że im bardziej mokre ciasto, tym więcej składań potrzebuje.

Po ostatnim składaniu posypujemy mąką koszyk do wyrastania chleba i umieszczamy w nim nasz bochenek.

Wkładamy koszyk do torby foliowej i niech sobie postoi w kuchni przez godzinę.

Po godzinie, koszyk, wciąż zapakowany w folię wkładamy do lodówki i idziemy spać. 

Garujący chlebek może mieszkać w lodówce nawet 24 godziny. Podobno, bo nigdy tego nie sprawdziłam. Moje zazwyczaj w okolicy śniadania lądują w piekarniku.

Rano wkładamy żeliwny garnek do zimnego piekarnika i rozgrzewamy piekarnik do 240 stopni. Po pół godzinie garnek powinien być odpowiednio gorący.

Wyjmujemy garnek na deskę (bardzo ostrożnie), zdejmujemy pokrywkę.

Wyjmujemy chleb z lodówki. Posypujemy z góry obficie mąką, co da nam gwarancję, że chleb się nie przyklei przy wyciąganiu go z koszyczka. Na górę chleba (jeszcze leżącego w koszyku) kładziemy karton i delikatnie odwracamy koszyk do góry nogami. Chleb powinien wylądować na umączonym kartoniku. Karton jest o tyle lepszy od każdego innego sposobu bo da się z niego zrobić rynienkę po której spłynie do garnka chlebek.

Nacinamy ostrą żyletką z góry nasz bochenek (lub nie) i bez wahania zsuwamy bochenek z kartonika do gorącego garnka. Przykrywamy garnek pokrywką i wstawiamy do piekarnika na 25 minut. Po tym czasie zdejmujemy pokrywkę i dopiekamy chleb jeszcze przez 20 minut, zmniejszając temperturę do 210 stopni.

Upieczony chleb wyjmujemy z piekarnika (razem z garnkiem) i ostrożnie, pomagając sobie nożem i rękawicą, wyjmujemy chleb z garnka. Studzimy na kratce a potem mdlejemy z przejęcia.

Smacznego i drobna sugestia. W tym przepisie czosnek niedźwiedzi można zastąpić boczkiem, morelami, rodzynkami, orzechami, bazylią, rozmarynem i co wam tam jeszcze do głowy wpadnie.




Powodzenia


środa, 28 lutego 2018

Niech pożre ich bestia i chleb z orzechami







Czuliście się kiedyś jak bestia? Może czuliście się jak bestia ze wschodu?
Nazwanie porannego przymrozka z 1,5 centymetrową warstwą śniegu "bestią" rozbawiło mnie do łez.
Ale dziwni ci Angole. Dla nich wszystko co nadciąga z nad kontynentu jest apokaliptyczne. 
Upały w sierpniu to katastrofa zza kanału. Wiatr z Francji to huragan tysiąclecia. Minus pięć w lutym to lodowy armagedon.

Kocham tabloidy. Każde. Wstrzemięźliwość, ostrożność, wątpliwość, umiar; to słowa nie występujące w słowniku dziennikarza tabloidu.
Czasami, przychodząc w wizytą do mojej rodzicielki zachłannie rzucam się na kolekcję czytadeł. Zaczynam od prasy codziennie faktycznej.
Zazwyczaj nie mam ze sobą okularów do czytania i moją ciekawość świata zaspokajam samymi tytułami. Pasę się soczystymi porównaniami, dosadnymi określeniami i barwnymi sloganami (zwróćcie uwagę na przymiotniki).
Robią wrażenie, trzeba przyznać. Szafowanie przymiotnikami mają opanowane do perfekcji.

Pamiętam, że na zajęciach z pisania (kiedyś na takie uczęszczałam) jak mantrę powtarzano nam, że przymiotniki należy traktować jak truciznę. W małych dawkach mogą leczyć ale w nadmiarze niosą śmierć. Merytoryczną.
Lecz kto dbałby o sensowność przekazu, skoro w tytule użyto tak emocjonalnego określenia jak "niewinny i bezbronny".
Cała reszta nie ma najmniejszego znaczenia. Liczą się uczucia. Na nich redakcja gra jak Zimerman na fortepianie. Tylko presto, prestissmo. Przekaz musi walić na odlew. Trzy drzewka to już puszcza, przelotny opad to zapowiedź potopu, dziecko zawsze jest uosobieniem niewinności a spódniczka mini prowokacją.

Myślę, że za czas jakiś, kiedy większość słów przepełnionych emocjami się opatrzy i znudzi, znajdą się fachowcy od słowa, których jedynym zadaniem będzie wymyślać nowe definicje uczuć. 
Będą bardziej soczyste i barwne. I coraz mniej sensowne.

Im więcej przymiotników, tym więcej obojętności ze strony odbiorcy. Soczyste określenia i metafory coraz trudniej przebijają się przez naszą wrażliwość. Z czasem nasza wrażliwość karłowacieje. Wyciera się jak rękawy księgowego, linieje i łysieje.

Uzależniamy się od emocji jak ćpun. Pierwsza dawka nas upaja. Mmmm… biedny, znękany, porzucony, zdradzony.
Współczucie zalewa nas ciepłą falą. Oj, jak my współczujemy. Całym sobą, z sił całych. I dobrze nam z tym współodczuwaniem. Tym lepiej, że nie nas nieszczęście bezpośrednio dotyczy.
Potem jest już trudniej wskrzesić pierwsze odczucia. Wiadomo, pierwszy raz zdarza się tylko raz.
Wymagamy silniejszych bodźców. Bo przecież chcemy coś poczuć. Z współczuciem było nam fajnie. Tylko gdzie znaleźć ten emocjonalny punkt „G” (niedouczonych odsyłam do odpowiedniej literatury), nie przemęczając się zbytnio?
Tabloidy się dla nas starają. Próbują zadowolić. Masturbują nieprawdziwymi emocjami. Niby empatia, niby wspólnota uczuć.
Płacisz 1, 30 i siedząc na wygodnej kanapie z napoleonką w gębie zalewasz się łzami nad głodnym dzieckiem z Aleppo. 
Jak dobrze jest współczuć! Bez konsekwencji, bez brudu i bólu. Na kanapie.
Mocniej, głębiej, dosadniej! Tylko treści w tym nie ma za grosz. Fasada i ścianka. I dobre samopoczucie odbiorcy.

Życzę wam, tabloidy, aby w końcu jakaś bestia was pożarła.  

Aż głupio przejść teraz do garów. Może po prostu chleb upiekę. Taki prosty, dobry, wyzwalający tylko szczerą satysfakcję. 




Chleb z orzechami (doskonały)
1.Karmimy wieczorem zakwas pszenny.
2. Rano przed pracą: do miski wsypujemy 200 g mąki pszennej białej
                                 50 g mąki pszennej razowej
                                200 g wody
                                pół szklanki zakwasu
Mieszamy, przykrywamy folią spożywczą (robimy w niej dziurki) i zostawiamy do naszego powrotu z pracy.
3. Po powrocie z pracy do miski wsypujemy: 370 g mąki pszennej białej
                                  30 g mąki pszennej razowej
                                 300 g letniej wody
                                  1 szklankę zakwasu, który przygotowaliśmy rankiem
4. Potrzebujemy również:              10 g soli
                                  Około szklanki ulubionych orzechów (idealne są pekany,
                                  włoskie też świetnie smakują lecz nadają chlebowi nieco   
                                  szarego koloru)
5. Włączamy hak do zagniatania ciasta chlebowego i mieszamy wszystkie składniki, oprócz soli i orzechów, tylko do połączenia się składników. Ustawiamy timer na 30 minut i przykrywamy miskę.

6.  Po 30 minutach ponownie włączamy mikser i mieszamy około 10 minut. Potem dodajemy sól i orzechy. Zagniatamy jeszcze 5 minut i przekładamy ciasto do wysmarowanej oliwą misy. Przykrywamy i odstawiamy w ciepłe miejsce.
7.  Nastawiamy timer za 45 minut. Składamy ciasto chlebowe jak kopertę i znów przykrywamy. I znów timer na 45 minut. Ponownie składamy i zostawiamy w spokoju na następne 45 minut.
8. Ciasto wyrosło i jest gotowe do przełożenia do koszyków.
9. Podsypujemy stół mąką i wyjmujemy ciasto z miski. Dzielimy na dwie części. Każdą część składamy jak kopertę i wkładamy do wysypanych mąką koszyków.
10. Koszyki wkładamy do worków foliowych i… są dwie drogi: pierwsza to zostawienie koszyków w ciepłym miejscu a po dwóch (mniej więcej) godzinach włożenie ich do piekarnika. Druga, to włożenie koszyków do lodówki a rankiem (założywszy, że to sobota, bo przecież pracujemy w tygodniu) wstawienie ich do piekarnika.
Druga opcja daje smaczniejsze bochenki z efektowniejszą (czytaj: grubszą) skórką.
Chlebki z lodówki wkładamy od razu do gorącego pieca. Nie muszą nabierać pokojowej temperatury.
Po prostu nagrzewamy piekarnik do 240 stopni (najlepiej z parą) i wyjmujemy chlebki z lodówki. Zgrabnie przekładamy je na łopatkę (nie zapomnijcie posypać chlebów z góry mąką, bo ich nie odkleicie od łopatki)
i wsuwamy na gorącą blachę lub kamień. Po 20 minutach zmniejszamy temperaturę do 215 stopni i pieczemy jeszcze 25 minut.
Metoda pieczenia w obu przypadkach jest taka sama. Najpierw 240 stopni przez 20 minut, potem 215 stopni przez 25 minut.
Wyjmujemy po upieczeniu i słuchamy jak pięknie trzeszczą.  




Smacznego               

piątek, 5 sierpnia 2016

Kiszonka w pościeli czyli nektarynkowa róża na kruchym cieście z rozmarynem


























Miasto w 30 stopniowym upale jest jak piecyk. Z każdej strony bucha gorącem.
Nadzieją na chłodniejsze momenty jest wieczór ale to złudzenie.
Ruch na chodnikach jest jakby wolniejszy. Nawet dzieci są mniej energetyczne. Babcie siedzą pod parasolami liżąc lody.
Szaleni rowerzyści zbrojni w swoje obcisłe ubranka i twarzowe kaski wyglądają już jak wychudzone kurczaki w pobliskich smażalniach. Kolor na Indianina to obecnie najnowszy trend.
Jeszcze są wakacje ale już pachnie kredą i paprotkami z pracowni biologicznej.
Jeszcze tylko przejdą z pieśnią na ustach wędrowcy do Częstochowy, odbębnimy ostatnie wakacyjne święto i pewnego ranka zauważymy mokre krople na rozpiętych w malinach pajęczynach.
Co ja gadam? Przecież niektórzy jeszcze nie byli na urlopie! Nie ma co snuć fatalistycznych wizji. Póki co jest sierpień i tego się trzymajmy.
Zresztą wracając do upału, (który bardzo lubię) on jest najlepszym lekiem na smutne powakacyjne myśli.
Kiedy pot się leje nie tylko po plecach, przystanek przypomina patelnię, a wnętrze autobusu szatnię po meczu koszykówki, to myśl o końcu wakacji nie ma prawa zakiełkować w głowie.
Otwieram wieczorem na oścież okna w całym domu a powietrze ani drgnie. Trochę popadało, lecz wilgotne powietrze jakimś cudem zgrabnie omija moje okna. Nic z mrzonek o odświeżającej porcji wilgoci. Kolejną noc spędzę jak kiszonka w pościeli. Ciepło, wilgotno, bez ruchu.
Na szczęście jutro zamykam wszystko na siedem spustów i wynoszę się z miasta....do poniedziałku.
Pomyśleć, że dwa tygodnie temu narzekałam na chłód.
Trudno znaleźć równowagę między plus 30 a plus 13.

Sobota nadchodzi a z nią wg prognoz kolejna porcja ciepła. Jak jest lato, to musi być ciepło.
Jak jest sobota, to musi być ciasto.
Piękne jak obrazek. Smaczne jak koncentrat lata. Koniecznie do zrobienia.
Kiedy zobaczyłam zdjęcie tego ciasta w moim ulubionym Delicious, wiedziałam, że ono będzie następne. I oto jest. Proszę bardzo:




Nektarynkowa róża na kruchym cieście z rozmarynem
(dla okrągłej formy o średnicy 23 cm)

ciasto:

2 szklanki mąki pszennej
150 g zimnego masła
100 g zimnego smalcu
2 łyżki cukru pudru
szczypta soli
2 łyżeczki posiekanych igiełek rozmarynu
4 łyżki lodowatej wody

krem patissiere:
300 ml mleka
1 laska wanilii
60 g drobnego cukru
7 żółtek
20 g pszennej mąki
20 g mąki kukurydzianej
150 g miękkiego masła

nektarynkowa róża:

5-7 nektarynek dojrzałych ale niezbyt miękkich
3 łyżki konfitury morelowej
1 łyżeczka żelatyny

ciasto:
Siekamy masło i smalec pokrojone w kostkę z mąką, solą i cukrem. Dolewamy wodę i szybko zagniatamy ciasto. Oczywiście, równie dobrze możecie użyć do tego celu maszyny. To w końcu one są przyszłością narodów.
Kulę ciasta rozpłaszczamy ręką i owijamy folią spożywczą. Chłodzimy w lodówce godzinę.
Potem wałkujemy ciasto na grubość jednozłotówki i przekładamy do formy.
Obcinamy wystające za krawędzie fragmenty ciasta.
Nakłuwamy ciasto gęsto widelcem by nie urosło zbytnio w piekarniku i schładzamy jeszcze pół godziny. W tym czasie nagrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Pieczemy 20 minut, smarujemy rozmąconym białkiem i pieczemy jeszcze 10 minut.
Wyjmujemy ciasto z piekarnika i schładzamy.

krem:
Podgrzewamy mleko z wanilią i połową cukru. Niech będzie gorące ale nie gotujące.
Ubijamy żółtka zresztą cukru aż cukier się rozpuści. Mieszamy z obiema mąkami.
Wlewamy do jajecznej mieszanki gorące mleko i mieszamy.
Przelewamy masę do garnka i stawiamy na niewielkim ogniu. Podgrzewamy, mieszając aż masa zgęstnieje. Powinna osiągnąć gęstość budyniu. Wyjmujemy strączek wanilii i zdejmujemy krem z ognia.
Przykrywamy powierzchnię folią spożywczą, by nie zrobił się kożuch. Studzimy masę.
Kiedy wystygnie, możemy dokończyć krem. Ubijamy miękkie masło i po łyżce dodajemy masę budyniową.

Nektaryny kroimy na ćwiartki a ćwiartki na cienki plastry.

Na kruche ciasto wykładamy krem budyniowy. Wyrównujemy powierzchnię.
Zaczynając od zewnętrznej części ciasta, układamy plastry nektarynek, wciskając każdy lekko w krem. Zakładamy plastry na siebie by dawały złudzenie płatków. I tak dookoła aż dojdziemy do środka. By wypełnić środek zwijamy jeden plaster w rulonik. Nie przejmujcie się jeśli nie pójdzie zbyt gładko. Z każdym plastrem będzie łatwiej. No i jak mówi moja Mama, nikt z tego nie będzie strzelał.
Wkładamy ciasto do lodówki by krem stężał.

Zalewamy żelatynę odrobiną wody.
Podgrzewamy konfiturę i do gorącej (ale nie gotującej) dodajemy napęczniałą żelatynę. Mieszamy by żelatyna się całkowicie rozpuściła.
Przecieramy konfiturę z żelatyną przez sito. Kiedy lekko przestygnie, wyjmujemy ciasto z lodówki i przy pomocy pędzelka smarujemy nektarynkową różę konfiturą.
Znów wkładamy ciasto do lodówki na pół godziny.




Smacznego


piątek, 10 czerwca 2016

Wiedeń w Londynie i truskawkowe millefeuille z kremem patisserie

























Jeśli ma się dość łażenia po Londynie ale nie chce się wyjeżdżać z wielkiego miasta, trzeba wypić kawę.
Miejsc odpowiednich dla uzależnionych od kofeiny stolica Wielkiej Brytanii oferuje bez liku. Od najbardziej niewyszukanych po najbardziej wyrafinowane.
Przyznam, że jestem uzależniona od kawy a to pociąga za sobą pewną wybredność.
Nie każda kawa mi smakuje. Marudzę, wybrzydzam i kręcę nosem.
Oczywiście czasami, nie zawsze.
Wiem, że lepiej nie wypić kawy w ogóle niż napić się płynu kawopodobnego. A tych jest mnóstwo.
Ale nie kawa zdecydowała, że wybrałyśmy Caffe Concerto na miejsce naszego lunchu.
Moja Mama zastygła przed wystawą pełną ciastek. One wciągnęły nas do środka.
A wewnątrz...Wiedeń. Lustra na ścianach, kryształowe żyrandole, cichy szmer rozmów i zapach kawy.
Zamiast kawiarni w Whitehall znalazłyśmy się przy Herrengasse w stolicy Austrii.
Z naszej trójki tylko jedna mogła bezkarnie wchłaniać kalorie. Jej wybór padł na millefeuille.
I kiedy ciasto pojawiło się na stole, na twarzy Córki pojawiło się nieukrywane rozczarowanie: a gdzie są truskawki?
Nie mam pojęcia dlaczego ona spodziewała się truskawek. Jakaś podświadoma potrzeba zadziałała.
Millefeuille nawet bez truskawek było wspaniałe. I mimo, że ta kremówka nie jest łatwa do eleganckiego zjedzenia (jak wszystkie ciastka z ciastem francuskim), została okrzyknięta najlepszą kremówką tego roku.
Wizja millefueille z warstwą truskawek i pysznym kremem patiserie skutecznie zagnieździła się w mojej głowie.
Po powrocie do domu żadne inne ciasto nie wchodziło w grę. Truskawki są, ciasto francuskie też. Czas zagotować mleko i zabrać się do robienia kremu.




Millefeuille z truskawkami i kremem patisserie

opakowanie ciasta francuskiego
1 szklanka truskawek
2 łyżki cukru
1 łyżeczka żelatyny

krem patisserie (wg Delli Smith)
1 jajko
1 żółtko
200 ml pełnotłustego mleka
25 g cukru
20 g mąki pszennej150 ml kremówki
1 łyżeczka esencji waniliowej
100 g miękkiego masła

Umyte truskawki kroimy na pół i zasypujemy cukrem. Żelatynę zalewamy 2 łyżkami wody. Zagotowujemy truskawki i na małym ogniu gotujemy minutkę. Zdejmujemy z ognia i dodajemy do gorących truskawek żelatynę. Mieszamy aż się rozpuści.
Studzimy truskawki.

Ciasto francuskie kroimy na paski szerokości 5 cm. Nakłuwamy gęsto widelcem i kładziemy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Blachę wstawiamy do rozgrzanego do 190 stopni piekarnika i pieczemy 15 minut. W połowie pieczenia znów nakłuwamy ciasto widelcem.
Upieczone ciasto studzimy.

Krem:
Ubijamy jajko i żółtko z cukrem na puszystą masę. Zagotowujemy mleko.
Do ubitych jajek wsypujemy mąkę i dokładnie mieszamy.
Wciąż miksując na małych obrotach, wlewamy do jajek gorące mleko i wanilię.
Przelewamy mieszankę z powrotem do garnka i ponownie stawiamy garnek na małym ogniu.
Wciąż mieszając zagotowujemy krem. Powinien być gęsty jak budyń. Kiedy na powierzchni pojawią się bąble, zdejmujemy garnek z ognia.
Przykrywamy powierzchnię kremu folią spożywczą. To pomoże nam uniknąć kożucha. Studzimy.
Ubijamy masło na puszystą, białą masę. Do puszystego masła dodajemy po łyżce masę budyniową.

Na paski ciasta francuskiego nakładamy warstwę truskawek a na nią grubą warstwę kremu. Wszystko przykrywamy drugim paskiem ciasta i znów kładziemy truskawki a potem krem. Kolejny raz przykrywamy krem ciastem.
Posypujemy gotowe ciastko cukrem pudrem i kroimy na porcje.
Pieczenie ciasta w paskach ułatwia późniejsze krojenie.

Sezon truskawkowy zaczyna hulać na całego. Nic nie stoi na przeszkodzie by część owoców zastosować w takiej piętrowej formie.






Smacznego i pięknego weekendu

wtorek, 19 stycznia 2016

Kokosowe pancakes z syropem klonowym i nieświeże wiadomości


























Miniony tydzień był smutny dla świata. Takie tygodnie powinny być zakazane pod groźbą zesłania.
W piątek postanowiłam nie kupować gazety i nie włączać komputera.
Może to dziecinne ale chociaż w ten sposób chciałam się ustrzec przed ewentualnymi kolejnymi złymi wieściami.
Upłynął tydzień i kolejne newsy przykryły gorące jeszcze niedawno wieści.
Czy tylko mnie się wydaje, czy coraz mniej przywiązujemy się do „świeżych” dziś wiadomości.
Jak tu przetrawić jedno, skoro po piętach depcze mu już drugie?
Jak przejmować się Syrią, kiedy nastał czas Ukrainy?
Kto pamięta o zamachach w Paryżu, jeżeli bomba wybuchła w Indonezji?
Przelatują wiadomości przez nasze głowy jak przysłowiowy pasek na kanałach informacyjnych. Do żadnego nie przywiązujemy specjalnej uwagi i wagi. Przecież to, czym dziś żyje medialny świat jutro będzie już nieświeże, zjełczałe. Nie jestem pewna czy to dobra droga.
Ilość wiadomości pchająca się nam w uszy i oczy jest porażająca. Wyobraźcie sobie, że każda z nich ma rozmiar kartki z zeszytu. Zamieńcie newsy na kartki. Co zobaczycie? Pokój zasypany papierem. Po tygodniu nie będzie można w nim znaleźć drzwi i okien.
Czy potrafimy selekcjonować wiadomości? Jak śmieci?
Ha,ha, ha....ze śmieciami nie dajemy sobie rady a co dopiero z wiadomościami.
Jak tu odmówić sobie zajrzenia na Pudelka by podejrzeć jakie skarpetki ma na nogach dziś pani S.
Nie ma mowy. Bez tej wiedzy dzień byłby niepełny. Czy jutro będziemy pamiętać o tych nieszczęsnych skarpetkach? Na szczęście nie. Niestety, nie będziemy też pamiętać wielu innych, może bardziej przydatnych wiadomości.
Kiedyś zastanawiałam się dokąd udają się wszystkie wypowiedziane słowa. Bo przecież słowo to energia. Wylatując z naszych ust przestają być naszą własnością. Zyskują wolność. Ilość wypowiadanych codziennie słów na świecie jest niepoliczalna. Szkoda by było marnować taki potencjał. Może gdzieś znajdują zastosowanie wypowiedziane słowa?
Czy może są jak dym, powoli rozpływający się w powietrzu?
Są na szczęście ludzie i przedsięwzięcia, pozostawiające coś więcej niż mgliste wspomnienie. Zostawiają płyty, książki, spektakle, role. Pamięć o sobie. Na szczęście.

Pancakes też są warte zapamiętania. To placuszki w tysiącach wariantów. Każdy dom ma swój przepis. I swoje dodatki. I założę się, że każdy uważa swoje pancakes za najlepsze na świecie. I tak trzymać.




Kokosowe pancakes z syropem klonowym

1 szklanka mąki pszennej
pół szklanki mąki kokosowej
2 jajka
220 ml mleka (może być migdałowe lub kokosowe)
70 g stopionego i wystudzonego masła
ćwierć łyżeczki soli
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki cukru pudru

olej kokosowy do smażenia

Mieszamy wszystkie suche składniki i przesiewamy je do miski.
W osobnej misce miksujemy wszystkie mokre składniki.
Mokre składanki wlewamy do suchych. Miksujemy by nie było grudek. Jeśli ciasto jest za rzadkie, dosypujemy nieco mąki. Jeśli jest za gęste, dolewamy odrobinę mleka. Gęstością powinno przypominać śmietanę.
Odstawiamy na 15 minut.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju. Kładziemy łyżką porcje placuszków. Smażymy na złoto na średnim ogniu i odwracamy na drugą stronę.
Upieczone pancakes układamy na talerzu w zgrabny stosik i polewamy syropem klonowym lub miodem. Lubię podać do nich karmelizowane banany. W wersji wyrafinowanej można położyć na nich wysmażony plaster boczku. Totalna rozpusta!


















































Smacznego i samych dobrych wiadomości

środa, 13 maja 2015

Bliny z wędzonym łososiem czyli mój pomysł na wieczór


























Był taki czas, że podstawą mojej diety był szampan i kawior.
Brzmi bulwersująco, prawda?
Co prawda tylko przez siedem dni w miesiącu grzeszyliśmy taką dietą, ale i tak brzmi imponująco.
Potem wracaliśmy do marmolady i obiadów w stołówce studenckiej.
Dawno temu w okolicach godziny 23 wyruszaliśmy z kolegą na pobliskie lotnisko by w niecodziennych okolicznościach wylizywać z kryształów ułożonych na lodzie perwersyjne czarne kuleczki.
Życie studenckie! Do jakich niedorzeczności i szaleństw wtedy dochodziło.
Ktoś zapyta dlaczego jedenasta wieczorem i dlaczego kawior z szampanem.
Otóż, jeśli chodzi o porę, tylko lotniskowe restauracje były wtedy otwarte. A kawior i szampan?
Chyba tylko naszą fanaberią można ten wybór wytłumaczyć.
Dziś pewnie wolałabym mrożoną wódkę ale kiedy ma się dziewiętnaście lat, to takie drobiazgi nie mącą radości.
Najważniejszym dniem miesiąca był dzień wypłacania stypendium. A że ten szczęśliwy fakt miał miejsce poza granicami, to kwota powinna była zaspokoić nasze miesięczne potrzeby. Czyli starczyłoby i na jedzenie, i na kulturę, i na rozrywki.
Słowo „powinna” jest przypuszczeniem i w tym zawiera się cała prawda o naszym ówczesnym podejściu do życia.
Pierwszy tydzień żyliśmy po pańsku, z pogardą patrząc na tych co to rankiem wlekli się do stołówki a wieczorem pitrasili coś we wspólnej kuchni.
My byliśmy ponadto. Nie dla nas zbiorowe żywienie i wczesne wstawanie. Sucha kanapka i gorzka herbata nie mieściły nam się w głowie.
Szybko zaliczaliśmy wybrane zajęcia i pędziliśmy do muzeów i galerii by godzinami włóczyć się od sali do sali.
W akademiku słuchaliśmy Vivaldiego i Ravela grając wieczorami w pokera.
I kiedy większość z naszych znajomych mościła się na imprezach pokojowych, odprawiając jakieś egzotyczne rytuały z nowo poznanymi Ghańczykami czy Malijczykami, my wsiadaliśmy do taksówki i pędzili na Szeremietiewo by zanurzyć się w luksusie.
Po sześciu, siedmiu dniach dopadała nas rzeczywistość. Nazywała się marmolada gruszkowa i konserwa turystyczna. Pokornie sięgaliśmy po talony do stołówki studenckiej i nie grymasiliśmy na
suche zapasy przywiezione z kraju.
I liczyliśmy dni...do następnego stypendium.
Tylko bliny były tak samo dobre i w stołówce studenckiej, i w restauracji. Bez względu czy podawano je z kawiorem czy z kwaśną śmietaną.

Między analizą szlachetnego bohatera Garszyna i naiwnego księcia Myszkina robiliśmy plany kolejnego roztrwonienia studenckiego majątku.

Studenckie czasy!
Pozostała mi po nich miłość do Vivaldiego, Czechowa i blinów.





bliny z łososiem i kwaśną śmietaną

1 szklanka mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżka drożdży
szczypta soli
1 łyżka cukru
2 jajka
350 ml letniego mleka
2 łyżki masła do ciasta
masło do smażenia

Mąki przesiewamy z drożdżami do miski. Podgrzewamy mleko z masłem, solą i cukrem.
Letnie mleko wlewamy do miski z mąkami i mieszamy.
Oddzielamy białka od żółtek. Lekko ubijamy żółtka i dodajemy do ciasta. Mieszamy dokładnie. Potem miskę przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia.
Kiedy ciasto podwoi swoją objętość, ubijamy białka i dodajemy do ciasta.
Mieszamy ciasto z ubitymi białkami.
Rozgrzewamy masło na patelni i łyżką kładziemy porcje ciasta. Formujemy placuszki o grubości 2 centymetrów.
Smażymy na złoto i podajemy z wędzonym łososiem i kleksem kwaśnej śmietany.
Kawior jest dobrze widziany lecz niekonieczny.
W wersji słodkiej z miodem i posypane orzechami są jak najlepszy deser.






Smacznego bardzo