Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zakwas. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zakwas. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 maja 2023

Lizak z piasku na obcej planecie i chleb z rodzynkami i orzechami laskowymi




Czy w dzisiejszych czasach siedzenie na tarasie, słuchanie ptaków, wypatrywanie dzięcioła, uśmiechanie się na widok śpiącego kota jest w porządku? Czy może mars na czole powinien mi towarzyszyć od pierwszego porannego zerknięcia w lustro do zgaszenia wieczorem światła? 

Wojna, wybory, powodzie, inflacja, chrust w lesie i mech na dachach, kredyty, potyczki na górze. Czegóż chcieć więcej? Myśleliśmy, że żyjemy w wyjątkowych czasach. Ja z pokolenia baby boomersów byłam przekonana, że dobrostan będzie trwał wiecznie. 

Nic nie trwa wiecznie." Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija." I to co dobre, i to co złe. 

Tylko dlaczego to, co złe przemija jakoś wolniej? Mam wrażenie, że trzymanie świata w jednym kawałku przypomina formowanie lizaka z piasku. 

Czy siedzenie na tarasie i głaskanie kota może coś zmienić? Świata na pewno nie ale własne spojrzenie na ów świat na bank tak. Nie wiem jak wy, ale czasem zamykam oczy przed rzeczywistością. Może to tchórzostwo a może sposób na zachowanie optymizmu. Odwracam się tyłem do świata za asfaltem i całą sobą chłonę świat mi teraz najbliższy. Drzewa, krzaki, trawę, nawet mój nie-ulubiony płot sąsiadki. Mam świadomość słońca, wiatru, deszczu, poranków i wieczorów. Wiem kiedy spadnie deszcz i kiedy w końcu zrobi się słonecznie. 

Świat za asfaltem jest wtedy jak odległa planeta, ze swoją niezbadaną fauną, nie ludzkim składem powietrza i zupełnie innym przyciąganiem. Jest tak odległa, że nie stanowi zagrożenia.

Ale nigdzie nie jest bezpiecznie. Nawet odległa planeta może stanowić pokusę. Trzeba mieć świadomość, że konkwista, jeśli już się zacznie, nie skończy się dobrze. Szczególnie dla odległej planety. Po to się ją zdobywa by ją posiąść, by ją wykorzystać.

Póki co ptaki śpiewają odkarmiając młode (w budkach powieszonych w zeszłym roku mieszkają ptasie rodziny!!!). Bez oszalał sypiąc dookoła fioletem i bielą, oszałamiając zapachem. Ścieżka w lesie niknie w młodniku, który od zeszłego roku przeszedł z wieku przedszkolnego do licealnego. To też samo życie. Tylko jakieś inne, lepsze.

Coś na dodatek? Może chleb? Nic tak dobrze nie wpływa na polepszenie nastroju jak pieczenie chleba. No, może jeszcze głaskanie kota.

Wiecie co o kotach powiedział Śmierć u  Terry Pratchetta? (Czarodzielstwo)

"– Chciałem powiedzieć (...) że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.

Śmierć zastanowił się przez chwilę.

KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE."



Więc dziś będzie o chlebie z rodzynkami i orzechami laskowymi.

Dzień I wieczór

zaczyn:

20g aktywnego zakwasu żytniego

20g mąki pszennej chlebowej

20g mąki pszennej razowej

40 ml letniej wody

Mieszamy, przykrywamy, odstawiamy na noc (około 8-12 godzin)

Dzień II

cały zaczyn

300g mąki pszennej chlebowej

100g mąki orkiszowej lub płaskurki

8g soli

310ml letniej wody

3/4 szklanki rodzynków namoczonych przez godzinę we wrzątku

3/4 szklanki prażonych orzechów laskowych

Do misy miksera wsypujemy mąki. Wlewamy wodę i dodajemy zaczyn. Mieszamy by składniki się połączyły i przykrywamy. Zostawiamy w spokoju na godzinę.

Po godzinie włączamy mikser i miksujemy na wolnch obrotach 5 minut. Dosypujemy sój oraz orzechy i dobrze odsączone rodzynki. Miksujemy kolejne 5 minut.

Wyjmujemy ciasto na lekko zwilżony blat (najlepszy jest kamienny) i delikatnie rozciągamy ciasto jakbyśmy składali kopertę. 

Przekładamy znów ndo misy i odstawiamy przykryte na pół godziny. 

Po półgodzinie składamy ciasto ponownie. 

Tę operację powtarzamy jeszcze trzy razy (czyli cztery razy składamy co pół godziny).

Kolejne, piąte składanie planujemy za godzinę. Przyjrzyjmy się ciastu; czy jest wystarczająco zwarte? Jeśli wciąż bardzo się klei, musimy wydłużyć czas składania o kolejne pół godziny.

Czy ma odpowiednią siatkę glutenową? Trzeba tu nieco wyczucia ale jestem pewna, że siatkę glutenową czyli to co robi w czasie pieczenia dziury w chlebie zauważycie.

Składamy chleb po raz kolejny po godzinie (czyli szósty raz) i przekładamy do koszyczka wysypanego mąką. Przykrywamy koszyczek i wkładamy do lodówki na noc. 

 Dzień III rano

Rozgrzewamy piekarnik z garnkiem żeliwnym do 245 stopni.

Chleb delikatnie przekładamy z koszyczka do garnka, nacinamy, przykrywamy gorącą pokrywką i pieczemy 25 minut. Potem zmniejszamy temperaturę do 115 stopni i dopiekamy bez pokrywki kolejne 25 minut.

Zapach w domu będzie nagrodą i ukojeniem, obiecuję.




Smacznego


sobota, 6 marca 2021

Jak odkryłam sens noszenia maseczki i pieczenie chleba z miso

 
















Noście maseczki bo to może wam uratować urodę.

Bilans na dziś: trzy palce pokaleczone, dwa kolana obite i poł twarzy spuchnięte, w najbliższej przyszłości zapewne też sine.

Winny: brak jednego stopnia w schodach, dwie zajęte ręce, rozważania o możliwościach trucicielskich kimchi.

Okoliczności łagodzące: maseczka.

Gdybym jej nie miała to ucierpiała by nie tylko moja niezaprzeczalna uroda ale też zdrowie. Wyrżnięcie kością policzkową o dość kostropate podłoże jak nic skończyłoby się i krwawo i boleśnie. A mając na twarzy maseczkę przynajmniej oszczędziałam światu krwawych widoków. 

Jak przoczyłam ostatni stopień nie mam pojęcia. Powiem tylko, że wynurzyłam się z czeluści piwnicznych dumając nad ewentualnymi konsekwencjami przechowywania w piwnicy kiszonej kapusty w formie kimchi.

Po skażeniu zielonym smrodkiem dojrzewającej kapusty pekińskiej całego mieszkania , dostałam od MMŻ ultimatum: albo on, albo śmierdziel.

Po dwóch dniach od załadowania słoika na półkę nie dało się udawać, że nic się nie dzieje. Działo się i to bardzo. Czasem miałam wrażenie, że z szafki wypełzają na wolność wyjątkowo zjadliwe i ziejące zniszczeniem stworzenia. A to tylko niewinna kapusta  w fazie transformacji.

Każde załadowanie mieszanki kapusty, sosu rybnego, pasty krewetkowej, imbiru i czosnku wiązało się z wonnymi niedogodnościami ale tym razem jakiś czort wstąpił do słoika. 

Trzeciego dni w domu unosiła się mgiełka zaawansowanego rozkładu. Otwarte okna okazały się bezradne. Odświeżacz, pachnące świece i machanie rękami nie pomagało. Pozostało się wyprowadzić...lub wyprowadzić kiszonkę.

Kimchi musiało zniknąć! Nie na dobre lecz chwilowo. Ot, taka kapuściana separacja.

Więc wyniosłam je do piwnicy.

Po dwóch dniach czyli dzisiaj postanowiłam je odwiedzić. Jak się słusznie domyślacie już na schodach do piwnicy wiedziałam, że ma się świetnie. Pod względem wydzielanych woni, a jak się potem okazało przy próbie widelca, również pod względem smaku.

Jak coś tak cuchnącego  może smakować tak dobrze!?

Jeszcze kilka dni i kimchi zostanie spacyfikowane. Jego odurzająca woń straci na intensywności i tylko w chwilach otwierania słoika może nas jeszcze zaskoczyć niewielkim smrodkiem.

Nigdy nie jadłam durianu ale ta kontrowersja smakowo zapachowa jest chyba w jego przypadku podobna.

Z piwnicy na podjazd wychodzi okienko. Jakież było moje zaskoczenie kiedy przechodząc obok poczułam....no właśnie. 

Teraz rodzi się pytanie czy sąsiedzi nie staną się podejrzliwi? A nuż komuś wpadnie do głowy, że może w piwnicy coś oddało ducha i teraz zaczyna się rozkładać?

Zobaczymy, jeszcze ze trzy dni i kimchi wróci do domu. Może do tego czasu nie odwiedzą mnie panowie w mundurach.

Takie i podobne do nich rozważania tak oderwały moje myśli od śledzenia wlasnych kroków, że po wyjściu z piwnicy zgubiłam jeden stopień i zaczął się mój krótki lot ku ziemi;  resztę już wam opisałam na początku.

Śmiać się nie mogę, podeprzeć brody również. Ciekawe co rodzina powie kiedy wróci dziś do domu. 

Sińce, obtarcia, stłuczona gęba...Tylko policji brakuje.


Na frasunek dobry...chleb i jego upieczenie.

Blog White Plate jest jak kojący balsam na każdą bolączkę. A ksiażka CHLEB I OKRUSZKI pani Elizy Mórawskiej-Kmita to najlepsza przyjaciółka. Można jej bezgranicznie zaufać.

Z tej ufności wyszedł chleb z miso. Znajdziecie go w książce i jest wart każdego słowa napisanego przez autorkę. 





Chleb z miso 

Przepis będzie rozpisany na godziny bo po czterech próbach nareszcie wiem jak zorganizować czas by pieczenie nie wypadło o czwartej nad ranem.

składniki:

zaczyn:

20 g mąki pszennej razowej

20 g mąki pszennej chlebowej

20 g aktywnego zakwasu

20 g wody

oraz 

cały zaczyn (patrz wyżej)

350 g mąki pszennej chlebowej 

100 g mąki pszennej razowej

350 g letniej wody

50 g jasnego miso

5 g soli

50 g sezamu

proces twórczy:

wieczór:

- dokarmiamy zakwas żytni i zostawiamy na noc w cieple

następnego dnia rano około 8.00:

- mieszamy w misce składniki zaczynu, przykrywamy folią i odstawiamy na 6-8 g w ciepłe miejsce

- po 6-8 godzinach np o godzinie 14.00 mieszamy składniki zaczynu z resztą produktów oprócz soli i sezamu; mieszamy tylko do połączenia się składników i odstawiamy na 1 godzinę

- o 15.00 zaczynamy wyrabiać ciasto około 10 minut. W połowie wyrabiania dodajemy sól i sezam

- zaczynamy składać ciasto czyli wyrobione ciasto przekładamy na blat lekko posypany mąką i rozciągamy je lekko. Składamy jakbyśmy robili kopertę. Formujemy z grubsza w kulkę i wkładamy do  miski. Przykrywamy folią i odstawiamy w ciepłe miejsce na 30 minut (załóżmy, że jest godzina 15.45)

Na początku ciasto jest klejące, lekko przelewające się przez ręce ale nie zniechęcajcie się. Z każdym składaniem wasze palce poczują coraz pewniejsze wiązania glutenowe a doznanie to jest absolutnie zmysłowe.

- drugie składanie ciasta czyli godzina 16.15

- trzecie składanie ciasta czyli godzina 16.45

- czwarte składanie czyli 17.15

- piąte składanie ciasta, tym razem dopiero po 45 minutach czyli o 18.00

- szóste składanie po 45 minutach czyli o 18.45

- siódme składanie tym razem po godzinie czyli o 19.45

- ósme składanie chleba i formowanie przed włożeniem do koszyka czyli godzina 20.45

Ktoś powie ale zawracanie głowy z tym składaniem. Kto ma tyle czasu by cały dzień towarzyszyć rosnącemu chlebowi? Czy naprawdę? Dzisiaj, kiedy wychodzenie z domu jest średnio bezpieczne, pieczenie chleba jest całkiem przyjemnym sposobem na dobry nastrój. A ile w tym satysfakcji!

- po ostatnim składaniu posypujemy koszyk mąką lub otrębami i przekładamy do niego uformowany bochenek. Zostawiamy przykryty na godzinę w temperaturze pokojowej.

- około godziny 22.00 przykryty koszyk umieszczamy w lodówce i zostawiamy do rana

następnego dnia rano:

- wstawiamy żeliwny garnek do zimnego piekarnika

- włączamy piekarnik na godzinę na 240 stopni (garnek musi być naprawdę gorący)

- po godzinie wyjmujemy chleb z lodówki

- wyjmujemy (bardzo ostrożnie!!!) garnek z piekarnika

- posypujemy chleb w koszyku mąką, kładziemy na nim kawałek kartonu i delikatnie odwracamy koszyk do góry nogami. Chleb ląduje swoją płaską stroną na kartonie. Zdejmujemy koszyk.

- nacinamy chleb wg upodobań

- zdejmujemy pokrywkę z garnka i podginając karton (jakbyście chcieli zrobić rynienkę) zsuwamy chleb do garnka (nie dotykajcie garnka bo skończy się to oparzeniem!)

- przykrywamy garnek z chlebem i wstawiamy do piekarnika w tempretaurze 240 stopni

- pieczemy 25 minut

- zdejmujemy pokrywkę, zmniejszamy temperaturę do 220 stopni i pieczemy jeszcze 25 minut

- upieczony chleb wyjmujemy z piekarnika i z garnka na kratkę by wystygł.

Wiem, że można się znudzić czytaniem tego przepisu lecz wiecie: kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

Tu ryzyka nie ma wcale bo po każdym chlebie może być następny, jeszcze lepszy.

A czas? Ile razy marnujemy go na zatruwające nas i do niczego nie potrzebne czynności.




Smacznego


wtorek, 14 stycznia 2014

Chleb pszenny na zakwasie z pestkami dyni i zrzucanie piżamy























Przymusowe L4 skutkuje niespodziankami. Skoro już mam siedzieć w domu i walczyć ze swoimi słabościami, to niech będzie z tego jakiś pożytek. Wczoraj pożytku nie było, bo każda próba zabicia czasu czytaniem kończyła się spaniem. Ale dziś to co innego.
Dziś wstałam rano z postanowieniem, że w końcu będę zdrowa. Życie przepływa mi za oknem a ja utknęłam między syropami i piżamą.
Nie wiem czy też tak macie, ale mój wewnętrzny czujnik od razy wyłapuje moment, kiedy mi się polepsza. I zaraz rzucam desusy a przez głowę pędzi jedna myśl za drugą. Co tu począć z takim oceanem czasu. Jeszcze wczoraj zwłoki a dziś zdobywca. Na razie, co prawda, zdobywca niewielkich przestrzeni i na krótkich dystansach ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Bojowe zadanie przydzielone mi przez MMŻ, to wyzdrowieć. Skupiłam się jak mogłam i , taaa taaaa....oto jestem. Prawie zdrowa.
Zrobiłam sobie krótki test. 
- Czy mam ochotę na zrzucenie piżamy? O tak, ogromną.
- Czy przeszkadza mi sterta prania do wyprasowania? Średnio (ale to żaden miernik, bo prasowania nienawidzę najbardziej na świecie).
- Czy kusi mnie sterta książek na nocnym stoliku? Jeszcze jak!
- Czy mam ochotę na kawę? Chyba jeszcze nie.
- Czy zrobienie obiadu kojarzy mi się z wyprawą wysokogórską? Tak było wczoraj dziś mogę zdobyć każdy Everest.
- Czy z zazdrością patrzę na zalane deszczem ulice? Zdecydowanie tak.
A teraz wyniki testu. Jestem zdrowa na 80 %. Czyli jestem prawie cała zdrowa.
Co zrobiłam z tą radosną wieścią? Upiekłam chleb.
To zawsze jest czynność optymistyczna. Stoi tu przede mną namacalny dowód na to, że idzie ku dobremu i za chwilę 80 % zmieni się w 100. Jeszcze go nie kroiłam, bo jest bardzo gorący.























Chleb pszenny na zakwasie z pestkami dyni
(niestety nie pamiętam skąd spisałam przepis)

zaczyn:

100 g mąki pszennej
60 g letniej wody
pół szklanki zakwasu żytniego

Mieszamy wieczorem, przykrywamy folią i zostawiamy do rana.
Następnego dnia dodajemy:

275 g mąki pszennej chlebowej
125 g mąki pszennej razowej
cały zaczyn
300 g wody
10 g soli
3 łyżki uprażonych i wystudzonych pestek dyni

Do misy wsypujemy obie mąki przesiane przez sito. Dodajemy zaczyn i wodę. Wyrabiamy ciasto chlebowe 5-7 minut. Przykrywamy misę ściereczką i zostawiamy na 15 minut w spokoju. Potem znów wyrabiamy i dodajemy sól i pestki dyni. Wyrabiamy około 10 minut. Sporą miskę natłuszczamy olejem i kładziemy do niej ciasto. Przykrywamy, odkładamy w spokojne i ciepłe miejsce a po 50 minutach składamy ciasto jak kopertę. Znów je przykrywamy i zostawiamy na kolejne 50 minut. Potem formujemy bochenek i pozwalamy mu wyrosnąć. Mój chleb zazwyczaj rośnie w durszlaku, do którego wkładam bawełniany ręczniczek kuchenny i obficie oprószam go mąką.
Kiedy chleba jest dwa razy więcej, włączamy piekarnik i rozgrzewamy go do 240 stopni. Spryskujemy ściany wodą i wkładamy chleb. Po 15 minutach zmniejszamy temperaturę do 210 stopni. Pieczemy jeszcze 45 minut. Potem wyjmujemy chlebek i studzimy na kratce.

To ostatnio nasz ulubiony chleb. Za każdym razem dodaję do niego coś innego. Poprzednio były to suszone jagody goji, które nadały miąższowi ciepły miodowy kolor. Jeszcze wcześniej dodatkiem były orzechy pistacjowe i pięknie się zieleniły na kromkach. Dodanie daktyli spowodowało, że najlepiej jadło się go z serkiem kozim i miodem.
Wariantów jest tyle, ilu piekących.
























Smacznego, nie tylko chleba.

niedziela, 29 grudnia 2013

Grudniowe pomidorki i chleb z czarnuszką



Dwa mamy w roku najważniejsze święta. Wiosenne i zimowe. Boże Narodzenie i Wielkanoc. I niby wszystko jest jak być powinno. Ilość się zgadza, pory roku są, tylko jakby nieco na odwrót. Wiosenne święta były zimowe a zimowe święta minęły wiosennie.
W poniedziałek wielkanocny lepiliśmy bałwana a w drugi dzień Bożego Narodzenia poszliśmy na długi, słoneczny, ciepły spacer do parku. Kiedy termometr pokazał plus 11 stopni, zaczęłam żałować, że nie zabraliśmy karpia i makówek do domu pod lasem. Choinek dookoła dostatek a pierwszą gwiazdkę byłoby widać jak na dłoni. Boże Narodzenie odbyłoby się w plenerze. Na szczęście wiosna trwa więc pojechaliśmy wczoraj.
Muchy latają na tarasie i ktoś przyniósł nam mysz. Leżała sobie pod drzwiami, choć od dwóch miesięcy nikogo za nimi nie ma.
Na pigwie znaleźliśmy malutkie świeże listeczki. Chyba ktoś ją wprowadził w błąd.
Bazie się srebrzą a na różach ciągle różowią się ostatnie jesienne pąki. Jednak największą niespodzianką było to co znalazłam w szklarni. Na dowód mam zdjęcie.



Ich smak był nieco odległy od sierpniowego i twarde były ponad przeciętną, ale były jędrne, krąglutkie i na sto procent grudniowe. Wyobrażacie sobie, grudniowe pomidory?
Postanowiłam się niczemu nie dziwić tylko cieszyć się ciepłem. Nigdy nie wiadomo jak długo potrwa. Może się okazać, że za kilka miesięcy zamiast szukać pierwszych przebiśniegów, znów będziemy zajączkowi wielkanocnemu zakładać szalik i czapkę.

Święta za nami, koniec roku przed nami. Między obfitością świąteczną a szaleństwem sylwestrowym musi być czas na normalność. Jej podstawą jest chleb.
Z radością wzięłam się za pieczenie chleba po dobrach świątecznych wszelakich. Nareszcie coś prostego, swojskiego i przywracającego porządek naturze.



Chleb pszenny na zakwasie z czarnuszką

dzień wcześniej:

100 g mąki pszennej
60 g letniej wody

Wymieszać wszystko i przykryć. Odstawić na noc w ciepłe miejsce.

kolejnego dnia:

360 g mąki pszennej chlebowej
130 g mąki pszennej pełnoziarnistej
300 g letniej wody
cały zaczyn z dnia poprzedniego
10 g soli
1 łyżeczka nasion czarnuszki

Mieszamy wszystkie składniki oprócz soli i czarnuszki.
Następnie przez 5 minut wyrabiamy ciasto (lub powierzamy to zadanie mikserowi z hakiem). Na 10 minut przykrywamy ciasto ręcznikiem i dajemy mu odpocząć 15 minut. Potem znów wyrabiamy 7-8 minut dosypując sól i czarnuszkę. Ciasto powinno być lśniące i zwarte.
Przekładamy ciasto do wysmarowanej oliwą misy i przykrywamy. Po 50 minutach składamy je jak kopertę, znów przykrywamy i odstawiamy na kolejne 50 minut. Następnie jeszcze raz składamy ciasto i formujemy bochenek. Przykrywamy ciasto czekamy aż podwoi swoją objętość.
Rozgrzewamy piekarnik do 230 stopni, spryskujemy ścianki wodą i pieczemy chleb 10 minut, po czym obniżamy temperaturę do 210 stopni i pieczemy jeszcze 45 minut.
Po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika i czekamy aż ostygnie, choć zapach roznoszący się po domu wystawi na próbę naszą wytrzymałość.





Smacznego i wiosennego końca roku.

piątek, 18 maja 2012

Koniec wieńczy dzieło czyli chleb z melasą i morelami




Katastrofa na całej linii.
Piękny słoneczny poranek. W perspektywie nareszcie ciepły weekend. Patrząc z pozycji kołdry na widok za oknem aż serce rosło. Będzie pięknie. Acha. Będzie. Ale na razie jest zgroza. Pierwsze bolesne zaskoczenie to szczątki bazylii w donicy na tarasie. Potem było tylko gorzej.
Orzech, zmarznięty. Wiśnie, śliwki, gruszki, brzoskwinie, na których jeszcze tydzień temu liczyłam niepoliczalne ilości owoców, dziś powitały mnie przemarzniętymi resztkami. Magnolia – szkoda gadać. Maliny- makabra. Melisa, oregano wyglądały jak bohaterki filmu Rolanda Emmericha. No i róże. Chodziłam od krzaka do krzaka i włos mi się na głowie jeżył.
Owoce już nie odrosną ale róże mają jeszcze szansę. Natura ma  nosie nasze starania i zabiegi. Jak zabezpieczyć drzewka owocowe przed lodowymi paluchami?

Potem było ciekawiej. Znalazłam sobie  rozrywkę w stylu: i ty możesz zostać brukarzem. Nosiłam kamienie. Ja to umiem się dobrze bawić. Policzyłam sobie, że na każde przęsło płotu potrzebuję 14 kamieni. Przęseł było siedem, więc wydawało mi się, że praca będzie jak spacer  po plaży. Jasne. Próbowaliście kiedyś nosić kamienie? Ja sobie podzieliłam robotę na etapy i określiłam ich stopień trudności.
Etap pierwszy – przerzucenie kamieni przez płot – niełatwe.
Etap drugi – przeniesienie kamieni na miejsce – trudne.
Etap trzeci – ułożenie kamieni wzdłuż płotu – męczące.
Etap czwarty – podrapanie się wieczorem bez schylania pod kolanem – łatwizna.
Zbliżyłam się dziś do naszych owłosionych krewnych. Przynajmniej w kwestii  długości kończyn. Gdybym jeszcze miała ogon, to mogłabym nim zrobić coś dobrego do jedzenia. Niestety, nie posiadam, więc znów musiałam użyć rąk.

Dziś przypada dzień pieczenia chleba. Jeśli go nie upiekę, czeka nas sobotnio niedzielne marudzenie MMŻ na stan polskiego piekarnictwa. No i płatki kukurydziane na śniadanie. A to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Przymrozek był wstrząsającym przeżyciem. Prace brukowe spotkały się z uznaniem. Ale brak chleba skreśliłby wszystkie dzisiejsze atrakcje. To dopiero byłaby katastrofa.
Wrażeń na dziś miałam już dość. Zakwas czekał pięknie dokarmiony. Zagniatanie chleba jest czynnością zdecydowanie relaksującą. To dobry sposób, żeby odreagować bolączki całego dnia. A zapach działa jak aromaterapia.
Polecam wszystkim zmęczonym i  zabieganym. To dobre zakończenie nie do końca udanego dnia.


Chleb pszenny -razowy z melasą i morelami:

I część:
250 ml wody
130 g mąki pszennej pełnoziarnistej
100 g słonecznika
30 g siemienia lnianego
2 łyżki zakwasu żytniego
Wymieszać , przykryć i zostawić na noc.

Rano:
II część:
200ml wody
3 łyżki melasy
1,5 łyżeczki soli
Wymieszać by sól i melasa się rozpuściły.
110 g razowej mąki żytniej
300 g razowej mąki pszennej
150 g mąki pszennej chlebowej
2 łyżeczki suchych drożdży
Garść pokrojonych suszonych moreli

W dużej misie wymieszajcie obie części ciasta. Wlewajcie po trochu wodę z melasą i solą. Ciasto jest dość klejące. Wyrabiajcie je dobre 10 minut. Potem przełóżcie do misy wysmarowanej olejem i przykryjcie misę. Ja nakrywam ją workiem foliowym.
Po godzinie poskładajcie ciasto jak kopertę i znów odłóżcie na godzinę składaniem w dół. Potem przełóżcie je do dwóch foremek wysmarowanych olejem i wysypanych otrębami. Teraz zostawcie chleb w spokoju póki nie podwoi swojej objętości.  Piec rozgrzejcie do 230 stopni i wstawcie do niego naczynie z lodem. Obok włóżcie formy z chlebem. Pieczcie w temperaturze 230 stopni przez 10 minut. Potem obniżcie temperaturę do 210 stopni i dopiekajcie chleb przez kolejne 35 minut.
Po upieczeniu wyjmijcie chleb z foremek na kratkę i posmarujcie z wierzchu wodą.
Jest to bardzo smaczny rodzaj pieczywa. Morele i melasa nie nadają mu słodkości, więc spokojnie można na kromce położyć ulubioną kiełbasę. Ale z twarożkiem taki chleb rozwija pełnię swojego smaku.


Życzę mniej ekscytujących wrażeń i dużo ciepła na weekend. I oczywiście smacznego