Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rick Stein. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rick Stein. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 marca 2015

Złudna obietnica wiosny i butter chicken Ricka Steina


Wczorajsza burza była niezłą niespodzianką. Uznałam ją za dobry znak. Jeżeli nawiedziła nas pierwsza marcowa burza, to znaczy zima już dogorywa.
Tak sobie w naiwności swojej myślałam.
Dziś rano okazało się kto tu rządzi. Znów biało, znów mokro, znów po zimowemu.
A w niedzielę wypatrzyłam zielone pączki na krzakach w parku.
Historia aż nudna, bo powtarza się co roku. Marudzę od końca października, że zimno i ciemno. Czy moje marudzenie podniosło temperaturę choć o jeden stopień? Nie.
Czy siłą dobrej woli zmusiłam słońce by świeciło o godzinę dłużej? Nie.
Może więc mocą swego umysłu zmieniłam swoje nastawienie do zimy? Nie.
Walę głową w przysłowiowy mur pogody zimowej jak bezrozumna istota. Może czas zamiast jęczeć, pogodzić się z niezmienialnym.
Podobno klimat się zmienia. Niestety, niezauważalnie na mojej osi czasu.
Kupiłam tulipany w dużej ilości. Ale one też są anemiczne i jakieś takie mało wiosenne. Niby różowe ale różowością przybladłą. A już ich liściom i łodyżkom do zieleni jest równie daleko jak mnie do lipcowej opalenizny.
Sztuczne warzywa w sklepach, sztuczne kwiaty w kwiaciarniach, sztuczne zioła w doniczkach, sztuczne słońce w solarium.
Marzec.
Ogarnia mnie coraz większa tęsknota za ciepłem i kolorami. Tęsknię za momentem, kiedy będę szukać okularów słonecznych bo ilość słońca i kolorów stanie się nie do ogarnięcia gołym okiem.
Powiedzcie jak radzicie sobie ze zmęczeniem zimą? Ja jestem nią już bardzo zmęczona.
Podejmuję próby walki z ogarniającymi mnie zniechęceniem i sennością. Kupuję kwiaty, piekę ciasta, słucham muzyki i szukam coraz głębiej ukrytych pokładów dobrego nastroju.. Schowały się, zniknęły, pożarła je szarość i chłód.
Niech wrócą.
Może słoneczne jedzenie pomoże?


Butter chicken Ricka Steina

4 piersi z kurczaka, bez skóry, pokrojone na kawałki

marynata do kurczaka:
sok z 2 limonek
1 łyżeczka chilli w proszku (w przepisie oryginalnym występuje chilli Kashmiri, ale ja użyłam zwykłego chilli)
1 łyżeczka soli

Do zmieszanych składników marynaty wkładamy kawałki kurczaka, przykrywamy, wkładamy do lodówki i marynujemy godzinę.

Robimy drugą marynatę.

2 łyżki naturalnego, gęstego jogurtu
2 łyżki kremówki
4 ząbki czosnku, posiekane
2 łyżki posiekanego imbiru
1 łyżeczka garam masala
1 łyżeczka kurkumy
1 łyzeczka mielonego kuminu
dwie krople czerwonego barwnika spożywczego (niekoniecznie)

Zalewamy marynatą kurczaka, wcześniej marynowanego w limonce. Mieszamy, przykrywamy i odkładamy na noc do lodówki.

Przygotowujemy sos:
Sos:
50 g masła ghe
5 ząbków czosnku, pokrojonych
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
1 puszka pomidorów
pół łyżeczki chilli
pół łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego cynamonu
pół łyżeczki garam masala
1 łyżka wiórków kokosowych
1,5 łyżeczki soli
1 szklanka wody
1 łyżka pestek dyni
1 łyżka orzechów nerkowca
2 łyżki wrzątku
pół łyżeczki brązowego cukru
pół szklanki kremówki

oraz
olej do smażenia
kolendra do posypania

Aby dokończyć danie, wyjmujemy kurczka z lodówki. Na piec stawiamy patelnię i wlewamy 2 łyżki oleju. Na rozgrzanym oleju smażymy kawałki kurczaka, wyjętego z marynaty.
Możemy go również upiec w piekarniku (około 15 minut).
W innym garnku rozgrzewamy kolejne 2 łyżki oleju i smażymy składniki sosu czyli: najpierw czosnek i imbir przez 3-4 minuty. Potem dodajemy pomidory i gotujemy 5 minut. Następnie dodajemy przyprawy, wiórki kokosowe, sól i wodę. Gotujemy 5 minut.
Do blendera sypiemy orzechy, pestki dyni i wlewamy 2 łyżki wrzątku. Miksujemy na pastę.
Do gotującego się sosu wkładamy podpieczone kawałki kurczaka i gotujemy kilka minut, aż mięso będzie gotowe. Mieszamy do sosu pastę orzechową. Jeżeli danie jest za gęste, uzupełniamy gorącą wodą.
Na koniec dolewamy kremówkę, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Posypujemy kolendrą i podajemy np. z ryżem.





Pyszne danie i działające jak aromaterapia.
Co prawda za oknem nic się nie zmieniło, jak było biało, tak jest biało, ale ja skupię oko na zawartości talerza.


Smacznego i wytrwałości w oczekiwaniu na wiosnę

środa, 4 lutego 2015

Uciekający czas i smażona makrela z Pondicherry

























Mam kłopoty z dogonieniem samej siebie. Staram się poukładać plany, ująć w karby swój czas a on i tak ucieka mi przez palce.
Czy tylko ja zauważyłam, że z wiekiem czas ma inną postać. Bardziej skondensowaną i ograniczoną. Wydaje mi się, że kiedyś czas był zdecydowanie pojęciem względnym. Dziś każda godzina ma swój ciężar gatunkowy. Mało tego, kiedyś godzina miała 60 minut a dziś czasami ma tylko 55. Rok miał zawsze dwanaście miesięcy a od pewnego czasu ma niecałe jedenaście.
Wytłumaczenie tego tajemniczego faktu teoretycznie jest mi znane; tak podobno działa na postrzeganie czasu wiek.
Im jest się młodszym, tym czas płynie wolniej. Z każdym rokiem czas przyspiesza, by w drugiej połówce zasuwać jak kula śniegowa z górki.
W tej chwili nie ma znaczenia czy są wakacje, czy zima. Wiadomo, że po Bożym Narodzeniu zaraz będzie Tłusty Czwartek. Kiedy minęły te dwa miesiące będące zazwyczaj pośrodku? Nie mam pojęcia.
Jeszcze dobrze nie wyzbierałam igieł choinkowych z pod dywanu a już zauważam w sklepach torebki z nasionkami. Wszystko dzieje się szybciej, coraz szybciej.
Dawniej, w czasie wakacji miało miejsce przedziwne (z dzisiejszego punktu widzenia) zjawisko. Siedzieliśmy nocą na ławce. Była dziesiąta. Gadaliśmy, milczeliśmy kilka godzin. Spojrzeliśmy na zegarek. Była dziesiąta dwadzieścia. Tak płynął czas kiedyś.
Dziś siedzimy na ławce. Jest dziesiąta. Gadamy, milczymy, patrzymy na zegarek. Minęły dwa dni.

Axel Munthe napisał w mojej ulubionej „Księdze z San Michele”, że „świat, w którym żyliśmy wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwukrotnie w tej samej rzece” - mówi Heraklit. Jedni z nas pełzają na kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we właściwym czasie.”

Może potrzeba mi nieco stoicyzmu?
Zastanawiając się nad naturą czasu zgłodniałam. Nic tak nie zaostrza apetytu jak nierozwiązana zagadka.

Rick Stein nie odpowiedział mi na pytanie dokąd czas tak pędzi ale podsunął mi pomysł na piękny obiad.




smażona makrela z Pondicherry

6 filetów z świeżych makreli
pół szklanki naturalnego jogurtu
5 zmiażdżonych ząbków czosnku
1 łyżeczka papryczki chilli
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżeczka soli
sok z połowy limonki
1/3 szklanki wody
olej do smażenia
garść świeżej kolendry
ćwiartka limonki do podania

W misce mieszamy dokładnie jogurt z czosnkiem, chilli, papryką, solą, limonką i wodą. Wody dolewamy tyle, by marynata miała gęstość kwaśniej śmietany. Do marynaty wkładamy filety makreli i marynujemy kwadrans.
Rozgrzewamy olej na patelni. Makrelę wyjmujemy z marynaty i kładziemy na rozgrzany olej. Zmniejszamy ogień i na średnim ogniu smażymy rybę około 3 minut z każdej strony.
Usmażoną makrelę posypujemy na talerzu kolendrą i podajemy z ćwiartką limonki.

Rick Stein nie mówi ani słowa o dalszych losach marynaty. Mnie szkoda było ją wyrzucić, bo smakowała lepiej niż ryba. Zagotowałam ją więc i polałam nią makrelę.

Makrela jest dość specyficzną rybą; bardzo tłustą i pachnącą rybim tłuszczem. Mięso ma zwarte i nie rozpada się na patelni.
Kupując makrelę, nie krępujcie się jej powąchać. Wasz nos jest gwarancją, że kupicie świeżą rybę.






Smacznego i pilnujcie czasu, bo ma skłonności do uciekania.

czwartek, 26 lipca 2012

Kaczka po wietnamsku czyli wyznanie miłosne




Ricka Steina pokochałam od pierwszego wejrzenia. A właściwie od pierwszego przepisu. Każdy jego program chłonęłam z nabożną czcią. Czy wędrował po wybrzeżu Kornwalii czy zabierał nas na egzotyczne tajskie targi, moje ślinianki pracowały pełną parą.
Książka Rick Stein's Far Eastern Odyssey jest kolejnym krokiem w ewolucji człowieka. To, co autor wyczynia z kilku składników powinno dać mu poczesne miejsce wśród wielkich tego świata. Gdyby jeszcze mogła oddać zapachy i smaki. Hm… wtedy chyba bym ją zjadła.

Kaczka, która znalazła się w tej książce jest niezrównana. Najbardziej niesamowite w tym przepisie jest to, że jest taki nieskomplikowany. Smażysz, dusisz i właściwie to wszystko. Ale za to jakie wszystko!
Żeby zrobić tę kaczkę musiałam wsiąść w samochód i pojechać na drugi kraniec miasta, bo okazało się, że anyż mam w zupełnie innym miejscu niż się spodziewałam.  Żeby było śmieszniej, kiedy wróciłam, stwierdziłam, że cynamon też mieszka już pod innym adresem. Nie było kogo po niego wysłać, więc musiał mi wystarczyć cynamonowy proszek.  Niezbyt to zgodne z literą przepisu, ale i tak było super smaczne.
Wszyscy wchodzący wołali od progu :„co tak ładnie pachnie”?



Kaczka po wietnamsku czyli

3 udka z kaczki
1 kg pomarańczy
5 cm świeżego imbiru
głowka czosnku
kilka łodyg trawy cytrynowej
1 chili
łyżeczka brązowego cukru
2 łyżki sosu rybnego
2 gwiazdki anyżu
1 laska cynamonu
cebula dymka
pieprz

Udka z kaczki najpierw myjemy i osuszamy. Jeśli coś na nich jeszcze rośnie, to pozbywamy się tego np. za pomocą pęsety.
Na patelni rozgrzewamy oliwę. Udka wstrzemięźliwie solimy i obsmażamy na złoto. W czasie kiedy udka się rumienią, wyciskamy sok z pomarańczy.
Kiedy mięso ma już złoty kolor, wyjmujemy je na talerz i wylewamy do garnuszka większość tłuszczu, w którym je obsmażaliśmy. Przyda się do np. smażonych ziemniaków. Kiedyś.

Czosnek obieramy i miażdżymy. Podobnie trawę cytrynową. Imbir kroimy na plasterki a chili na kawałki. Ponownie wkładamy na patelnię kaczkę i dodajemy czosnek, imbir, trawę i chili. Wlewamy sok pomarańczowy (powinien przykryć kaczkę do połowy), sos rybny. Dodajemy anyż i cynamon oraz sypiemy cukier. Przykrywamy garnek, zmniejszamy ogień i bardzo cierpliwie czekamy około 1,5 godziny. 
Sok pomarańczowy będzie się powolutku wygotowywał. Pod koniec pieczenia zdejmijcie pokrywkę i zredukujcie sos do konsystencji jaką lubicie i sypiecie pokrojoną dymkę. Sypiecie świeżo zmielonym pieprzem. W oryginalnym przepisie sos jest zagęszczany mąką kukurydzianą.

Kiedy kaczka jest miękka, wyjmijcie ją na kopczyk ryżu. Sos przecedźcie przez sito i polejcie nim kaczkę.
Mądrzy ci Wietnamczycy. Wzięli co dobre od Francuzów i dodali swoje trzy grosze, robiąc z przyzwoitego przepisu mistrzostwo świata.



Cała operacja trwa niecałe 2 godziny. Spokojnie można zrobić ją wieczorem a następnego dnia wrócić z pracy i się napawać. Choć obawiam się, że kaczka nie doczeka obiadu. Jej zapach zmusi was do wzięcia widelca w dłoń. A potem już nie będzie odwrotu.



Ale co tam. Zawsze następnego dnia możecie zjeść jajko sadzone.

Pozdrawiam i życzę smacznego