Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chilli. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chilli. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 stycznia 2023

Językowe połamańce i zupa na zimowe popłudnie z pomidorów, bakłażana z majonezem anchois

















Język śląski potrafi namieszać. Kiedy w pełni nieświadomości językowej poszłam do pierwszej klasy podstawówki wszyscy moi przyjaciele, cała rodzina, najbliższe otoczenie (czyli pani sklepikarka, mleczarz, kominiarz, chachor z pod budki) mówili w jednym języku. Śląskim.

Fanaberii słownych, które spotykały mnie w przedszkolu nie brałam na poważnie bo przecież nie można  serio traktować kogoś kto na buchty mówi kluski na parze. 

Okazało się, że świat jest bardziej skomplikowany niż mojemu 7 letniemu rozumkowi się wydawało. 

Wychowawczyni okazała się być ze Lwowa. Już czujecie tej dysonans? My nie rozumieliśmy co ona mówi do nas, Ona ni w ząb nie wiedziała co my tam szwargoczemy. Zaczynało byc mniej zabawnie.

Na czterdziestkę maluchow z jednego górniczego osiedla trafiła do nas jedna (!!!) córka nauczycielki. 

Myślę, że jawiliśmy się jej jak istoty z drugiej strony lustra. Na początku nasza odmienność językowa była naszym atutem. Nikt poza nami nie był w stanie nas zrozumieć. Łatwiej było nam w stronę polskiego niż jej w stronę śląskiego. Zagadki typu: jaka jest różnica między fligrym a flidrym były na porządku dziennym. Niestety, nikogo nie bawiły takie zasadzki. Co gorsza, śląski był absolutnie zakazany na szkolnych korytarzach i klasach. Brnęliśmy przez polszczyznę jak ślepy wiodący kulawego. 

"Jak to pomidor?- dziwił się Picik- przecież to jest tomata".

Jednym lepiej, innym gorzej szło uczenie się nowego języka. Wyrywano go z nas sumiennie i bez sentymentu. Nie "godomy!!!" MÓWIMY!!!. 

Z podstawówki wyszliśmy w większości czyści może nie do bieli pod względem języka ale na pewno w bielszym odcieniu szarości. Czasem było (i do dziś bywa) zabawnie bo akcentu pozbyć się trudno i tytuły naukowe na nic tu się zdają.

Potem było już z górki. Szkoła średnia, studia nawet nie zakładały, że istnieje coś takiego jak język śląski. Mówienie po śląsku było obciachem. Nie było wątpliwości,  że jest jeden język dla wszystkich.

I zapominaliśmy o kreplach, nudylkuli, starziku, bombonach i ślinzuchach. Nikt po naszym języku nie płakał.

Dzieci nam się urodziły, podrosły, przemówiły  ludzkim głosem i nagle okazało się, że śląskie pozostały tylko wspomnienia. 

Cepeliowskie podejście do Małej Ojczyzny w latach 90 było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Moje Dzieci, wnuczki więźnia Zgody, Ślązaka od pokoleń nie rozumieją czym jest knola. 

Czy aby nie przespałam momentu, kiedy powinnam oddać w młode ręce (i usta) mojej śląskiej spuścizny?

Pomogła mi sztuka. Ta sama, która jeszcze niedawno śląskiego używała tylko do podcierania sobie...wiadomo czego. 

Źródło okazało się być egzotyczne bo toskańskie ale ono było tym strumyczkiem, który zmienił się w szeroką i głęboką rzekę. Musiało upłynąć nieco czasu, ale trzymając się przenośni, woda, kiedy  zacznie kapać, zawsze znajdzie sobie drogę. 

O tym następnym razem.

Czas na gary i przepisy. Nie wodzionka, nie katroflonka ale coś bogatszego w smaku i odpowiedniego na zimowe dni.



Zupa z pieczonymi pomidorami i bakłażanem z dodatkiem majonezu z anchois

Tak naprawdę to nie jest zupa ale koło ratunkowe na ciemne, wilgotne, styczniowe czy lutowe popołudnie.

Wszystko w niej jest pozytywne. Od kolorów począwszy a na bogatym smaku skończywszy.

Takie przypomnienie, że lato znów przyjdzie.

Podaję przepis na 2 porcje ale można go dowolnie modyfikować.

Zawdzięczamy tę zupę mojemu kulinarnemu guru czyli Yotamowi Ottolenghi i Noor Murad, a przepis pochodzi z książki Extra Good Thinks.


1 duży bakłażan, pokrojony w kostkę 

garść pomidorków koktajlowych

1 paparyczka chilli (może być suszona)

1 spora łyżka przecieru pomidorowego

1 łyżeczka cukru

2 ząbki czosnku, pokrojone w plasterki

olej z filecików anchois

kolejna garść pomidorków  lub jeden duży pomidory, bez skórki, pokrojony dość drobno

2 szklanki dobrego bulionu

2 kromki dobrego, zakwasowego chleba, porwane na duże kawałki

sól

pieprz

1 łyżka liści oregano 

1 łyżka pietruszki posiekanej

oraz majonez sardelowy czyli anchovy aioli czyli

5 filecików anchois

2 ząbki czosnku

 1 łyżeczka soku z cytryny

pieprz

3 łyżki ulubionego majonezu

Tu wyjaśnienie: uwielbiam gotować ale jeśli czasem mogę wędrować na skróty, to to po prostu robię. I tak było w tym przypadku. Nie robiłam majonezu, jak to jest w oryginalnym przepisie, ale wszystkie składniki  aioli zmiksowałam w blenderze. I też wyszło super. Przepraszam Yotam.

Piekarnik rozgrzewamy do 210 stopni z termoobiegiem. 

Bakłażana mieszamy z 2 łyżkami oliwy, solą i pieprzem. Wykładamy na blachę i pieczemy 15 minut. Po kwadransie na blachę dodajemy pomidorki (te w całości) i pieczemy jeszcze 30 minut. Sprawdzcie jednocześnie bakłażana. Z doświadczenia wiem, że nie potrzeba mu 45 minut w piecu. Po pół godzinie powinien być doskonale przypieczony. Wyjmijcie go więc i pozwólcie upiec się jeszcze pomidorkom.

Na patelnię wlewamy olej z anchois i łyżkę oliwy, dorzucamy czosnek i smażymy do miękkości tego drugiego, potem dodajemy pokrojone chilli, 3/4 pokrojonych pomidorów i przecier pomidorowy i cukier. Smażymy kilka minut i dolewamy bulion. Dorzucamy upieczone warzywa.  Gotujemy na niewielkim ogniu 15 minut. Doprawiamy solą i pieprzem.

Wyłączamy ogień i dorzucamy pozostałe pokrojone pomidorki.

Do misek nalewamy zupę, na wierzchu kładziemy porwany na kawałki chleb i po dwie, trzy łyżeczki sardelowego majonezu. Posypujemy oregano i pietruszką.

Och, jakie to dobre!

Smacznego




piątek, 10 sierpnia 2018

Prawda stara jak świat i zimne gazpacho



















Nic odkrywczego nie powiem. Jest gorąco. Różnica między gorąco a gorąco staje się namacalna, kiedy możemy porównać dwa słupki Celsjusza. Ten w mieście i ten nie w mieście.
Mam ten wątpliwy (w obecnej sytuacji ma się rozumieć) przywilej, że jedną nogą stoję tu a drugą tam. Noga stojąca "tam" czyli za miastem ma się duuuużo lepiej.

Może kilka porównań.
Ulica asfaltowa a droga polna to dwie różne bajki. Co prawda ta druga pyli i kurzy jak wiatr znad Sahary ale za to stojąc na niej nieuzbrojoną nogą nie obawiam się poparzeń 2 stopnia.

Co do zapachów w obu strefach pewnie zdania będą podzielone. Miejskie wyziewy, podkręcone upałem mogą się podobać. Nie wiem komu, ale o gustach się nie dyskutuje. Zresztą, póki słońce wyrywa ostatnie resztki wilgoci z masy miejskiej i wiejskiej, o zapachach subtelnych nie może być mowy. Tylko te najbardziej oczywiste dochodzą do głosu a właściwie nosa i pominę je milczeniem.

Najbardziej spektakularnie robi się w nocy. Wiecie jaką różnicę robi pięć stopni w sypialni?
Kolosalną.
Pomiędzy 21stopni a 26 znajdują się mokre piżamy, poirytowane sapnięcia, ciche przekleństwa, kłótnie wieczorne, zmęczenie poranne i wkurzenie totalne.
Kiedy przychodzi nam spędzić noc w miejskiej sypialni nawet najlżejsze prześcieradło jest grubym kocem a dmuchający wiatrak otwartym piekarnikiem.
Okrywanie się kołdrą brzmi jak herezja. Na wsi kołdra jest witana z radością, a spanie przy otwartym oknie uświadamia, że życie może być piękne. I chłodne.

Witajcie w naszych (ciepłych) czasach. Kto ma wątpliwości czy Ziemia nam się topi, niech zerknie na termometr.
A kto lubi porównywać, niech pomyśli o tych wszystkich kucharzach, którzy walczą z gorącą materią dla naszej przyjemności. Bo czy zimno czy gorąco jeść lubimy. A ktoś to musi ugotować.

Na pocieszenie przypomnę, że nic nie trwa wiecznie. Upały i lato od kwietnia również. Przyjdzie listopad i z naszego letniego zmęczenia upałem nie zostanie nawet opalenizna.

Więc zamiast zamęczać smartfony ciągłym zerkaniem na prognozy pogody, pogódźmy się z tym, że jak jest lato, to musi być gorąco. Przecież tego chcieliśmy w lutym, czyż nie?
A kto może, niech choć na weekend ucieka z miasta i pozwoli się schłodzić drzewom, wodzie i świeżemu powietrzu.
I zapomnijmy o gotowaniu. Jedzmy sałatki, owoce, lody. Niech kucharze nieco odetchną....ci domowi również. 






Zróbmy coś zimnego, coś aromatycznego, coś pysznego. Zróbmy gazpacho.

Gazpacho czyli warzywa w formie płynnej na zimno

8 pomidorów
1 czerwona papryka
1 średni ogórek
1 papryczka chilli
2 czerwone cebule
4 ząbki czosnku
1 płaska łyżka soli
1 łyżeczka cukru
1 bułka np. kajzerka, porwana na kawałki (kroma chleba też może być)
¾ szklanki oliwy
3 łyżki octu jabłkowego

Zupa jest do zrobienia równie łatwo jak kupienie lodów w sklepie.
Zaczynamy od sparzenia pomidorów. Ściągamy z nich skórkę i kroimy na kawałki. Resztę warzyw też kroimy na kawałki. Posypujemy solą i cukrem, dodajemy porwaną na kawałki bułkę i mieszamy. Zostawiamy na godzinkę, aby się mieszało we własnym sosie.
Po godzinie dodajemy ocet i wszystko pakujemy do miksera. Miksujemy dolewając oliwę. Doprawiamy do smaku pieprzem.
Chłodzimy w lodówce i podajemy w miseczkach przybranych czym popadnie, byle było ładnie.
Super smakuje z opiekanym chlebem z odrobinką masła.
Smacznego i bądźcie dzielni 


piątek, 9 lutego 2018

Bledszy odcień nirwany czyli kari laksa






Ten wpis może kogoś oburzyć. Jeśli uważasz, że nie ma tu miejsca na poniższe tematy, przepraszam.
Moje bajanie jest tylko rodzajem pamiętnika pisanego pod wpływem chwili.
Wszystkim dotkniętym mogę doradzić, by poszli do kuchni, wyjęli garnuszek z szafki a z lodówki mleko. Wlali mleko do garnuszka i zagotowali. Potem zdjęli garnuszek z pieca i wrzucili do niego pół tabliczki czekolady (ulubionej). Zamieszali cierpliwie a potem wlali kieliszek dobrego rumu. Na koniec wmieszali w tę boską mieszankę dwie łyżeczki muscavado.
Nie zmieni to rzeczywistości ale zmieni nasz stosunek do niej. Są na świecie rzeczy, które może i nie ratują życia ale na pewno je ulepszają.

Powinnam zacząć pisanie zupełnie innego bloga. Nazwałbym go "dzień starej pierdoły" albo " z pamiętnika malkontenta".
Moim faworytem jest wersja pierwsza. Kto w dzisiejszych czasach wie cóż to za dziwo "malkontent".
Nurzałabym się na swoim nowym blogu we wszystkich odcieniach bolących kolan, pokazywałbym co ranka nowy bujny włos zdobiący moją brodę i kontemplowała z innymi (mam nadzieję internetowymi pierdołami) wszelką nową obwisłość swojej cielesności.

Jak myślicie, osiągnęłabym sukces?
W kraju, gdzie cierpienie jest cnotą a porażka nimbem zdobiącym, moje szanse na sukces mogłyby być realne.
Ale nie chce mi się.
Narzekać mi się chce, ale nie chce mi się pisać nowego bloga.
Nawet dama czasami użyje słowa na „k” w przypływie bezsilności, kiedy ma po pompon w czapce walki w materią, szczególnie własną .
Kto wymyślił upływ czasu?
Już rozumiem sens umierania w okolicach czterdziestki sto lat temu. Ile spuchniętych stawów, optymistycznych bajpasów, diet ratujących nie wiadomo co, fałszywych nadziei, silikonowych policzków i zmarnowanych dla urody pieniędzy zaoszczędziłybyśmy.
Umarłoby się spokojnie, rozsądnie i bez pretensji by żyć wiecznie, zaspokajając oczekiwania rodziny i szczędząc sobie cierpienia.
My teraz musimy żyć wiecznie. Musimy być do dnia ostatniego piękne, powabne i jasno myślące.
Nie ma miejsca na demencję, siwy włos i powłóczysty krok.

Och, jak przydałaby się stroma skała za miastem.
Poprawność polityczna prowadza się pod rękę z poprawnością etyczną. Ile złego mają na sumieniu!
O ile prościej byłoby taką zramolałą staruszkę nakarmić ostatnią wieczerzą, odziać w odpowiednią do okoliczności szatę i pożegnawszy wnuki zapakować na wózek  w celu osiągnięcia nirwany. Na stromym zboczu oczywiście.
Czy ja właśnie nazwałam samą siebie zramolałą staruszką? Hm...staruszka? Hm... Zramolała?
Coś mi na mózg padło!
Bardzo ten temat jest niewygodny: umieranie, starość, niesprawność, ból.
Przeglądając internet można odnieść wrażenie, że żyjemy w czasach wiecznej młodości. Niestety, kto w to wierzy ten głupek. Nic nie trwa wiecznie. Jeśli macie wątpliwości kupcie sobie jabłko i zobaczcie co się z nim stanie po miesiącu. A potem podstawcie się pod tą metaforą.
Ale pamiętajcie też, że pomiędzy dniem pierwszym i ostatnim mieści się całe życie.
Uf!
Dobra, chyba mi przeszło. Napisałam, przeczytałam, otrzeźwiałam.
Niczego nie wycofuję ale zalecam daleko posuniętą ostrożność w czytaniu internetów. Ekstremizm w każdej formie jest niestrawny. To dotyczy również powyższego wpisu.
Drogie Siostry (i może Bracia) żyjcie, walczcie, cieszcie się każdym dniem. Nawet łykając więcej kolorowych piguł niż wasze dzieci czy wnuki jedzą cukierków, miejcie na uwadze, że wszystko zdarza się zazwyczaj tylko raz.
Życie, niestety, zdarza się bez "zazwyczaj". Zdarza się po prostu. Korzystajmy.
Przejście do gotowania jest w tym miejscu równe porównaniu kury do feniksa, ale cóż, blog kulinarny rządzi się swoimi prawami.
Teraz oddamy cesarzowi, co cesarskie czyli upichcimy coś dla ciała.
W końcu by żyć, trzeba jeść.



comfort food czyli kari laksa
Najważniejsza jest pasta. Ona stanowi o całym daniu.
Przygotujemy ją następująco:
(niezastąpiony jest internet, kupimy tu to, czego nie ma w sklepie u pani Helenki)
3 suszone kashmiri chilli
2 łyżki posiekanego imbiru
4 ząbki czosnku, pokrojone
1 papryczka świeża chilli
3 szalotki, pokrojone
3 sztuki trawy cytrynowej, pokrojone
Ćwierć szklanki oleju roślinnego
4 łyżeczki pasty krewetkowej
1 łyżka mielonej kolendry
2 łyżki curry
1 łyżeczka mielonego kuminu
Zaczynamy od zalania kashmiri chilli wrzątkiem na kwadrans.
Na łyżce oleju smażymy czosnek i imbir około 6 minut.
Potem wylewamy wodę i wkładamy kashmiri chilli do blendera razem z szalotkami, trawą cytrynową, proszkiem curry, olejem, pastą krewetkową, kolendrą, kuminem, imbirem, chilli i czosnkiem. Miksujemy na pastę.
Baza do dania jest gotowa.
Potrzebujemy ponadto:
1 serka tofu, odciśniętego z wody (między np. dwoma deseczkami) i pokrojonego w kostkę
1 czerwonej papryki, pokrojonej niedbale
1 cebuli, pokrojonej w piórka
2 ząbków czosnku, pokrojonego jak lubicie
3 łodygi selera naciowego, pokrojonego na dwucentymetrowe kawałki
200g pieczarek, pokrojonych
puszkę lub słoik mini kukurydzy
250 ml mleczka kokosowego
3 garści świeżego szpinaku

Dalej już pójdzie jak z płatka.
Rozgrzewamy wok lub patelnię i wlewamy 3 łyżki oleju roślinnego. Kroimy tofu w kostkę i wrzucamy na gorący olej. Smażymy do momentu, kiedy nabierze złotego koloru. Wyjmujemy tofu na papierowe ręczniki.
Na wciąż rozgrzany olej wkładamy cebulę, czosnek i chilli i smażymy 2 minuty. Dorzucamy seler, grzyby, kukurydzę i czerwoną paprykę. Smażymy około 5 minut mieszając.
Dodajemy pastę kari laksa oraz mleczko kokosowe. Zagotowujemy i dodajemy cukier.
Chwilę gotujemy na dużym ogniu by część mleczka odparowała. Danie powinno być gęstsze od zupy. Na koniec wrzucamy do jeszcze gotującego się kari 3 garści szpinaku.
Po minucie zdejmujemy patelnię z ognia. Wrzucamy tofu i podajemy.
Takie danie to prawie nirwana. Polecam.




Smacznego

czwartek, 1 września 2016

Mroczna i jasna strona wołowiny czyli soczysty burger z dodatkami

























W moich opowieściach o podróży w Bieszczady zabrakło jednego elementu. Usprawiedliwiam to skłonnością do szybkiego zapominania nieprzyjemnych zdarzeń.
Do Sanoka przywiodły nas wręcz entuzjastyczne recenzje kawiarni „U mnicha”. Faktycznie na rynku miasteczka, nieco z boku, w malowniczym cieniu zauważyłyśmy mroczną, zakapturzoną postać. Jeśli to nie poszukiwana kawiarnia, to co innego? Muzeum tortur?
W głębi uliczki znalazłyśmy cel naszej wizyty.
Powiem tak: kawa świetna, obsługa przemiła, ciasto domowej roboty, bez zarzutu. Wnętrze nie powala na kolana ale jest co oglądać na półkach. Ilość rodzajów herbaty i kawy wprawia każdego kawiarza i herbaciarza w zachwyt. Gdyby było nieco przytulniej, spędziłybyśmy tam całe popołudnie.
Za to kolekcje młynków do kawy (wszystkie można kupić), świadczą na korzyść kawiarenki.
Polecamy i idziemy dalej.
Błądzimy po śladach Beksińskiego, zaglądamy w zaułki. Rynek pięknie odnowiony, cały w pastelach. Po Zamościu już wiem, że rzeczywistość może pozytywnie zaskakiwać.
I nabieramy apetytu na lunch.
Trochę kluczymy w poszukiwaniu knajpki ale jesteśmy przygotowane więc to kluczenie ma sens.
Znajdujemy restaurację Nobo i już jesteśmy na „tak”. Jest uroczo, z klimatem, ogródek malusieńki lecz przytulny.
Karta niczego sobie. Zamawiamy.
Co mnie podkusiło by zamówić burgera do dziś nie wiem. Ostatniego jadłam chyba w podstawówce. Czasami zaćmienia jakiegoś dostaję i zamawiam coś absolutnie niezgodnego ze zdrowym rozsądkiem. W górach halibuta a w tajskiej knajpie spaghetti.
Potem mam za swoje. Gdybym miała wytłumaczyć się ze swoich odlotów, nie miałabym nic do powiedzenia. Coś mnie naszło i tyle.
Z burgerem w Nobo było tak samo.
Chociaż wyglądał na zjadalny. I smakował dobrze. Ktoś, kto miał go swoich rękach potrafił używać ziół i przypraw. Szkoda tylko, że potem o swoim dziele zapomniał.
Przeleżał biedny burgerek gdzieś w suchym miejscu czas jakiś i stawał się coraz bardziej mumią a coraz mniej soczystą wołowiną.
I w swoim stadium przedostatnim czyli przed staniem się zelówką, trafił na mój talerz.
Jedliście kiedyś burgera, który pokaleczył wam przełyk? Nie żałujcie.
Pytanie gościa czy mu smakowało zawsze niesie w sobie element ryzyka. Pani kelnerka była zupełnie nie przygotowana na naszą życzliwą krytykę.
Zniknęła i już się nie pojawiła.
Czekałyśmy na jakiś odzew ze strony kuchni. Nie wiem, może przyczłapałby zaspany kucharz i wybąkał, że mu dziecko płakało całą noc lub do ukochanej pędził co sił i o spiżarnianym mięsie zapomniał.
Czekałyśmy na próżno. Nie było ani kucharza, ani małego „przykro nam, przepraszamy”. Szkoda.
Jeśli więc wypadnie wam po drodze Sanok, jedzcie w Nobo tarty, przystawki i pizzę. Ale wołowinę, szczególnie suszoną, omijajcie z daleka.

Dzisiejszy burger jest najświeższym ze świeżych. Mięso sama zmieliłam, doprawiłam i usmażyłam.
Taki powinien by rasowy burger. Soczysty, z mnóstwem dodatków. To nic, że nie mieści się w buzi. Przecież nie jecie go na raucie w ambasadzie pakistańskiej.











Soczysty burger z dodatkami
(na trzy przeciętne burgery)

250 g mięsa wołowego dobrej jakości, zmielonego
1 jajko
1 nieduża czerwona cebula
1 ząbek czosnku
1 łyżka listków tymianku
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka ulubionej musztardy
1 łyżka keczupu1 mała papryczka chilli, drobno pokrojona
1 łyżeczka słodkiej wędzonej papryki
ćwierć łyżeczki pieprzu

sos:
2 łyżki jogurtu greckiego
2 łyżki majonezu
1 łyżka pikantnego keczupu

oraz
trzy plastry dobrego sera (u mnie cheddar)
kilka plastrów pomidora
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie krążki
2 liście sałaty
kilka plastrów podkiszonej cukinii*

i trzy bułki do hamburgerów (ja swoje kupiłam)

*Cukinię kroimy na cienkie plastry wzdłuż i zasypujemy połową łyżeczki soli. Mieszamy, przykrywamy i zostawiamy na godzinę w spokoju. Potem kładziemy cukinię na sicie by odsączyć ją z płynu. Dodajemy do sałatek lub kanapek.

Mieloną wołowinę mieszamy zresztą składników. Wyrabiamy do momentu aż stanie się klejąca. Nie obawiajcie się, zauważycie ten moment.
Potem formujemy trzy zgrabne krążki i wstawiamy je do lodówki na co najmniej godzinę.
Mieszamy składniki sosu.

Po godzinie wyjmujemy mięso z lodówki i zostawiamy w temperaturze pokojowej około kwadransa.
Teraz możemy brać się za smażenie
Na patelni mocno rozgrzewamy odrobinkę oleju i kładziemy burgery. Smażymy je dwie minuty z każdej strony. Po odwróceniu na drugą stronę, możemy je lekko przygnieść łopatką do obracania. N Wlewamy łyżkę gorącej wody i smażymy jeszcze po minucie z każdej strony. Kładziemy plaster sera i przykrywamy na kilkanaście sekund by się roztopił. Zdejmujemy pokrywkę.
Kiedy burgery się smażą, jedną ręką wrzucamy bułki do tostera lub na grill.
Pozostaje nam poskładać to wszystko w zgrabną wieżyczkę.
Zaczynamy od połówki bułki. Smarujemy ją musztardą. Na niej kładziemy sałatę. Na sałacie kropla sosu i skwierczący burger. Na nim znów sos i cebula, pomidor, sos, cukinia. Wieżyczkę zamykamy drugą częścią bułki a całość wieńczy wstążka cukinii.


Ubrudziłam sobie w trakcie jedzenia nie tylko ręce i buzię ale też spodnie i buty. Ale co tam...warto było.  



czwartek, 4 sierpnia 2016

Uzbrojone zielone potwory czyli sałatka meksykańska z ogórków




















Ogórków lato w tym roku nie skąpi.
Zielona ściana w szklarni i zielony dywan w ogródku.
Co z nimi robić? Po pierwszej ogórkowej euforii czyli namiętnym kiszeniu małosolnych, zapał nieco ostygł. MMŻ je ogórki w każdej postaci i z każdym dodatkiem, ale nawet on nie daje rady urodzajowi.
Codzienna sałatka z curry i sosem sojowym nigdy mu się nie nudzi, ale niestety, obecnie MMŻ przebywa w kraju łososia i śledzia i pewnie nawet nie pomyśli o ogórkach.
A te, jakby dostały zastrzyk wspomagaczy. Już nie są wielkie, są ogromne.
I ciągle rosną. Te mniejsze staramy się upychać w słoikach ale zawsze jakieś umkną naszej uwadze. Wieczorem wydaje się, że sytuacja została opanowana aż tu rankiem nagle odkrywamy ogórka mutanta.
Przecież nie urósł tak w ciągu nocy. Sztukę kamuflażu ogórki opanowały do perfekcji.
I sztukę samoobrony.
Robię przegląd ogórkowych chaszczy. Ręka po po omacku błądzi między liśćmi. Znajduję egzemplarz idealny w swoim rozmiarze i już mam go w dłoni, kiedy czuję wbijające się w dłoń igiełki. Tak, moi kochani, ogórki to fałszywe dranie.
Nigdy nie podejrzewałabym tych z pozoru niewinnych roślinek o taki charakterek.
Teraz do zrywania podchodzę w rękawiczkach.
Moje słoikowe zmagania z ogórkiem dobiega końca. Plan wykonałam i właściwie mogłabym się do reszty ogórków odwrócić plecami. Tylko co tą resztą zielonych potworów, czających się wśród liści?
Szkoda, że sójki i szpaki gustują w jeżynach i renklodach. Jakoś ogórki nie znajdują się w ptasim menu.




Sałatka meksykańska z ogórków
(na 8 średnich słoików)

2,5 kg średniej wielkości ogórków
4 łyżki soli
1 kg cukru
1 szklanka octu winnego
duża główka czosnku
3 łyżeczki chilli w proszku lub 2 świeże papryczki chilli

Ogórki dokładnie myjemy i kroimy w ukośne plastry grubości 2 cm.
Zasypujemy ogórki solą i mieszamy.
Zostawiamy ogórki na 12 godzin.
Gotujemy cukier z octem (nie zostawiajcie tej mikstury samotnie na ogniu; jeśli wykipi, to sprzątanie octowego karmelu nie będzie przyjemne).
Do ogórków dodajemy obrany i rozgnieciony czosnek oraz chilli. Mieszamy.
Wlewamy do ogórków gorący ocet i zostawiamy na kolejne 12 godzin.

Potem pakujemy sałatkę do wyparzonych słoików, dopełniamy zalewą i pasteryzujemy 10 minut.




Smacznej spiżarni