Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cebula. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cebula. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 października 2022

Bajanie i powrót (nie wiem czy wielki) a przy okazji tacos z jackfruitem




Oj leniu, ty leniu, chciałoby się powiedzieć. Ileż to postów zamieściłaś  w tym roku? Nawet trudno powiedzieć, że prowadzę bloga bo dwa wpisy na 10 miesięcy to raczej romans niż długotrwały związek. 

Nie da się zaprzeczyć, że temperatura nieco spadła a podnieta przychodząca z nowymi przepisami też jakby bledsza. Ze starych przyzwyczajeń pozostało mi robienie dokumentacji tego co ugotuję. Niestety, najczęściej przepis, który pojawił się spontanicznie, równie spontanicznie z mojej głowy znika a ja wpatrując się w zdjęcie zmuszam swoją pamięć do karkołomnych wygibsów by przypomnieć sobie szczegóły.

Nie wiem czy kiedyś wspomniałam jak wygląda u mnie hierarchia w układaniu poszczególnych elementów? Najważniejsze jest bajanie, potem zdjęcia a na końcu, z niejakim znudzeniem, zamieszczanie przepisu. Myślę, że ma to związek z niechęcią do czytania instrukcji obsługi. Przepis kucharski jest taką instrukcją. A ja ich nie lubię. Tylko, że żyć bez nich też trudno.

Zatęskniłam  bardziej za swoim bajaniem o tym i o tamtym niż za prezentowaniem wnętrza moich garów. Może powinnam poszukać miejsca gdzie indziej? Cóż kiedy i bajanie i kucharzenie sprawiają mi radość. Które większą? Prowadzenie bloga o gotowaniu jest pewnym mykiem, pretekstem by coś od siebie dorzucić. Przecież gdzie jak nie przy stole i przy dobrym jedzeniu odbywają się najciekawsze rozmowy? Co jak nie stół jest czasami i łodzią ratunkową, i deskami standup'u, i konfesjonałem?

Wspólne, smaczne jedzenie wygładza kanty, ośmiela, zachęca do bliskości. Gotujmy więc, jedzmy ale przede wszystkim spotykajmy się, rozmawiajmy, bądżmy razem.

Pandemia zatrzasnęła wiele drzwi, po kilkunastu miesiącach przymusowej izoalcji czasami musimy przypomnieć sobie jak to jest wrócić na łono plemienia. I tu kłaniaja się sprawdzone sposoby: rozpalenie ogniska, wspólna micha. Może nie dosłownie ale wiecie w czym rzecz. 

Stosując się do własnych zaleceń daję dobry przykład i wracam do bloga...gotuję, smakuję zapraszam.


Dziś zapraszam na tacos z jackfruitem

1 puszka jackfruita (nie słodzonego, bo i takie się trafiają), odcedzonego z zalewy

2 łyżki oleju

1 cebula, pokrojona w plastry

4 ząbki czosnku, zmiażdżone

0,5 łyżeczki soli

1 łyżka wędzonej słodkiej papryki

1 łyżka kuminu

1 łyżka chilli

3 łyżki brązowego cukru

2 małe papryczki chipotle z puszki (dostaniemy w Lidlu lub Kauflandzie)

3 łyżki sosu z chipotle (z wyżej wspomnianej puszki)

2/3 szklanki wody

0,5 szklanki pomidorów z puszki

3 łyżki soku z limonki

pieprz

Odcedzonego jackfruita kroimy w paski. Na oleju smażymy cebulę. Smażymy do lekkiego skarmelizowania się cebuli. Potem dodajemy jackfruita oraz kumim, paprykę i chilli. Karmelizujemy jackruita mieszając zawartość patelni. Po około 8 minutach dodajemy resztę składników, mieszamy i gotujemy na niewielkim ogniu kilka minut. Całość powinna odparować większość płynu i nabrać jednolitej brązowej barwy. Zdejmujemy garnek z ognia i przygotowujemy salsę oraz podgrzewamy tacos.

Na stole stawiamy miseczki z jackruitem, salsą, jogurtem i plastrami avocado. Kto lubi, dokłada cząstki limonki i np guacamole. Obok na deseczce kładziemy podgrzane placki.

Każdy nakłada sobie co chce i ile chce. Palce lizać. 



Smacznego 


piątek, 20 listopada 2020

Nie odwołujmy Świąt i dynia z soczewicą i miękkim serem pleśniowym

 



Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta...

Ha, ha, ha. Zamiast "ho, ho, ho"

Niby sklepy coś tam oferują, niby czerwień splątana ze złotem wyziera zza rozpaczą podszytych gałązek plastikowo zielonych. 

Ale, o zgrozo, ani jednej piosenki świątecznej jeszcze nie słyszałam a to już połowa listopada!

Nigdy bym się nie spodziewała, że zatęsknię za White Christmas. Proszę, niech ktoś włączy przewijanie i niech już będzie normalnie.

Niby płynie czas w swoim tempie. Ale czy ktoś pamięta Wielkanoc ? 

Czy wracam pamięcią do chwil zadumy na cmentarzu  pierwszego listopada? 

Większość sklepów próbuje podgrzać atmosferę już na wejściu. Od drzwi pchają się do rąk srebrne girlandy, świąteczne karneciki, kubeczki z Mikołajem. 

Cóż, kiedy nikt ich nie zauważa. Nigdzie nie zauważyłam wypieków na twarzy, wywołanych brokatową bombką choinkową. 

Wchodzę i mam wrażenie szarości. Jakby jakimś czarnoksięskim zaklęciem na świątecznych symbolach sprały się kolory. 

A może ja mam zaćmę? 

Temat świąt w ogóle nie cieszy się dobrą prasą. Nikt nie zagaja rozmowy typu: a gdzie spędzacie świeta? A dzieci kiedy przyjadą? 

Nie słyszę by któraś z moich znajomych robiła plany zakupowe lub wpisywała do grafiku generalne porządki.

Żyjemy jakby kalendarz się zawiesił i było mu wszystko jedno jaka jest dzisiejsza data. 

Odwołano w tym roku już większość atrakcji. Wesela, chrzciny, jubileusze, rocznice, halloweeny, wszystkich świętych. 

Aż się boję, że niedługo jedynymi powodami do spotkań towarzyskich będą manifestacje , demonstracje lub pogrzeby.

A przed nami andrzejki, barbórki, mikołajki i gwiazda najjaśniejsza świąt wszelakich: Boże Narodzenie. O skromnym sylwestrze nie wspomnę.

Czy połowa listopada czymś różni się od połowy kwietnia? 

Tym, że w kwietniu dnia przybywało a teraz ubywa. 

Czy ma to przełożenie na nasze myśli?

Ma. Nawet coś, o czym zawsze myśleliśmy z wyrazem dziecięcego zachwytu na twarzy czyli święta, dzisiaj jest wspominane z niepewnością w głosie. Czy będą? Jakie będą?

Oczywiście, że będą. Tylko musimy o nie zadbać.

Sami. Bez oglądania się na cokolwiek i kogokolwiek. 

Przyznam, że i mnie wpadła do głowy myśl, że chyba nawet w tym roku choinki nie kupię. Bo po co? Dla kogo? Dla nas, starych prykow?

Potem walnęłam się w czoło z całej mojej rozsądnej siły. 

A właśnie, że nie! Nie dam się głupim myślom, ani dołującemu nastrojowi.

Choinkę kupię największą z możliwych. A ozdoby przytargam wszystkie. Obwieszę nimi cały dom i jego okolice. I zapalę srylion światełek. 

A potem nakryję pięknie stół, założę obcasy i w towarzystwie zooma podzielę się opłatkiem.

I ani myślę się smucić, rozpamiętywać i snuć czarne scenariusze na przyszły rok. 

Bo jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale.

Taki oto buncik ( zdrobnienie od słowa "bunt") się we mnie odezwał.


A teraz do działania. Smacznego, pachnącego.




Pieczona dynią z soczewicą i miękkim serem pleśniowym

(jak zwykle z niezastąpionego "Prosto" YotamaOttolenghi)


1 nieduża dynia hokkaido lub piżmowa

1 czerwona cebula

1 puszka ugotowanej na parze soczewicy (oczywiście możecie sobie igotować soczewicę)

1 ząbek czosnku

1 cytryna, sok i otarta skórka

garść natki pietruszki

garść umytego szpinaku

garść liści mięty

kilka liści szałwii

kilka łyżek oliwy

100 g miękkiego sera z niebieską pleśnią (w oryginale dolcelatte)

3/4 łyżeczki soli, pieprz

Umytą dynię (nie obraną), oczyszczoną z pestek i włókienek kroimy na półksiężyce.

Cebulę kroimy w piórka.

Do dużej miski wkładamy dynię i cebulę. Polewamy 2 łyżkami oliwy. Posypujemy solą, pieprzem i porwaną szałwię. Mieszamy, wykładamy na blachę, wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy w piekarniku nagrzanym do 220 stopni przez 25-30 minut. Warzywa powinny się zrumienić.

Upieczone, wyjmujemy i zostawiamy na 10 minut.

Do odcedzonej soczewicy dodajemy sok i skórkę z cytryny, starty czosnek, resztę ziół, 1 łyżkę oliwy.

Do soczewicy dokładamy  dynię i cebulę. Delikatnie mieszamy, dodając, jeśli trzeba nieco soli.

Rozkładamy danie na talerze i na górę dorzucamy kawałki sera. 

Jeśli uważacie, że same warzywa to nieco skromnie na obiad, upieczcie kawałek łososia w piekarniku, polewając go łyżką masła z odrobiną skórki z cytryny.

W ten sposób podacie piękne, pełnowartościowe danie jesienne.





Smacznego i dbajcie o siebie i innych


wtorek, 26 listopada 2019

Zła prognoza pogody i curry z nerkowców



























Nie będę pisać o świętach. 
Nie będę pisać o Last Christmas. Nie będę pisać o tym, że wszyscy oszaleliśmy. Nie będę pisać, że znów listopad, i znów szaro.
Czuję się oszukana, bo moja poranna prognoza pogody obiecała dziś między trzynastą a czternastą pojawienie się słońca.
Nie pojawiło się. Może prognoza nie została z nim wcześniej skonsultowana. Słońce miało muchy w nosie albo co innego do roboty.

Jako, że jestem zawistna i mściwa, rzuciłam się do pogodowej mapy Europy i leciutko odetchnęłam. No, inni nie mają lepiej.
Niektórzy nawet gorzej. 
Tacy Skandynawowie nie powinni mieć kropli nadziei. U nich tylko ciemność, ciężkie chmury i zespoły death metalowe. No tak, ale mają też Roveniemi i świętego Mikołaja przez cały rok.
Chyba nie lubię Skandynawii.

Cała Hiszpania i Portugalia tonie dziś w chmurach. I dobrze im tak. Niech nie myślą, że jak są na południu Europy, to zawsze będą mieli słońce. A my co? Gorsi?
Nie lubię południowców.

Francja, Niemcy i pobliskie okoliczności też nie mają się czym pochwalić. Niby coś tam może im zaświecić ale raczej tylko w oczy i na dodatek nie jestem pewna czy zaświeci dla wszystkich tak samo.

Wielka Brytania? Ci spełniają moje oczekiwania. Tam tylko strach i zgrzytanie zębów. Dobrze im tak. I wciąż leje i ciągle szaro. Mają za swoje.
I tak ich nie lubię.

Najgorsze są Włochy. Wenecja: słońce po pachy. Bolonia: siedemnaście stopni i słońce. Florencja: pełna frustracja. Dalej na południe już bardziej mi się podoba, bo leje.
Ale za to północy Włoch nie cierpię.

A taki Budapeszt? W czym, przepraszam, taki Budapeszt jest lepszy od nas? A na słońcu nikt mu nie oszczędza. Skandal! A mówi się "Polak, Węgier, dwa bratanki". Akurat.
Nie znoszę Budapesztu.

Sprawdźmy co po wschodniej stronie. Chmury, chmury, chmury a potem Putin. Jednak niektórzy mają gorzej.

Brzmi znajomo? Lubimy sobie ponarzekać, prawda? Lubimy, kiedy innemu jest gorzej, co?

A święta idą. Co roku chyba bardziej bojaźliwie i niechętnie. Bo jak tu z radością przychodzić do kogoś, kto jest uosobieniem nieżyczliwości. 
Ludziska, zróbmy coś z tym. Udowodnijmy samym sobie, że możemy coś zmienić. Kupmy butlę oleju i włóżmy do koszyka z napisem Bank Żywności. Może coś dorzućmy do szlachetnej paczki? Takie działania nie tylko pomagają innym ale też powodują, że lepiej myślimy o sobie. A kiedy zaczniemy dobrze myśleć o sobie, to ani się spostrzeżemy a życzliwie spojrzymy na innych.
Nie tylko z okazji świąt.

I oczywiście ugotujmy coś dobrego, bo jedzenie jednoczy.




Niesamowite curry z orzechów nerkowca


Przepis jak to przepis ma różne wariacje. Porównywałam wersję Ricka Steina i Leemei Tan i nie wydaje mi się aby drobne zmiany miały wpływ na całokształt.
Danie jest nieziemskie. Jeśli jeszcze nie próbowaliście, to nie zwlekajcie. Jest jeden warunek by cieszyć się przy stole jak dziecko: nie możecie być uczuleni na orzechy, bo to one są podstawą tego dania.

200 g orzechów niesolonych
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kuminu
Pół łyżeczki kurkumy
1 cebula, drobno posiekana
2 pałki trawy cytrynowej (Miażdżymy dużym nożem najgrubszą część trawy. Obieramy górne warstwy i dorzucamy do smażonej cebuli. Najdelikatniejszy środek drobniutko siekamy i też dodajemy do cebuli – patrz niżej)
5 centymetrowy kawałek cynamonu
1 łyżka startego imbiru
3 ząbki czosnku, starte
1 łyżeczka mielonego chilli
Pół łyżeczki mielonego pieprzu
1 puszka mleczka kokosowego
1 łyżeczka brązowego (najlepiej palmowego) cukru
1 łyżeczka soli
2 łyżki oleju
Zielona kolendra i mięta do posypania.

Stawiamy na ogniu patelnię. Prażymy na niej kolendrę, kumin i kurkumę aż zaczną pachnieć czyli około minuty.
Przekładamy przyprawy do miseczki i ponownie stawiamy patelnię na ogniu. 
Wlewamy 2 łyżki oleju, wrzucamy cebulę i na średnim ogniu podsmażamy cebulę aż będzie miękka i przezroczysta. 
Dorzucamy do cebuli trawę cytrynową (jak się dobrać do trawy: patrz wyżej). Długie łodygi trawy kroimy na pół, żeby się zmieściły na patelni. Dodajemy cynamon i smażymy 2 minuty. Teraz dorzucamy imbir i czosnek i smażymy kolejne 2 minuty. Wsypujemy wcześniej podprażone przyprawy, chilli, pieprz i orzechy nerkowca. Dokładnie mieszamy by dobrze orzechy obtoczyć w przyprawach.
Wlewamy mleczko kokosowe i około pół szklanki wody. Mieszamy, zagotowujemy i na małym ogniu, pod przykryciem gotujemy 15 minut. Mieszamy od czasu do czasu.
Po kwadransie dodajemy cukier i sól i gotujemy kolejne 15 minut aż orzechy będą miękkie a sos zredukowany. Całość powinna mieć aksamitną konsystencję kwaśnej śmietany.
Pozostaje nam wyłuskać z patelni cynamon i patyczki trawy cytrynowej i już.
Posypujemy kolendrą i miętą i podajemy z ryżem.
W oceanie różnych curry, to ma u mnie miejsce na podium.





Smacznego bardzo

poniedziałek, 15 lipca 2019

Ziemniak w bułce czyli podkręcamy kolory




























Najpierw wrzucić info na fejsa, że się wyjeżdża. Dokąd i z kim. Koniecznie ze zdjęciem z lotniska. Kolorowe bagaże i tłum obok obowiązkowe. Czasem ujęcie z tablicy odlotów.
Potem obowiązkowo widok płyty lotniska.
No i wnętrze samolotu. Szczegółowo. Plus widok chmur za oknem.

Na miejscu trzeba pokazać światu wszystko. Ławkę, palmę, kosz na śmieci, stół szwedzki, jaszczurkę, leżaki, parasole. I słodkie nic nierobienie. 
Ja w wodzie, ja po głowę w piasku, ja z piwem, ja ze Sfinksem, ja opalony, ja blady. O nie, to znalazło się przypadkiem. Bladość jest zabroniona.
Dozwolone są tylko ujęcia mogące wbić igiełkę zazdrości lub wywołać podziw u oglądającego.

Ilość zdjęć wakacyjnych co roku zapierała dech w piersiach. Ale od czasu kiedy nareszcie możemy je pokazywać na masową skalę, kiedy nie trzeba zwabiać po urlopie znajomych by udowodnić im, że nasze wakacje były the best, świat opanowało szaleństwo.

Wszyscy świetnie się na tych zdjęciach bawimy. Tryskamy humorem, wciągamy brzuchy i wypinamy biusty. Kolorujemy toskańskie pola (są nieco blade), dodajemy różu dmuchanemu flamingowi, przyciemniamy błękit nad Kretą (bo wyprany ociupinę).
Co, oprócz lukrowanej rzeczywistości, opowiadają fotki (bo trudno nazwać je zdjęciami) z wakacji?

Z moich obserwacji wynika, że półprawdę, niecałą prawdę i nieprawdę.

Nie ma na nich wrzeszczących pociech, zasmarkanych nosów i choroby lokomocyjnej.
Próżno szukać pleśni w łazience (chyba, że skarżymy biuro podróży), i zmaltretowanych twarzy po sześciu godzinach siedzenia na lotnisku.
Ekshibicjonizm połączony z niezłomną wiarą.
Zatarły się granice między światem prawdziwym a wykreowanym. Zresztą, kto dziś chce oglądać świat w realu? Po co picassy czy photoshopy?

Ach, gdyby równie łatwo dałoby się „sfotoszopować” nielubianą pracę lub skwaszoną teściową.
Marudzę?
Tylko trochę i tylko przez moment.
Zaraz, zresztą, porzucam marudzenie i wracam do gotowania.


Burger ziemniaczany
na trzy burgery:
1,5 szklanki ziemniaków puree
1 mała cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżka posiekanego szczypiorku
1 łyżka posiekanej pietruszki
3 łyżki drobno pokrojonych suszonych pomidorów
1 jajko
pół szklanki startego na tarce sera (u mnie mieszanka wędzonego bunca i cheddara)
płaska łyżeczki soli
spora szczypta startej gałki muszkatołowej
pół łyżeczki płatków chilli
pół szklanki tartej bułki
2 łyżki klarowanego masła lub oleju
pieprz

oprócz tego:
3 plastry pomidora
3 plastry upieczonego bakłażana lub cukinii
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie plastry
3 liście sałaty (umyte i osuszone)
3 bułki do hamburgerów

sos do burgerów:
3 łyżki majonezu
1 łyżka gruboziarnistej musztardy
i
dowolny, ulubiony sos chilli


Na łyżce masła smażymy cebule i czosnek. Kiedy zmiękną zdejmujemy je z ognia i studzimy.
Do miski kładziemy ziemniaki puree oraz resztę składników na burgery wraz z cebulą i czosnkiem. Mieszamy, formujemy 3 burgery i obtaczamy w tartej bułce.
Odstawiamy na kwadrans.
Rozgrzewamy resztę masła i smażymy na średnim ogniu burgery. Z obu stron powinny być dobrze przypieczone i chrupkie.
Mieszamy ze sobą musztardę i majonez.
Bułki kroimy wzdłuż i przypiekamy obie połówki w opiekaczu.
Dolną połówkę smarujemy sosem majonezowym. Kładziemy na nią sałatę a na nią burgera. Polewamy go sosem chilli.
Następną warstwą jest grillowany bakłażan, pomidor i cebula. Na górę dajemy łyżkę sosu majonezowego i przykrywamy górną, podpieczoną połówką bułki.
Spinamy burgera patyczkiem i podajemy z np sałatką z ogórka małosolnego i pomidora.
Smacznego









































A tu lipcowa pustynia w mojej okolicy i zielone wspomnienie z maja.
Dokąd poszedł deszcz?
 

piątek, 5 lipca 2019

Nieco romantyzmu i kolacja w plenerze czyli buraki, ziemniaki i bakłażan






Lubicie letnie przyjęcia? Takie na świeżym powietrzu? Z dala od wszystkiego co hałaśliwe, pośpieszne i przykurzone?
A może jeszcze nie próbowaliście wypuścić się na nieznane wody i raz w życiu zaszaleć?
Nie, nie. Nie potrzebujecie do tego posiadłości z ogrodem, zastępu ogrodników ani organizatora przyjęć.

Nawet na balkonie można urządzić się po pańsku. Wystarczy stoliczek, dwa taborety, może palma z salonu (paprotka też ujdzie) i dużo świeczek.

Kto nie ma balkonu niech zrobi rundkę po okolicy i poszuka pobliskich zarośli z odrobiną trawy. Potem zapakuje kocyk, koszyk ze słoikami, może szklaneczki na białe wino i czekając na zachód słońca komplementuje gościa lub gości za mądrze podjętą decyzję spożycia kolacji na tzw łonie.

Kiedy plan już się zacznie wykluwać, trzeba zaprojektować menu. Nic nadzwyczajnego, takie tam kulinarne drobiazgi. Nie chcemy przecież w trakcie konsumpcji cudownego wieczoru na świeżym powietrzu dyskretnie ziewać.

Pogoda nieco nam pomaga bo upały eliminują wszystko, co wymaga żmudnych machnięć chochlą nad gotującym się garem. Dajmy więc spokój bigosom, gulaszom, golonkom i bograczom. Sałata majonezowa niech nie ma nam za złe pominięcie jej na stole.
Niech nasz wybór będzie lekki, kolorowy i nieskomplikowany. Bohaterem wieczoru ma być sam wieczór i nadmierna barokowość stołu nie powinna go przyćmiewać.
Sałatka, lub dwie, jakaś pasta do zamoczenia chleba, coś słodkiego, i coś płynnego.
Może każdy przyniesie coś innego?

Wyobraźcie sobie ciepły wieczór....miękkie światło....zapalone świece....Na stole (stoliku, kocu, ławeczce) w miseczkach pachną buraczki z jogurtem, zawijańce z cukinią, fasolka po grecku, chłodnik z koperkiem. Śmiechy, rozmowy, odgłos otwieranego prosecco.... I przyjaciele. Lub tylko Ona. Bądź tylko On. Wszystko jedno czy będzie was dwoje czy dwadzieścioro, liczy się dobra zabawa i świetna atmosfera.
Kolacja na świeżym powietrzu ma jedną wielką zaletę. Nie wymaga ozdobników. Ba, w ogóle nie wymaga naszej ingerencji w scenografię. Nawet świece można sobie darować, jeśli księżyc świeci jasno.

Piszecie się na taki wieczór?
No to do roboty. Sobota nadciąga. Jeszcze zdążycie obdzwonić tych, którzy nie wyjechali np do Finlandii. No i zapakować butelkę do lodówki by się schłodziła.
By nie było zbyt romantycznie, dyskretnie włóżcie do torby spray przeciw komarom i ciepły sweter, bo licho (szczególnie pogodowe) nie śpi. Resztą nie zawracajcie sobie głowy. 























A kiedy zaczniecie planować kolejną letnią kolację wśród przyrody, pamiętajcie kto zasiał w was to ziarenko odmiany.
Moja propozycja na plenerowy stół jest jak tytuł książki „Prosto”:


Pieczone buraki z jogurtem i kiszoną cytryną (wg Yotama Ottolenghi)

kilka pieczonych buraków, obranych ze skórki
1 szklanka jogurtu greckiego
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie plasterki
pół kiszonej niedużej cytryny, drobno pokrojonej
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka pasty tahini
2 łyżki oliwy
2 łyżeczki nasion kminu rzymskiego
garść posiekanego koperku
sól, pieprz

Upieczone buraki kroimy na plastry grubości pół centymetra.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i kiedy jest gorąca, wrzucamy nasiona kopru. Niech się smażą ze 3 minuty aż nie zaczną pachnieć i pękać.. Gorącą kuminową oliwą zalewamy buraki i delikatnie mieszamy. Dorzucamy do buraków cebulę, kiszoną cytrynę, sól i pieprz. Polewamy sokiem z cytryny i posypujemy koperkiem. Mieszamy delikatnie i przekładamy do miseczki, w której podamy danie na stół (w przypadku kosza piknikowego, zamykamy buraki w szerokim słoiku lub zamykanym pojemniku).
Jogurt mieszamy z tahini i stawiamy obok miski z burakami. Możemy zrobić kilka kleksów jogurtowych i delikatnie zamieszać widelcem. Sałatka nabierze wszelkich odcieni różu i fioletu. A na spektakularnych widokach zależy nam przecież bardzo.
Jeśli przyjęcie urządzamy na kocu, jogurt zabieramy w osobnym pojemniku a mieszania dokonujemy bezpośrednio przed jedzeniem. 


Pieczone ziemniaki z czosnkiem i rozmarynem.

1 kg młodych ziemniaków
1 główka czosnku, podzielona na ząbki i obrana
1 spora cebula, pokrojona w ćwiartki
kilka gałązek rozmarynu
kilka łyżek oliwy
sól, pieprz

Szorujemy ziemniaki pod bieżącą wodą. Nie obieramy ich. Osuszamy i gotujemy z 15 minut. Niech nie będą miękkie, niech są al dente.
Na patelnię wlewamy oliwę i dodajemy rozmaryn (obrywamy igiełki, patyczków nie wyrzucamy). Na rozgrzaną oliwę wrzucamy cebulę i czosnek. Kiedy będą miękkie ale nie brązowe, dorzucamy ziemniaki i rozmarynowe patyczki. Smażymy na średnim ogniu, podrzucając patelnią od czasu do czasu.
Można sobie oszczędzić stania przy piecu i wstawić naczynie z podpieczonym czosnkiem i cebulą oraz z podgotowanym ziemniakami do piekarnika rozgrzanego do 220 stopni na około 10 minut.
 
 

Pieczony bakłażan z anchois i oregano

2 bakłażany, pokrojone w plastry
kilka filecików anchois, drobno posiekanych
1 ząbek czosnku, zmiażdżony
pół szklanki oliwy
1 łyżka białego octu
garstka świeżego oregano
garstka natki pietruszki
sól, pieprz

Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni. Bakłażany delikatnie solimy i mieszamy. Wykładamy na blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia. Smarujemy oliwą z obu stron i pieczemy około pół godziny, do zrumienienia.
Upieczone, wyjmujemy i studzimy.
Do małego słoiczka wkładamy anchois, czosnek, wlewamy ocet. Dodajemy ćwierć łyżeczki soli i tyleż pieprzu.
Wstrząsamy słoikiem, [po czym dolewamy 2 łyżki oliwy. Znów wstrząsamy aż składniki się połączą.
Wykładamy bakłażany na tackę, polewamy sosem i posypujemy oregano i pietruszką. Lub pakujemy do zamykanej miski i taszczymy do ogrodu lub na trawnik.
Wybaczcie tylko trzy propozycje. Potraktujcie je jak dobry początek.

Smacznego i dobrej zabawy, gdziekolwiek by ona miała miejsce.