Pokazywanie postów oznaczonych etykietą majonez. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą majonez. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 maja 2023

Zamiatanie lasu i śledź po francusku na pocieszenie



Ostatni wpis miał swój ciąg dalszy. Niedzielny. A właściwie dalszy sobotni. Bo po południu zaczęło padać.

Niby nic, przecież jest wiosna, deszcz to deszcz. 

Będąc jeszcze w euforii wszesno sobotniej zaplanowaliśmy wyjazd za miasto. MMŻ upojony kilometrami, ja pijana radością niczym nie uzasadnioną pomknęliśmy niedzielnym rankiem do domku za miastem.

Po drodze mijaliśmy zielone pola, jakieś żółte chabazie, sarny wciąż jeszcze szaro zimowe, połamane połacie lasu, wycięte połacie lasu. Słońce świeciło, deszcz umył niebo a na skraju bocznej drogi kwitły zawilce. Tu się coś zbudowało, tam dziura objawiła. Było cudnie. 

Mając w głowie idylliczny obraz wsi mojej możecie sobie wyobrazić nasze rozczarowanie, kiedy zamiast kwitnącego buszu i ćwierkających ptaszyn zobaczyliśmy ciężki sprzęt drogowy, sterty ziemi i co tu ukrywać - apokalipsę. Brukowanie lasu jest...dziwne. Równie dziwne jak zamiatanie lasu... Tak, tak, niektórzy tak mają. 

Traktują naturę jak wroga, którego trzeba okiełznać, złapać za mordę a najlepiej unicestwić. Bo a nuż ta natura w postaci sosny bądź nie daj Boże krwiożerczego świerku rzuci wam się gardła? Albo sarną podejdzie do okna w nocy i zamerda ogonkiem? 

Załamka, załamka i jeszcze raz załamka. Polak na zagrodzie równy wojewodzie. Dobra, niech tak będzie. Ale dlaczego, u licha, robić z okolicy, która bądź co bądź jest otuliną parku krajobrazowego, wysypiska kamieni, żwiru, korzeni, pni. Czemu nie wysypać sobie tego u siebie, pod płotem? Bo nieładnie? Bo przeszkadza?

A na nie swoim nie przeszkadza? Nie kłuje w oczy? Ludzie. Nie zasługujecie na naszą planetę. Na lasy, rzeki, na tysiące motyli na pobliskiej łące, na śpiew wilgi w maju czy pachnące pod lasem poziomki. Jeśli tak kochasz beton, beton i tylko beton, to po jaką cholerę przeprowadzałaś się pod las? 

I tak wyglądała niedziela.

Dobrze było wrócić do miasta. Nie dlatego, że takie piękne i estetyczne. Ha, ha, ha ale się uśmiałam. Moje miasto i estetyka. Dobrze było wrócić bo mieście jest po miejsku. Każdy kwitnący krzaczek jest jak poranny prezent. Każde gniazdo na drzewie i klomb kwitnących bratków są jak uśmiech.

Śmieci też są tam gdzie zwykle, połamana ławka na przystanku ma się dobrze, a stos butelek po tzw małpkach rośnie jak trawa na wiosnę. Jest dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu. Jestem u siebie. W mieście.

Moje skołatane nerwy moglo ukoić tylko coś smacznego. Chyba przeczuwałam, że antydepresanty będą mi potrzebne bo kilka dni wcześniej zrobiłam śledzie. 

Podzielę się z wami przepisem bo są genialne w smaku.



Śledzie po francusku w musztardzie:

8-10 filetów śledziowych a la matias

4 łyżki musztardy pełnoziarnistej

2 łyżki musztardy kremskiej

2 łyżki majonezu

2 łyżki płynnego miodu ulubionego

1 duża cebula czerwona

1 czubata łyżka kwaśnej śmietany

1 łyżeczka cukru

1 łyżka startego imbiru

oprócz tego około 1 litra mleka pełnotłustego do moczenia śledzi

i słoik

Śledzie wyjmujemy z zalewy solnej. Płuczemy pod bieżącą wodą i delikatnie osuszamy np ręcznikami papierowymi. 

Wkładamy z powrotem do wiaderka i zalewamy mlekiem. Odstawiamy do odsolenia na 6- 8 godzin. 

Po tym czasie wyjmujemy śledzie, wylewamy mleko, płuczemy śledzie w bieżącej wodzie, osuszamy i kroimy na mniejsze kawałki (ja kroję na cztery małe części).

Przygotowujemy marynatę.

Zaczynamy od obrania cebuli i pokrojenia jej na cienkie półtalarki. Zasypujemy ją 1 łyżeczką cukru. Lekko ugniatamy palcami i odstawiamy na pół godziny. 

Po tym czasie odlewamy ewentualny sok z cebuli i dodajemy cebulę do reszty składników marynaty.

Mieszamy dokładnie i dokładamy śledzie. Lekko mieszamy i przekładamy do słoika. 

Wstawiamy do lodówki na minimum 12 godzin. A potem pałaszujemy aż nam się uszy trzęsą.





Smacznego bardzo







poniedziałek, 30 stycznia 2023

Językowe połamańce i zupa na zimowe popłudnie z pomidorów, bakłażana z majonezem anchois

















Język śląski potrafi namieszać. Kiedy w pełni nieświadomości językowej poszłam do pierwszej klasy podstawówki wszyscy moi przyjaciele, cała rodzina, najbliższe otoczenie (czyli pani sklepikarka, mleczarz, kominiarz, chachor z pod budki) mówili w jednym języku. Śląskim.

Fanaberii słownych, które spotykały mnie w przedszkolu nie brałam na poważnie bo przecież nie można  serio traktować kogoś kto na buchty mówi kluski na parze. 

Okazało się, że świat jest bardziej skomplikowany niż mojemu 7 letniemu rozumkowi się wydawało. 

Wychowawczyni okazała się być ze Lwowa. Już czujecie tej dysonans? My nie rozumieliśmy co ona mówi do nas, Ona ni w ząb nie wiedziała co my tam szwargoczemy. Zaczynało byc mniej zabawnie.

Na czterdziestkę maluchow z jednego górniczego osiedla trafiła do nas jedna (!!!) córka nauczycielki. 

Myślę, że jawiliśmy się jej jak istoty z drugiej strony lustra. Na początku nasza odmienność językowa była naszym atutem. Nikt poza nami nie był w stanie nas zrozumieć. Łatwiej było nam w stronę polskiego niż jej w stronę śląskiego. Zagadki typu: jaka jest różnica między fligrym a flidrym były na porządku dziennym. Niestety, nikogo nie bawiły takie zasadzki. Co gorsza, śląski był absolutnie zakazany na szkolnych korytarzach i klasach. Brnęliśmy przez polszczyznę jak ślepy wiodący kulawego. 

"Jak to pomidor?- dziwił się Picik- przecież to jest tomata".

Jednym lepiej, innym gorzej szło uczenie się nowego języka. Wyrywano go z nas sumiennie i bez sentymentu. Nie "godomy!!!" MÓWIMY!!!. 

Z podstawówki wyszliśmy w większości czyści może nie do bieli pod względem języka ale na pewno w bielszym odcieniu szarości. Czasem było (i do dziś bywa) zabawnie bo akcentu pozbyć się trudno i tytuły naukowe na nic tu się zdają.

Potem było już z górki. Szkoła średnia, studia nawet nie zakładały, że istnieje coś takiego jak język śląski. Mówienie po śląsku było obciachem. Nie było wątpliwości,  że jest jeden język dla wszystkich.

I zapominaliśmy o kreplach, nudylkuli, starziku, bombonach i ślinzuchach. Nikt po naszym języku nie płakał.

Dzieci nam się urodziły, podrosły, przemówiły  ludzkim głosem i nagle okazało się, że śląskie pozostały tylko wspomnienia. 

Cepeliowskie podejście do Małej Ojczyzny w latach 90 było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Moje Dzieci, wnuczki więźnia Zgody, Ślązaka od pokoleń nie rozumieją czym jest knola. 

Czy aby nie przespałam momentu, kiedy powinnam oddać w młode ręce (i usta) mojej śląskiej spuścizny?

Pomogła mi sztuka. Ta sama, która jeszcze niedawno śląskiego używała tylko do podcierania sobie...wiadomo czego. 

Źródło okazało się być egzotyczne bo toskańskie ale ono było tym strumyczkiem, który zmienił się w szeroką i głęboką rzekę. Musiało upłynąć nieco czasu, ale trzymając się przenośni, woda, kiedy  zacznie kapać, zawsze znajdzie sobie drogę. 

O tym następnym razem.

Czas na gary i przepisy. Nie wodzionka, nie katroflonka ale coś bogatszego w smaku i odpowiedniego na zimowe dni.



Zupa z pieczonymi pomidorami i bakłażanem z dodatkiem majonezu z anchois

Tak naprawdę to nie jest zupa ale koło ratunkowe na ciemne, wilgotne, styczniowe czy lutowe popołudnie.

Wszystko w niej jest pozytywne. Od kolorów począwszy a na bogatym smaku skończywszy.

Takie przypomnienie, że lato znów przyjdzie.

Podaję przepis na 2 porcje ale można go dowolnie modyfikować.

Zawdzięczamy tę zupę mojemu kulinarnemu guru czyli Yotamowi Ottolenghi i Noor Murad, a przepis pochodzi z książki Extra Good Thinks.


1 duży bakłażan, pokrojony w kostkę 

garść pomidorków koktajlowych

1 paparyczka chilli (może być suszona)

1 spora łyżka przecieru pomidorowego

1 łyżeczka cukru

2 ząbki czosnku, pokrojone w plasterki

olej z filecików anchois

kolejna garść pomidorków  lub jeden duży pomidory, bez skórki, pokrojony dość drobno

2 szklanki dobrego bulionu

2 kromki dobrego, zakwasowego chleba, porwane na duże kawałki

sól

pieprz

1 łyżka liści oregano 

1 łyżka pietruszki posiekanej

oraz majonez sardelowy czyli anchovy aioli czyli

5 filecików anchois

2 ząbki czosnku

 1 łyżeczka soku z cytryny

pieprz

3 łyżki ulubionego majonezu

Tu wyjaśnienie: uwielbiam gotować ale jeśli czasem mogę wędrować na skróty, to to po prostu robię. I tak było w tym przypadku. Nie robiłam majonezu, jak to jest w oryginalnym przepisie, ale wszystkie składniki  aioli zmiksowałam w blenderze. I też wyszło super. Przepraszam Yotam.

Piekarnik rozgrzewamy do 210 stopni z termoobiegiem. 

Bakłażana mieszamy z 2 łyżkami oliwy, solą i pieprzem. Wykładamy na blachę i pieczemy 15 minut. Po kwadransie na blachę dodajemy pomidorki (te w całości) i pieczemy jeszcze 30 minut. Sprawdzcie jednocześnie bakłażana. Z doświadczenia wiem, że nie potrzeba mu 45 minut w piecu. Po pół godzinie powinien być doskonale przypieczony. Wyjmijcie go więc i pozwólcie upiec się jeszcze pomidorkom.

Na patelnię wlewamy olej z anchois i łyżkę oliwy, dorzucamy czosnek i smażymy do miękkości tego drugiego, potem dodajemy pokrojone chilli, 3/4 pokrojonych pomidorów i przecier pomidorowy i cukier. Smażymy kilka minut i dolewamy bulion. Dorzucamy upieczone warzywa.  Gotujemy na niewielkim ogniu 15 minut. Doprawiamy solą i pieprzem.

Wyłączamy ogień i dorzucamy pozostałe pokrojone pomidorki.

Do misek nalewamy zupę, na wierzchu kładziemy porwany na kawałki chleb i po dwie, trzy łyżeczki sardelowego majonezu. Posypujemy oregano i pietruszką.

Och, jakie to dobre!

Smacznego




poniedziałek, 15 lipca 2019

Ziemniak w bułce czyli podkręcamy kolory




























Najpierw wrzucić info na fejsa, że się wyjeżdża. Dokąd i z kim. Koniecznie ze zdjęciem z lotniska. Kolorowe bagaże i tłum obok obowiązkowe. Czasem ujęcie z tablicy odlotów.
Potem obowiązkowo widok płyty lotniska.
No i wnętrze samolotu. Szczegółowo. Plus widok chmur za oknem.

Na miejscu trzeba pokazać światu wszystko. Ławkę, palmę, kosz na śmieci, stół szwedzki, jaszczurkę, leżaki, parasole. I słodkie nic nierobienie. 
Ja w wodzie, ja po głowę w piasku, ja z piwem, ja ze Sfinksem, ja opalony, ja blady. O nie, to znalazło się przypadkiem. Bladość jest zabroniona.
Dozwolone są tylko ujęcia mogące wbić igiełkę zazdrości lub wywołać podziw u oglądającego.

Ilość zdjęć wakacyjnych co roku zapierała dech w piersiach. Ale od czasu kiedy nareszcie możemy je pokazywać na masową skalę, kiedy nie trzeba zwabiać po urlopie znajomych by udowodnić im, że nasze wakacje były the best, świat opanowało szaleństwo.

Wszyscy świetnie się na tych zdjęciach bawimy. Tryskamy humorem, wciągamy brzuchy i wypinamy biusty. Kolorujemy toskańskie pola (są nieco blade), dodajemy różu dmuchanemu flamingowi, przyciemniamy błękit nad Kretą (bo wyprany ociupinę).
Co, oprócz lukrowanej rzeczywistości, opowiadają fotki (bo trudno nazwać je zdjęciami) z wakacji?

Z moich obserwacji wynika, że półprawdę, niecałą prawdę i nieprawdę.

Nie ma na nich wrzeszczących pociech, zasmarkanych nosów i choroby lokomocyjnej.
Próżno szukać pleśni w łazience (chyba, że skarżymy biuro podróży), i zmaltretowanych twarzy po sześciu godzinach siedzenia na lotnisku.
Ekshibicjonizm połączony z niezłomną wiarą.
Zatarły się granice między światem prawdziwym a wykreowanym. Zresztą, kto dziś chce oglądać świat w realu? Po co picassy czy photoshopy?

Ach, gdyby równie łatwo dałoby się „sfotoszopować” nielubianą pracę lub skwaszoną teściową.
Marudzę?
Tylko trochę i tylko przez moment.
Zaraz, zresztą, porzucam marudzenie i wracam do gotowania.


Burger ziemniaczany
na trzy burgery:
1,5 szklanki ziemniaków puree
1 mała cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżka posiekanego szczypiorku
1 łyżka posiekanej pietruszki
3 łyżki drobno pokrojonych suszonych pomidorów
1 jajko
pół szklanki startego na tarce sera (u mnie mieszanka wędzonego bunca i cheddara)
płaska łyżeczki soli
spora szczypta startej gałki muszkatołowej
pół łyżeczki płatków chilli
pół szklanki tartej bułki
2 łyżki klarowanego masła lub oleju
pieprz

oprócz tego:
3 plastry pomidora
3 plastry upieczonego bakłażana lub cukinii
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie plastry
3 liście sałaty (umyte i osuszone)
3 bułki do hamburgerów

sos do burgerów:
3 łyżki majonezu
1 łyżka gruboziarnistej musztardy
i
dowolny, ulubiony sos chilli


Na łyżce masła smażymy cebule i czosnek. Kiedy zmiękną zdejmujemy je z ognia i studzimy.
Do miski kładziemy ziemniaki puree oraz resztę składników na burgery wraz z cebulą i czosnkiem. Mieszamy, formujemy 3 burgery i obtaczamy w tartej bułce.
Odstawiamy na kwadrans.
Rozgrzewamy resztę masła i smażymy na średnim ogniu burgery. Z obu stron powinny być dobrze przypieczone i chrupkie.
Mieszamy ze sobą musztardę i majonez.
Bułki kroimy wzdłuż i przypiekamy obie połówki w opiekaczu.
Dolną połówkę smarujemy sosem majonezowym. Kładziemy na nią sałatę a na nią burgera. Polewamy go sosem chilli.
Następną warstwą jest grillowany bakłażan, pomidor i cebula. Na górę dajemy łyżkę sosu majonezowego i przykrywamy górną, podpieczoną połówką bułki.
Spinamy burgera patyczkiem i podajemy z np sałatką z ogórka małosolnego i pomidora.
Smacznego









































A tu lipcowa pustynia w mojej okolicy i zielone wspomnienie z maja.
Dokąd poszedł deszcz?
 

środa, 1 lutego 2017

On ci to jest czy nie on czyli kotlety z Kraju Kwitnącej Wiśni





  • Słonko, może zrobiłabyś w tym tygodniu na obiad mielone?
  • Co bym zrobiła?
  • Mielone , takie z zasmażanymi ziemniakami i mizerią z ogórka.
No, nie, nie robi się takich rzeczy osobie, z którą żyje się pod jednym dachem pół życia.
Potem zrobiło się jeszcze straszniej bo MMŻ rzucił od niechcenia:
  • hm...a schabowych też dawno nie było.
Poczułam się jak zając w świetle reflektorów. Zimny pot na karku i lodowate palce wzdłuż kręgosłupa.
Nie było mnie ze dwie godziny. Kiedy wychodziłam z domu MMŻ czuł się dobrze. Nic nie zapowiadało, że przeżywa jakiś wstrząs lub przewartościowuje swoje dotychczasowe życie.
Gdyby oznajmił mi, że od jutra zabiera się za wyplatanie koszy z recyklingowanych butelek lub rusza bronić żubra, moje zdumienie byłoby porównywalne.
Gorączkowo szukałam jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia tej nierzeczywistej sytuacji.
I wtedy padło:
    - takie kotlety byś zrobiła z imbirem...
Odetchnęłam z ulgą. Może jeszcze nie wszystko stracone. Może to ciągle mój Mąż a nie impostor.
Pogarda do mielonych i poczciwego schabowego była w życiu MMŻ jak okręt flagowy. Mając to na względzie, trudno jest się dziwić mojej konsternacji.
Obiecałam zarówno mielone jak i schabowe a w myślach zaczęłam układać pytania testowe, mające na celu potwierdzenie tożsamości. Tak, na wszelki wypadek.

Kotlety cieszą się w naszym kraju niesłabnącą popularnością. Odważyłabym się je umieścić w pierwszej trójce, gdybym tworzyła ranking dań w Polsce pożądanych.
Nie mam nic przeciwko tradycji i kulinarnym gustom. Dobry kotlet, z dobrej jakości schabu wart jest niedzielnego obiadu. Ale ile można?
Czasem trzeba mrugnąć okiem i pójść ścieżką mniej uczęszczaną. Takim mrugnięciem jest tonkatsu. Też kotlet, też panierowany, też smażony ale inny.
Kto nie próbował, niech następnym razem kupując schabowego, umówi go na spotkanie z imbirem i sosem sojowym.












Tonkatsu czyli schabowy z Kraju Kwitnącej Wiśni

3 kotlety schabowe bez kości
pół szklanki sosu sojowego
kawałek imbiru wielkości kciuka, starty na tarce (nie trzeba go obierać)

oraz do panierki:
4 łyżki mąki pszennej
2 jajka
1 szklanka okruchów panko lub okruchów z białej bułki (tylko środek)
olej kokosowy do smażenia


Kotlety jak to kotlety zbijamy tłuczkiem.
W miseczce mieszamy sos sojowy i starty imbir. Wkładamy kotlety do woreczka, wlewamy marynatę i zamykamy.
Wkładamy do lodówki na kilka godzin.

Potem:
Wyjmujemy worek z lodówki a z worka kotlety. Zdrapujemy z nich imbir.
Przygotowujemy 3 miski: z mąką, rozmąconym jajkiem i panko.
Patelnię z olejem kokosowym rozgrzewamy.
Panierujemy kotlety najpierw w mące, potem w jajku a na końcu w panko.
Kładziemy na gorącą patelnię i smażymy jak tradycyjne kotlety, do zezłocenia.

Zdejmujemy kotlety z patelni i przekładamy na deskę. Od tego momentu nie mamy do czynienia z pospolitym schabowym. O tej chwili macie przed sobą japońskie tonkatsu.
Kroimy kotlety na paski.

Do małego rondelka wlewamy przez sitko marynatę. Odciskamy imbir. Zagotowujemy marynatę, dodając łyżeczkę angielskiej musztardy (jest ostra jak samurajskie noże), łyżkę octu ryżowego, łyżeczkę sosu worcestershire i pół łyżeczki brązowego cukru.
Lekko odparowujemy sos a potem polewamy nim nasze tonkatsu.

Idealnie do tego dania pasuje sałatka z kapusty pekińskiej z sosem wasabi.

Sałatka z kapusty pekińskiej z sosem wasabi:

2 szklanki pokrojonej kapusty pekińskiej
pęczek rzodkiewek w plasterki
2 łyżki kaparów
1 łyżeczka czarnego sezamu (niekoniecznie ale dobrze wygląda)
sos:
pół szklanki majonezu
pół słoiczka chrzanu wasabi (użyłam Wasabi- ostry sos chrzanowy w psychodelicznym zielonym kolorze. Stoi wszędzie obok zwykłych chrzanów)
2 łyżki zalewy z kaparów

Mieszamy składniki sosu a potem wlewamy do kapusty. Mieszamy, posypujemy sezamem.
Oto schabowe z drugiego krańca świata.



Smacznego

piątek, 7 września 2012

Coś do chleba i nostalgiczne wspomnienia




Obiecałam dodatki do chleba, ale Kulinarnaja tak mnie skonfudowała, że nie miałam czasu na przepisy.
Zamiast pisać o smacznych dodatkach do chleba, ja zabłądziłam w gęstwinie blogów. Ile ich jest?! Ile się w nich dzieje!

Tak mnie to błądzenie pochłonęło, że dopiero pusty żołądek przywrócił mnie do rzeczywistości. Coś przecież obiecałam.
Rzadko robię kanapki, a właściwie robiłam. Nie mówię o czasach szkolnych, bo wtedy robienie kanapek było równie oczywiste jak matura w maju. Nakładanie warstw na chleb czy bułkę uskuteczniałam tylko na czas podróży. I nie dlatego, że podróż wiodła przez stepy czy pustynie. Raczej dlatego, że lubię chlebowe układanki.
Kiedy, więc, postanowiliśmy zmienić nawyki żywieniowe MMŻ, wiedziałam, że to będzie przyjemność.
Pasty do chleba dają ogromne pole do popisu. Te wszystkie humusy, taramasalaty, twarożki…sprawiają,  że zwykła kromka chleba staje się niezwykłą.
Odgrzebałam w pamięci pastę do chleba, którą robiła lata świetlne temu, mama naszego znajomego. Czasy były siermiężne (wiadomo, kartki) i wykarmienie stada młodych ludzi wymagało niejakiej gimnastyki.
Stosy kromek z pastą porową, stolik do ruletki i słuchanie Doors’ów o trzeciej nad ranem. To były czasy.
Dziś je sobie przypomnę, robiąc kanapkę w stylu lat osiemdziesiątych.
Jak zwykle, w przypadkach zbliżonych do ideału, mniej znaczy lepiej. Tu wystarczą cztery składniki.




Propozycja pierwsza: pasta porowa w stylu lat osiemdziesiątych

szklanka jasnej części pora, pokrojonego w cienkie półplasterki
pół szklanki startego żółtego sera (cheddar nadaje się idealnie)
2 łyżki majonezu
1 łyżeczka przecieru pomidorowego
szczypta białego pieprzu

Wszystkie składniki mieszamy ze sobą i chłodzimy w lodówce. Możemy przechowywać w zamkniętym pojemniku 2 dni.




Propozycja druga, nieco bałkańska:

pół szklanki mocno pokruszonej fety
2 łyżki pokrojonych oliwek
3 suszone pomidory
3 listki mięty
1 łyżka oliwy
pieprz

Oliwki, pomidory kroimy drobno, miętę siekamy. Mieszamy z fetą, oliwą i pieprzem. Chłodzimy.
Ten rodzaj mieszanki świetnie wypełnia też wydrążonego pomidora czy papryczkę. 




I tak można jeszcze przez długi czas snuć kanapkowe opowieści. Każdy dom ma swoje sprawdzone patenty. Lubię od czasu do czasu podejrzeć, co też inni kładą miedzy dwie kromki.

Smacznego  






środa, 14 marca 2012

Zupa miso na zakończenie



Po japońskim obiedzie już pozostało tylko wspomnienie. W międzyczasie w mojej kuchni inne klimaty zagościły, ale obiecałam sobie doprowadzić sprawę do końca. Żeby nie nudzić, przejdę od razu do konkretów. Dla dopełnienia obrazu dziś przedstawię wam moją wersję zupy miso i sałatkę ziemniaczaną z wasabi. Można je zastosować jako części dopełniające łososia w glazurze lub jako byty samodzielne. Sałatka jest dobra w całkowitym oderwaniu od obiadu. Nie wymaga żadnych uzupełnień i jest ciekawym wariantem zastosowania kartofla.


Zupa miso

zielenina:
por
zielona cebulka
fasolka
czewona papryka
kilka grzybków shitake
makaron soba
biała pasta miso spora łyżka
kilka kropel oleju sezamowego
bulion 1 litr


Zaczynamy od namoczenia przez kwadrans grzybków. Potem odcinamy ich nóżki. Brr.. (zabrzmiało okrutnie)
Do gotującego się bulionu wrzucamy pokrojone jak na zdjęciu warzywa i namoczone shitake. Po pięciu minutach dodajemy połamany makaron soba. Znów gotujemy pięć minut. Zdejmujemy z ognia i do zupy wkładamy łyżkę miso. Dokładnie mieszamy by pasta się rozpuściła. Nie gotujemy, ponieważ miso straci swój smak i aromat. Wzbogacamy smak kilkoma kroplami oleju sezamowego.
Kto ma tofu nałoży je do miseczek. Ja nie miałam i też było dobre. Posypujemy ukośnie ściętą zieloną cebulką lub szczypiorkiem i podajemy do stołu.


sałatka ziemniaczana z wasabi




6 ziemniaków ugotowanych w mundurkach
1 ogórek wężowy (nie musicie go obierać, wygląda wtedy efektowniej)
pęczek natki pietruszki

sos do sałatki

pół szklanki majonezu (dla dbających o poziom cholesterolu może być dobry jogurt)
1 łyżka octu ryżowego
pasta wasabi (tu sprawa jest trudniejsza, bo każdy lubi inny stopień ostrości), mnie zależało na zielonkawym kolorze, więc użyłam takiego wściekle zielonego chrzanu z wasabi, który znajdziecie w dziale z musztardami i chrzanem

Przepis oryginalny zawiera jeszcze pokrojone w paski plastry szynki, ale nigdy nie robiłam wersji szynkowej. Jeśli ktoś spróbuje, niech się podzieli wrażeniami.


Sałatka jak to sałatka. Kroimy, mieszamy, zalewamy, mieszamy, jemy. To w skrócie. Dla lubiących wdawać się w szczegóły mam rozwinięcie.
Ugotowane i wystudzone ziemniaki kroimy na ćwiartki, ogórka na półplasterki a natkę siekamy z grubsza. Składniki sosu mieszmy dokładnie i wylewamy na ziemniaki z ogórkiem. Delikatnie mieszamy, żeby nam się nie zrobił ziemniaczany hummus. Posypujemy resztą natki i podajemy z łososiem w glazurze.



Jeden obiad a ile pisania. Dochodzę do wniosku, że kucharzenie jest łatwiejsze niż pisanie. Jak do tego dodać latanie po piętrach w poszukiwaniu światła do zdjęć, to macie pełny obraz sytuacji.
A potem się dziwię, że moja porcja zdążyła wystygnąć.

Na tym kończę moją obiadową serię japońszczyzny. Obiecuję, że w tym tygodniu nie będzie więcej wasabi, nori, miso i samurajów. Za to będzie sernik. Czyli raczej swojsko.


Pozdrawiam wesołym  Ja mata i życzę smacznego


Wpis bierze udział w akcji Kuchnia japońska