Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czerwona cebula. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czerwona cebula. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 maja 2023

Zamiatanie lasu i śledź po francusku na pocieszenie



Ostatni wpis miał swój ciąg dalszy. Niedzielny. A właściwie dalszy sobotni. Bo po południu zaczęło padać.

Niby nic, przecież jest wiosna, deszcz to deszcz. 

Będąc jeszcze w euforii wszesno sobotniej zaplanowaliśmy wyjazd za miasto. MMŻ upojony kilometrami, ja pijana radością niczym nie uzasadnioną pomknęliśmy niedzielnym rankiem do domku za miastem.

Po drodze mijaliśmy zielone pola, jakieś żółte chabazie, sarny wciąż jeszcze szaro zimowe, połamane połacie lasu, wycięte połacie lasu. Słońce świeciło, deszcz umył niebo a na skraju bocznej drogi kwitły zawilce. Tu się coś zbudowało, tam dziura objawiła. Było cudnie. 

Mając w głowie idylliczny obraz wsi mojej możecie sobie wyobrazić nasze rozczarowanie, kiedy zamiast kwitnącego buszu i ćwierkających ptaszyn zobaczyliśmy ciężki sprzęt drogowy, sterty ziemi i co tu ukrywać - apokalipsę. Brukowanie lasu jest...dziwne. Równie dziwne jak zamiatanie lasu... Tak, tak, niektórzy tak mają. 

Traktują naturę jak wroga, którego trzeba okiełznać, złapać za mordę a najlepiej unicestwić. Bo a nuż ta natura w postaci sosny bądź nie daj Boże krwiożerczego świerku rzuci wam się gardła? Albo sarną podejdzie do okna w nocy i zamerda ogonkiem? 

Załamka, załamka i jeszcze raz załamka. Polak na zagrodzie równy wojewodzie. Dobra, niech tak będzie. Ale dlaczego, u licha, robić z okolicy, która bądź co bądź jest otuliną parku krajobrazowego, wysypiska kamieni, żwiru, korzeni, pni. Czemu nie wysypać sobie tego u siebie, pod płotem? Bo nieładnie? Bo przeszkadza?

A na nie swoim nie przeszkadza? Nie kłuje w oczy? Ludzie. Nie zasługujecie na naszą planetę. Na lasy, rzeki, na tysiące motyli na pobliskiej łące, na śpiew wilgi w maju czy pachnące pod lasem poziomki. Jeśli tak kochasz beton, beton i tylko beton, to po jaką cholerę przeprowadzałaś się pod las? 

I tak wyglądała niedziela.

Dobrze było wrócić do miasta. Nie dlatego, że takie piękne i estetyczne. Ha, ha, ha ale się uśmiałam. Moje miasto i estetyka. Dobrze było wrócić bo mieście jest po miejsku. Każdy kwitnący krzaczek jest jak poranny prezent. Każde gniazdo na drzewie i klomb kwitnących bratków są jak uśmiech.

Śmieci też są tam gdzie zwykle, połamana ławka na przystanku ma się dobrze, a stos butelek po tzw małpkach rośnie jak trawa na wiosnę. Jest dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu. Jestem u siebie. W mieście.

Moje skołatane nerwy moglo ukoić tylko coś smacznego. Chyba przeczuwałam, że antydepresanty będą mi potrzebne bo kilka dni wcześniej zrobiłam śledzie. 

Podzielę się z wami przepisem bo są genialne w smaku.



Śledzie po francusku w musztardzie:

8-10 filetów śledziowych a la matias

4 łyżki musztardy pełnoziarnistej

2 łyżki musztardy kremskiej

2 łyżki majonezu

2 łyżki płynnego miodu ulubionego

1 duża cebula czerwona

1 czubata łyżka kwaśnej śmietany

1 łyżeczka cukru

1 łyżka startego imbiru

oprócz tego około 1 litra mleka pełnotłustego do moczenia śledzi

i słoik

Śledzie wyjmujemy z zalewy solnej. Płuczemy pod bieżącą wodą i delikatnie osuszamy np ręcznikami papierowymi. 

Wkładamy z powrotem do wiaderka i zalewamy mlekiem. Odstawiamy do odsolenia na 6- 8 godzin. 

Po tym czasie wyjmujemy śledzie, wylewamy mleko, płuczemy śledzie w bieżącej wodzie, osuszamy i kroimy na mniejsze kawałki (ja kroję na cztery małe części).

Przygotowujemy marynatę.

Zaczynamy od obrania cebuli i pokrojenia jej na cienkie półtalarki. Zasypujemy ją 1 łyżeczką cukru. Lekko ugniatamy palcami i odstawiamy na pół godziny. 

Po tym czasie odlewamy ewentualny sok z cebuli i dodajemy cebulę do reszty składników marynaty.

Mieszamy dokładnie i dokładamy śledzie. Lekko mieszamy i przekładamy do słoika. 

Wstawiamy do lodówki na minimum 12 godzin. A potem pałaszujemy aż nam się uszy trzęsą.





Smacznego bardzo







poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Kalmary w pomidorach i białym winie czyli jak pogodzić rozsądek z tęsknotą

 


Jak spędzacie wakacje? Czy w ogóle koncepcja "wakacje" wchodzi w grę? 

Ja marzę o wakacjach. Chciałabym wsiąść rano do samochodu, wbić adres do nawigacji, zapakować kanapki (zawsze jest tak samo: nie rób kanapek, po drodze coś zjemy. A potem, zaraz za granicami Śląska pada pytanie: a z czym masz kanapki? I jedna po drugiej znikają szybciej niż ja je zrobiłam) i ruszyć.

"Ziemia obiecana jest na końcu pustyni". Moja wakacyjna jest na końcu podróży. Najlepiej we Włoszech.

MMŻ pędzi jakby mu ktoś obiecał, że jeśli dojedzie bez postojów, to wygra sieneńskie Palio . Dobrze, że czasem trzeba zrobić siku. I na szczęście, jesteśmy uzależnieni od kawy. 

Czasem, więc wyłamujemy się z sznurka samochodów i wpływamy na parking pełni nadziei na dobrą kawę i czysty kibelek. Im dalej, tym lepiej. Szczególnie w kwestii kawy. 

Potem jest tylko lepiej. Chmury zostają za nami, a przed przednią szybą pojawia się wielka obietnica. Obietnica słońca, pięknych widoków, powalającego jedzenia i dolce farniente.

Och, jak mi tego brakuje. Tego czekania na wyjazd, pakowania toreb, składania kanapek, miłego dreszczyku na widok tablicy z napisem: Italia, pierwszego espresso przy autostradzie, i widoku odległej florenckiej katedry, widzianej po lewej stronie drogi. 

Jak widzicie dalej w marzeniach nie sięgam. W mojej głowie wciąż jestem w drodze. Obawiam się, że gdybym zagłębiła się w szczegóły, natychmiast spakowałabym walizkę i porywając z pracy MMŻ, ruszyła na południe.

Cóż, dziś w cenie jest rozsądek. Nie wiem, czy zdrowy. Przymiotnik "zdrowy" wypowiadany jest dziś pół szeptem. A i z rozsądkiem często mamy problem. Bo czy rozsądne są tłumy nad morzem? Czy pełne pociągi służą naszemu zdrowiu? Czy urlop za wszelką cenę podyktowany jest zdrowym rozsądkiem? Czy nonszalancja w (nie)zakładaniu maseczek jest rozsądna?

Mamy problem i ze zdrowiem, i z rozsądkiem. I chyba nie jest to stan przejściowy. 

Na razie będąc zdrową, rozsądnie wracam w myślach do poprzednich wakacji. Dobrze, że ludzie mają wyobraźnię i zawsze mogą się nią wesprzeć. Kto ma jej deficyty, niech pogrzebie w smartfonie. Tam na bank znajdzie dowody, że, kiedyś stał np. pod krzywą wieżą w Pizie i robił głupie miny.

No i trzeba pamiętać, że: "wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija".

Przepis powinien nawiązywać do wstępu. Ale czy koniecznie?

Włochy to kraina jedzenia tak dobrego, że gdybym chciała spotkać pana Boga przy kolacji, to szukałabym go w jakieś włoskiej restauracyjce. Trochę mu zazdroszczę, bo będąc w kilku postaciach, mógłby zjeść kilka kolacji jednocześnie. 

Ja skupię się na jednej potrawie. Może moja wieś to nie Italia ale jest i słońce, i piękne widoki. O jedzenie sama zadbam....lub nasi sąsiedzi:))




Kalmary w pomidorach i białym winie

paczka (zazwyczaj) mrożonych kalmarów  czyli jakieś 4-5 sztuk

1 czerwona cebula

1 łodyga selera naciowego

pół szklanki białego wytrawnego wina

4 łyżki dobrej oliwy

garść bazylii

garść pomidorków koktajlowych

kilka suszonych pomidorów

1 łyżeczka peperoncino (lub chilli)

sól, pieprz

Kalmary rozmrażamy, kroimy na kawałki. 

Na patelni rozgrzewamy 2 łyżki oliwy i smażymy pokrojoną w kostkę cebulę. Po kilku minutach dorzucamy pokrojonego selera. Na koniec dodajemy kalmary. Smażymy aż zaczną się zwijać czyli jakąś minutę. Wlewamy wino i gotujemy aż się znacznie odparuje. 

Wtedy dorzucamy pokrojone pomidorki i suszone pomidory. Zmniejszamy ogień, wlewamy ze dwie łyżki wody i wsypujemy przyprawy. Solimy oszczędnie, bo dosolić zawsze zdążymy.Przykrywamy patelnię i na malutkim ogniu gotujemy aż kalmary będą mięciutkie jak masło a pomidory zmienią się w sos. 

Po zdjęciu z ognia wlewamy pozostałe 2 łyżki oliwy i porwaną bazylię. Posypujemy pieprzem. Mieszamy i próbujemy. Jeśli czegoś brakuje, to odpowiedni moment by to naprawić. 

Potem już tylko mlaskanie i wycieranie talerza foccacią. 




Smacznego


sobota, 18 stycznia 2014

Merdający ogon we mgle i sierpik nieco egzotyczny w czerwonym curry
























Mgła rano zalegała taka, że po drugiej stronie ulicy widziałam tylko merdający ogon. Gdzieś tam, poza moim wzrokiem, znajdowała się reszta psa. Mam nadzieję, że równie radosna jak ogon. Zapewne był tam również jakiś właściciel. Ale o jego nastroju nie świadczyło nic. Zresztą o właścicielu też nic nie świadczyło, bo sam merdający ogon nie jest gwarancją posiadania.
Dziwne takie nieme kino. Żadne dźwięki nie dochodziły z tej mgły. Samochody nie jeździły. A kiedy już jakiś przemknął, to z dość niemrawym pomrukiwaniem. Mgła jak wata. Pożarła nie tylko dźwięki ale też kolory. Moje niebieskie choinkowe dziwo naprzeciw okien stało się błękitnym obłoczkiem. Tajemniczo wyglądało. Niby widok zamknięty w kwadrat oka nudny do bólu. Oglądany codziennie bez emocji. A wystarczyła gęsta mgła i chwila zastanowienia w sobotni ranek i ruszyła wyobraźnia.
Pamiętacie opowiadanie, w którym ktoś znalazł guzik i do niego sprawił sobie płaszcz? Ja dorobiłam sobie psa do ogona.
Moja wyobraźnia ruszyła za tym merdającym ogonem. Ciekawe czy to pies machał ogonem czy ogon machał psem? Z mojej perspektywy kubka z poranną herbatą, zdecydowanie to drugie.
Jaki był ten pies? Duży czy mały? Kudłaty czy może bezwłosy? Ogon majtnął tylko przez moment. Nie miałam czasu przyjrzeć się szczegółom. Zresztą detale we mgle zmieniają swój charakter. Może tam nie było wcale psa? Może to moja wyobraźnia dorobiła sobie ogon do owianej kłębem mgły gałązki? Mgła jest zwodnicza. Nawet w mieście.

Po dwóch godzinach wszystko wróciło do szarej, styczniowej normy. Trochę szkoda, bo mgła zatarła kontury i przydała codzienności tajemnicy. Nawet pies mógł być nie psem a rybą. W końcu one też mają ogony.

Dziś tajemniczy sierpik na obiad. Ryba do zeszłego tygodnia mi nieznana. A od dzisiaj moja ulubiona. Kupiłam ją z czystej ciekawości w Tesco. Przy czyszczeniu poddałam się i porzuciłam filetowanie czy obcinanie płetw i ogona. Musiałabym mieć uścisk obcęgów żeby dać temu radę.
Jeżeli macie silne męskie ramię w okolicy lub regularnie ćwiczcie na siłowni, to spróbujcie się z nią zmierzyć, choć nie jest to konieczne. Upieczona w całości wygląda dość atrakcyjnie.


 sierpik blocha w czerwonym curry

2 sierpiki ( są pakowane próżniowo i mrożone)
sok z jednej cytryny
skórka starta z jednej cytryny
pół łyżeczki soli
1 łyżka czerwonej pasty curry
2 łyżki oleju arachidowego
1 czerwona cebula

Czystą i osuszoną rybę nacięłam nożem jak widać na zdjęciu. Skropiłam sokiem z cytryny i posypałam otartą skórką. Potem delikatnie posoliłam. Odłożyłam ją do lodówki na dwie godziny.
Potem rozgrzałam piekarnik do 190 stopni. Blaszkę wyłożyłam papierem do pieczenia. Cebulę pokroiłam w półksiężyce i wsypałam na blaszkę. Rybę wyjęłam z lodówki i posmarowałam czerwoną pastą curry od zewnątrz i od środka. Ułożyłam na cebuli, polałam olejem i włożyłam do piekarnika na pół godziny.

Po 30 minutach sierpik był gotowy do jedzenia.


Do niego zrobiłam szpinak z sezamem i miso:

opakowanie szpinaku
1 łyżka masła orzechowego
1 łyżka pasty miso
kilka kropli octu ryżowego
1 łyżeczka ziaren sezamowych

Zblanszowany szpinak dobrze osączyłam. W miseczce połączyłam 1 łyżkę masła orzechowego z 1 łyżką pasty miso i octem ryżowym.
1 łyżeczkę sezamu uprażyłam na suchej patelni.
Szpinak nałożyłam w kopczyk i polałam pastą orzechową. Na górę nasypałam ziarenka sezamu.

Gdybym mogła dałabym ogłoszenie reklamowe do prasy. Ryba pod tytułem sierpik jest genialna. Zwartość halibuta ale bez jego tłuszczowej otoczki. Absolutna rewelacja i oczarowanie. Koniecznie spróbujcie tej ryby.
























Dobrej soboty, słonecznej niedzieli i dużo smacznego

sobota, 5 stycznia 2013

Melancholijna sałatka z ananasa




Jeśli wierzyć wróżbom na początek roku, to jaki pierwszy dzień taki cały rok. Do końca roku jeszcze trochę zostało, ale na razie wszystko się spełnia. Całe cztery dni minęły mi tak, jak pierwszy dzień.  Na płaczu.
Dzień pierwszy. Dziecko sobie pojechało. Płaczę.
Dzień drugi.  Dziecko sobie pojechało. Melancholia. Płaczę.
Dzień trzeci. Dziecko sobie pojechało. Melancholia. Coś mi się zepsuło w biodrze. Boli jak cholera. Płaczę.
Dzień czwarty. Dziecko pojechało. Melancholia. Biodro boli. Kroję cebulę. Płaczę.
Ciekawe co mnie czeka jutro?
Optymizm mnie nie opuszcza. Może sobie popłaczę tak na wszelki wypadek.
I spożytkuję tę cebulę. Jak myślicie, dlaczego?



Sałatka ananasowa z czerwoną cebulą

1 ananas
1 czerwona cebula
pęczek rukoli
3 łyżki oliwy
1 łyżka octu gruszkowego (lub po prostu cytryny z połową łyżeczki miodu)
pół łyżeczki łagodnej musztardy
1 łyżeczka sosu sojowego
1 mały ząbek czosnku
pieprz
łyżka uprażonych orzechów nerkowca
łyżka liści kolendry

Ananasa obieramy i kroimy w kostkę.
Na talerzu rozkładamy rukolę. Na niej kładziemy kostki ananasa. Posypujemy je cienko pokrojoną w półkrążki czerwoną cebulą.
W słoiku mieszamy oliwę, ocet, musztardę, sos sojowy, rozgnieciony ząbek czosnku i pieprz. Orzechy lekko prażymy na suchej patelni.
Sałatkę polewamy sosem i posypujemy orzeszkami i kolendrą.
Stawia na nogi i daje energetycznego kopa wszystkim zapłakanym mazgajom. A tym, którzy już mają energii za dwóch, nieco chłodzi gorączkę myśli. Tak czy inaczej, sałatka warta polecenia.



Pozdrawiam bardzo i życzę smacznego