Język śląski potrafi namieszać. Kiedy w pełni nieświadomości językowej poszłam do pierwszej klasy podstawówki wszyscy moi przyjaciele, cała rodzina, najbliższe otoczenie (czyli pani sklepikarka, mleczarz, kominiarz, chachor z pod budki) mówili w jednym języku. Śląskim.
Fanaberii słownych, które spotykały mnie w przedszkolu nie brałam na poważnie bo przecież nie można serio traktować kogoś kto na buchty mówi kluski na parze.
Okazało się, że świat jest bardziej skomplikowany niż mojemu 7 letniemu rozumkowi się wydawało.
Wychowawczyni okazała się być ze Lwowa. Już czujecie tej dysonans? My nie rozumieliśmy co ona mówi do nas, Ona ni w ząb nie wiedziała co my tam szwargoczemy. Zaczynało byc mniej zabawnie.
Na czterdziestkę maluchow z jednego górniczego osiedla trafiła do nas jedna (!!!) córka nauczycielki.
Myślę, że jawiliśmy się jej jak istoty z drugiej strony lustra. Na początku nasza odmienność językowa była naszym atutem. Nikt poza nami nie był w stanie nas zrozumieć. Łatwiej było nam w stronę polskiego niż jej w stronę śląskiego. Zagadki typu: jaka jest różnica między fligrym a flidrym były na porządku dziennym. Niestety, nikogo nie bawiły takie zasadzki. Co gorsza, śląski był absolutnie zakazany na szkolnych korytarzach i klasach. Brnęliśmy przez polszczyznę jak ślepy wiodący kulawego.
"Jak to pomidor?- dziwił się Picik- przecież to jest tomata".
Jednym lepiej, innym gorzej szło uczenie się nowego języka. Wyrywano go z nas sumiennie i bez sentymentu. Nie "godomy!!!" MÓWIMY!!!.
Z podstawówki wyszliśmy w większości czyści może nie do bieli pod względem języka ale na pewno w bielszym odcieniu szarości. Czasem było (i do dziś bywa) zabawnie bo akcentu pozbyć się trudno i tytuły naukowe na nic tu się zdają.
Potem było już z górki. Szkoła średnia, studia nawet nie zakładały, że istnieje coś takiego jak język śląski. Mówienie po śląsku było obciachem. Nie było wątpliwości, że jest jeden język dla wszystkich.
I zapominaliśmy o kreplach, nudylkuli, starziku, bombonach i ślinzuchach. Nikt po naszym języku nie płakał.
Dzieci nam się urodziły, podrosły, przemówiły ludzkim głosem i nagle okazało się, że śląskie pozostały tylko wspomnienia.
Cepeliowskie podejście do Małej Ojczyzny w latach 90 było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Moje Dzieci, wnuczki więźnia Zgody, Ślązaka od pokoleń nie rozumieją czym jest knola.
Czy aby nie przespałam momentu, kiedy powinnam oddać w młode ręce (i usta) mojej śląskiej spuścizny?
Pomogła mi sztuka. Ta sama, która jeszcze niedawno śląskiego używała tylko do podcierania sobie...wiadomo czego.
Źródło okazało się być egzotyczne bo toskańskie ale ono było tym strumyczkiem, który zmienił się w szeroką i głęboką rzekę. Musiało upłynąć nieco czasu, ale trzymając się przenośni, woda, kiedy zacznie kapać, zawsze znajdzie sobie drogę.
O tym następnym razem.
Czas na gary i przepisy. Nie wodzionka, nie katroflonka ale coś bogatszego w smaku i odpowiedniego na zimowe dni.
Zupa z pieczonymi pomidorami i bakłażanem z dodatkiem majonezu z anchois
Tak naprawdę to nie jest zupa ale koło ratunkowe na ciemne, wilgotne, styczniowe czy lutowe popołudnie.
Wszystko w niej jest pozytywne. Od kolorów począwszy a na bogatym smaku skończywszy.
Takie przypomnienie, że lato znów przyjdzie.
Podaję przepis na 2 porcje ale można go dowolnie modyfikować.
Zawdzięczamy tę zupę mojemu kulinarnemu guru czyli Yotamowi Ottolenghi i Noor Murad, a przepis pochodzi z książki Extra Good Thinks.
1 duży bakłażan, pokrojony w kostkę
garść pomidorków koktajlowych
1 paparyczka chilli (może być suszona)
1 spora łyżka przecieru pomidorowego
1 łyżeczka cukru
2 ząbki czosnku, pokrojone w plasterki
olej z filecików anchois
kolejna garść pomidorków lub jeden duży pomidory, bez skórki, pokrojony dość drobno
2 szklanki dobrego bulionu
2 kromki dobrego, zakwasowego chleba, porwane na duże kawałki
sól
pieprz
1 łyżka liści oregano
1 łyżka pietruszki posiekanej
oraz majonez sardelowy czyli anchovy aioli czyli
5 filecików anchois
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka soku z cytryny
pieprz
3 łyżki ulubionego majonezu
Tu wyjaśnienie: uwielbiam gotować ale jeśli czasem mogę wędrować na skróty, to to po prostu robię. I tak było w tym przypadku. Nie robiłam majonezu, jak to jest w oryginalnym przepisie, ale wszystkie składniki aioli zmiksowałam w blenderze. I też wyszło super. Przepraszam Yotam.
Piekarnik rozgrzewamy do 210 stopni z termoobiegiem.
Bakłażana mieszamy z 2 łyżkami oliwy, solą i pieprzem. Wykładamy na blachę i pieczemy 15 minut. Po kwadransie na blachę dodajemy pomidorki (te w całości) i pieczemy jeszcze 30 minut. Sprawdzcie jednocześnie bakłażana. Z doświadczenia wiem, że nie potrzeba mu 45 minut w piecu. Po pół godzinie powinien być doskonale przypieczony. Wyjmijcie go więc i pozwólcie upiec się jeszcze pomidorkom.
Na patelnię wlewamy olej z anchois i łyżkę oliwy, dorzucamy czosnek i smażymy do miękkości tego drugiego, potem dodajemy pokrojone chilli, 3/4 pokrojonych pomidorów i przecier pomidorowy i cukier. Smażymy kilka minut i dolewamy bulion. Dorzucamy upieczone warzywa. Gotujemy na niewielkim ogniu 15 minut. Doprawiamy solą i pieprzem.
Wyłączamy ogień i dorzucamy pozostałe pokrojone pomidorki.
Do misek nalewamy zupę, na wierzchu kładziemy porwany na kawałki chleb i po dwie, trzy łyżeczki sardelowego majonezu. Posypujemy oregano i pietruszką.
Och, jakie to dobre!
Smacznego