Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yotam Ottolenghi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yotam Ottolenghi. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 stycznia 2023

Językowe połamańce i zupa na zimowe popłudnie z pomidorów, bakłażana z majonezem anchois

















Język śląski potrafi namieszać. Kiedy w pełni nieświadomości językowej poszłam do pierwszej klasy podstawówki wszyscy moi przyjaciele, cała rodzina, najbliższe otoczenie (czyli pani sklepikarka, mleczarz, kominiarz, chachor z pod budki) mówili w jednym języku. Śląskim.

Fanaberii słownych, które spotykały mnie w przedszkolu nie brałam na poważnie bo przecież nie można  serio traktować kogoś kto na buchty mówi kluski na parze. 

Okazało się, że świat jest bardziej skomplikowany niż mojemu 7 letniemu rozumkowi się wydawało. 

Wychowawczyni okazała się być ze Lwowa. Już czujecie tej dysonans? My nie rozumieliśmy co ona mówi do nas, Ona ni w ząb nie wiedziała co my tam szwargoczemy. Zaczynało byc mniej zabawnie.

Na czterdziestkę maluchow z jednego górniczego osiedla trafiła do nas jedna (!!!) córka nauczycielki. 

Myślę, że jawiliśmy się jej jak istoty z drugiej strony lustra. Na początku nasza odmienność językowa była naszym atutem. Nikt poza nami nie był w stanie nas zrozumieć. Łatwiej było nam w stronę polskiego niż jej w stronę śląskiego. Zagadki typu: jaka jest różnica między fligrym a flidrym były na porządku dziennym. Niestety, nikogo nie bawiły takie zasadzki. Co gorsza, śląski był absolutnie zakazany na szkolnych korytarzach i klasach. Brnęliśmy przez polszczyznę jak ślepy wiodący kulawego. 

"Jak to pomidor?- dziwił się Picik- przecież to jest tomata".

Jednym lepiej, innym gorzej szło uczenie się nowego języka. Wyrywano go z nas sumiennie i bez sentymentu. Nie "godomy!!!" MÓWIMY!!!. 

Z podstawówki wyszliśmy w większości czyści może nie do bieli pod względem języka ale na pewno w bielszym odcieniu szarości. Czasem było (i do dziś bywa) zabawnie bo akcentu pozbyć się trudno i tytuły naukowe na nic tu się zdają.

Potem było już z górki. Szkoła średnia, studia nawet nie zakładały, że istnieje coś takiego jak język śląski. Mówienie po śląsku było obciachem. Nie było wątpliwości,  że jest jeden język dla wszystkich.

I zapominaliśmy o kreplach, nudylkuli, starziku, bombonach i ślinzuchach. Nikt po naszym języku nie płakał.

Dzieci nam się urodziły, podrosły, przemówiły  ludzkim głosem i nagle okazało się, że śląskie pozostały tylko wspomnienia. 

Cepeliowskie podejście do Małej Ojczyzny w latach 90 było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Moje Dzieci, wnuczki więźnia Zgody, Ślązaka od pokoleń nie rozumieją czym jest knola. 

Czy aby nie przespałam momentu, kiedy powinnam oddać w młode ręce (i usta) mojej śląskiej spuścizny?

Pomogła mi sztuka. Ta sama, która jeszcze niedawno śląskiego używała tylko do podcierania sobie...wiadomo czego. 

Źródło okazało się być egzotyczne bo toskańskie ale ono było tym strumyczkiem, który zmienił się w szeroką i głęboką rzekę. Musiało upłynąć nieco czasu, ale trzymając się przenośni, woda, kiedy  zacznie kapać, zawsze znajdzie sobie drogę. 

O tym następnym razem.

Czas na gary i przepisy. Nie wodzionka, nie katroflonka ale coś bogatszego w smaku i odpowiedniego na zimowe dni.



Zupa z pieczonymi pomidorami i bakłażanem z dodatkiem majonezu z anchois

Tak naprawdę to nie jest zupa ale koło ratunkowe na ciemne, wilgotne, styczniowe czy lutowe popołudnie.

Wszystko w niej jest pozytywne. Od kolorów począwszy a na bogatym smaku skończywszy.

Takie przypomnienie, że lato znów przyjdzie.

Podaję przepis na 2 porcje ale można go dowolnie modyfikować.

Zawdzięczamy tę zupę mojemu kulinarnemu guru czyli Yotamowi Ottolenghi i Noor Murad, a przepis pochodzi z książki Extra Good Thinks.


1 duży bakłażan, pokrojony w kostkę 

garść pomidorków koktajlowych

1 paparyczka chilli (może być suszona)

1 spora łyżka przecieru pomidorowego

1 łyżeczka cukru

2 ząbki czosnku, pokrojone w plasterki

olej z filecików anchois

kolejna garść pomidorków  lub jeden duży pomidory, bez skórki, pokrojony dość drobno

2 szklanki dobrego bulionu

2 kromki dobrego, zakwasowego chleba, porwane na duże kawałki

sól

pieprz

1 łyżka liści oregano 

1 łyżka pietruszki posiekanej

oraz majonez sardelowy czyli anchovy aioli czyli

5 filecików anchois

2 ząbki czosnku

 1 łyżeczka soku z cytryny

pieprz

3 łyżki ulubionego majonezu

Tu wyjaśnienie: uwielbiam gotować ale jeśli czasem mogę wędrować na skróty, to to po prostu robię. I tak było w tym przypadku. Nie robiłam majonezu, jak to jest w oryginalnym przepisie, ale wszystkie składniki  aioli zmiksowałam w blenderze. I też wyszło super. Przepraszam Yotam.

Piekarnik rozgrzewamy do 210 stopni z termoobiegiem. 

Bakłażana mieszamy z 2 łyżkami oliwy, solą i pieprzem. Wykładamy na blachę i pieczemy 15 minut. Po kwadransie na blachę dodajemy pomidorki (te w całości) i pieczemy jeszcze 30 minut. Sprawdzcie jednocześnie bakłażana. Z doświadczenia wiem, że nie potrzeba mu 45 minut w piecu. Po pół godzinie powinien być doskonale przypieczony. Wyjmijcie go więc i pozwólcie upiec się jeszcze pomidorkom.

Na patelnię wlewamy olej z anchois i łyżkę oliwy, dorzucamy czosnek i smażymy do miękkości tego drugiego, potem dodajemy pokrojone chilli, 3/4 pokrojonych pomidorów i przecier pomidorowy i cukier. Smażymy kilka minut i dolewamy bulion. Dorzucamy upieczone warzywa.  Gotujemy na niewielkim ogniu 15 minut. Doprawiamy solą i pieprzem.

Wyłączamy ogień i dorzucamy pozostałe pokrojone pomidorki.

Do misek nalewamy zupę, na wierzchu kładziemy porwany na kawałki chleb i po dwie, trzy łyżeczki sardelowego majonezu. Posypujemy oregano i pietruszką.

Och, jakie to dobre!

Smacznego




piątek, 8 stycznia 2016

Chałwa, orzechy, ciasto czyli wracam do garów

























Czas wziąć się do roboty. Koniec balowania i wstawania w okolicach dziesiątej.
Nieco koloryzuję ale kto chciałby czytać o wstawaniu o siódmej.
Mrozy odeszły w zapomnienie, choinka chyli się ku upadkowi a święta pozostawiły swoje ślady tu i ówdzie. Szczególnie przy ubieraniu jeansów.
Siłownia, basen, bieżnia, joga? Hm, może jutro.
Jak łatwo jest złożyć obietnicę a jak trudno jest ją zrealizować. Mam nawet wrażenie, że obietnice składane komuś dotrzymuje się łatwiej. Samego siebie łatwiej się zwodzi (od jutra już na pewno). Samemu lżej przychodzi usprawiedliwianie (przecież miałam ciężki dzień, należy mi się nagroda).
Niedobrze jest zaczynać rok od narzekania. Porzucam więc marudzenie i poszukam czegoś słodkiego (znowu).
W wolnym czasie naoglądałam się książek, przepisów, pięknych zdjęć. O dziwo, zamiast mnie to zapędzić do kuchni, zatrzymało mnie z dala od niej.
W mojej kuchni rozpanoszyli się inni i miałam mnóstwo radości obserwując jak trwają poszukiwania a to gałki muszkatołowej, a to sosu pomidorowego. Zrobienie obiadu wśród obcych szuflad i półek przypominało miejscami robotę szpiegowską. Ja sama ze trzy razy zgubiłam cynamon. Za każdym razem kupowałam nowy, bo skleroza pochowała pamięć o jego miejscu pobytu w ciemnych zakamarkach.
Zostawienie Córki z zadaniem ugotowania obiadu było czystą premedytacją, ale Dziecko twarde jest i łatwo się nie poddaje. Co ja mówię: w ogóle się nie poddaje. Dokopało się wszystkich elementów potrzebnych do nakarmienia rodziny.
Dzisiaj znów zostaliśmy sam na sam czyli moja kuchnia i ja.
Koniec wyręczania się potomstwem, koniec z dodatkowymi rękami czyli moją Mamą.
I przyznam, że ten po świąteczny rozruch idzie mi jak po grudzie.
Dzisiejszym ciastem udowadniam sobie, że nie zardzewiałam kompletnie.
Dwa słowa o cieście.
Na mojej liście marzeń gwiazdkowych była Obfitość Yotam'a Ottolenghi. Nieoczekiwanie przed świętami dostałam bez okazji Plenty More. I tak się nią upoiłam, że nawet nie zauważyłam, że Dzieciątko zlekceważyło zamówienie na Obfitość na mojej liście. Czy to ta sama książka? Coś mi mówi, że tak.
Czy Dzieciątko miało konszachty z ofiarodawcą Plenty More?
Tak czy inaczej nowy Yotam nie tylko stanął na półce ale został gruntownie przejrzany.
Ciasto upiekłam nie dlatego, że jestem wyznawcą chałwy i orzechów. Wybór padł na nie, bo zdjęcie w książce jest wyjątkowo smakowite.
Po upieczeniu okazało się, że nie pomyliłam się w oczekiwaniu. Ciasto smakowało dokładnie tak jak wygląda na zdjęciach u Yotama. Absolutnie genialnie.
Tylko to obieranie orzechów!



Chałwowo orzechowe ciasto 
(forma prostokątna 25 cm na 12cm)

nadzienie:
60 g masła
120 g niedbale połamanych orzechów (bez skorupki oczywiście)
1 łyżeczka cynamonu
25 g ciemnego cukru muscavado
170 g dobrej chałwy, pokrojonej na 3 cm kostki

ciasto:
85 g miękkiego masła
80 g drobnego cukru
2 lekko ubite jajka
200 g mąki pszennej
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 łyżeczki sody
130 g kwaśnej śmietany
szczypta soli
odrobina masła do posmarowania formy

Zaczynamy od przygotowania nadzienia.
Jeśli już uporaliście się z łupaniem orzechów (są lepsze niż kupione w paczkach już bez łupin, ale wymagają czasu i nieco siły), do rondelka kładziemy masło i podgrzewamy do zbrązowienia.
Pilnujcie masła bo w błyskawicznej przemianie jest podobne do karmelu. Docieramy do momentu, kiedy jest złoty i pachnący a za sekundę mamy przed sobą cuchnącą spalenizną czarną masę.
Masło topimy na niedużym ogniu i z łatwością zauważymy moment, w którym ze złota zacznie się zmieniać w bursztyn. No i ten zapach...lekko orzechowy, wspaniały. Zdejmujemy masło z ognia i studzimy. Do przestudzonego dodajemy cynamon i orzechy. Mieszamy i rozdzielamy do dwóch miseczek. Jedną zostawiamy w spokoju a do drugiej dodajemy cukier muscavado. Starajcie się rozetrzeć cukier palcami, bo ma tendencje do zbrylania się. Mieszamy dokładnie z drugą częścią mieszanki orzechowo maślanej.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Bierzemy się za ciasto.
Ubijamy na puch masło z cukrem. Dodajemy jajka i miksujemy dokładnie.
Przesiewamy mąkę, proszek, sodę i sól. Dosypujemy do mieszanki jajecznej na przemian z kwaśną śmietaną. Ciasto będzie gęste i klejące.
Foremkę smarujemy odrobiną masła i wykładamy papierem do pieczenia.
Do formy wykładamy połowę ciasta. Będzie się kleić do łyżki ale jest na to rada. Łyżkę trzeba zanurzać co pewien czas w wodzie. Wygładzamy ciasto i sypiemy na nie część orzechów z cynamonem i masłem. Rozprowadzamy sprawiedliwie po powierzchni. Na orzechy rozsypujemy kostki chałwy.
Teraz czeka nas cięższe zadanie: przykrycie tej warstwy drugą częścią ciasta. Tutaj znów pomoże nam zwilżona wodą łyżka.
Kiedy już cała chałwa zostanie schowana pod ciastem, czas na wysypanie drugiej porcji orzechowej masy, tej z cukrem muscavado. Tę również rozprowadzamy równo i wkładamy ciasto do piekarnika.
Przepis książkowy mówi aby piec ciasto 45 minut. Moje potrzebowało godziny, by patyczek kontrolny wyszedł czysty.
Po upieczeniu zostawiamy ciasto 20 minut. Potem delikatnie wyjmujemy je z foremki i zdejmujemy papier.
Pozwalamy mu całkowicie wystygnąć na kratce. Chłodne możemy przechowywać w woreczku. Następnego dnia jest idealne.
Kiedy trzeciego dnia został tylko jeden kawałek (troszkę już był zeschnięty), upiekłam go w tosterze, posmarowałam masłem i polałam miodem. Wiem, wiem...rozpusta i to na dodatek po świętach. Ale wierzcie mi, wyrywaliśmy sobie z MMŻ każdy kawałek prawie z nienawiścią.
Chyba na niedzielę znów zaopatrzę się w chałwę.




























Smacznego

czwartek, 16 lipca 2015

Kawa, wąż i pieczona ciecierzyca czyli zawsze można się czegoś dowiedzieć

























Dziś był dzień odkryć.
Po pierwsze kawa. 
Odkryciem było to, że jest co najmniej 21 powodów by pić kawę.
Czasami warto jest kupić gazetę, bo można się czegoś nowego dowiedzieć. Tak było w przypadku kawy.
Jest odchudzająca, działa przeciw depresyjnie, chroni przed Parkinsonem, Alzheimerem, cukrzycą, nowotworami, poprawia humor i pomaga w walce z zakwasami. Jeśli chcecie poznać szczegóły, poszukajcie środowej Wyborczej.
Najbardziej rewolucyjne było to, że nie podnosi ciśnienia. A całe życie straszono mnie, że po trzeciej kawie zejdę na zawał.
Zawsze zastanawiało mnie jak w świetle groźby wyginięcia, mają się do tej teorii Włosi.
Na szczęście, wszystkie wywrotowe tezy (szczególnie te dotyczące jedzenia) mają swoje wzloty i upadki. To, co było śmiertelnie niebezpieczne dekadę temu, dzisiaj jest wręcz niezbędne do życia.
Jak zwykle umiar i dystans są bardzo pożądane.

Obracając się w tematach zbliżonych do stołu, doszłam do odkrycia numer dwa. To pieczona ciecierzyca.
Ciecierzyca we wszystkich swoich wcieleniach jest super. Za hummus oddałabym wszystkie lody świata. Jednak czasami dobrze jest odkryć, przy cudzej pomocy, inną twarz czegoś, dobrze znanego.
Przygotowując dziś jagnięce kotlety, szukałam dodatku, który byłby odpowiednim uzupełnieniem obiadu.
I znalazłam. W książce „Jerusalem” Yotam'a Ottolenghi.
Nie będę opisywać doznań, bo każdy może je zafundować w 10 minut. Powiem tylko, że warto. na dowód podaję szczegóły niżej.

Trzecie odkrycie jest raczej odległe od stołu, choć są tacy, którzy powiedzieliby co innego.
Dawno naszego domu pod lasem nie odwiedził żaden egzotyczny gość. Mówiąc egzotyczny mam na myśli „egzotyczny” dla mnie.
Dziś odkryłam pod schodami, na środku ścieżki węża. Dużego, błyszczącego, zwiniętego jak strażacka sikawka, węża. Jeden z kotów był nim żywo zainteresowany. Nawet łapą go trącał.
Wąż odstawił numer z gatunku: jestem martwy i nawet śmierdzę.
Łopata, wielka pokrywka na garnek do weków i duża dawka optymizmu były moim orężem. Wąż został załadowany na łopatę i wyniesiony w zarośla. Leżał jak zdechła dętka i trochę się martwiłam czy scenka, którą odstawił przed domem nie była jednak rzeczywistością.
Kiedy wróciłam po dziesięciu minutach okazało się, że zaskroniec grą aktorską zawstydziłby niejedną gwiazdę. Nie było po nim śladu.
A ja nabyłam wiedzy o zaskrońcach. Krótko mówiąc dzień miałam bardzo pouczający. Niech mi nikt nie mówi, że wakacje są nudne.

Teraz wróćmy do odkrycie numer dwa, do pieczonej ciecierzycy.
Do jagnięcych kotletów ugotowałam też kaszę pęczak. Wszystko razem było fantastyczne.























Pieczona ciecierzyca z dodatkami:

puszka ciecierzycy (wiem, że jestem leniem, ale nie miałam czasu na nocne moczenie)
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka ziela angielskiego
pół łyżeczki kardamonu
pół łyżeczki soli
oliwa do smażenia

1 ogórek
1 pomidor,
1 mała cebula
1 mała czerwona papryczka (jeśli lubicie ostrości, to użyjcie chilli)
garść wężowej rzodkiewki* (lub z 6 zwykłych rzodkiewek)
1 łyżka posiekanej zielonej kolendry
1 łyżka posiekanej pietruszki

sos:
skórka starta z jednej cytryny
1 ząbek czosnku
sok z połowy cytryny
4 łyżki oliwy z oliwek
sól do smaku

Mielimy w młynku lub ścieramy w moździerzu kumin, kardamon, ziele i sól. Dobrze odsączoną ciecierzycę posypujemy zmielonymi przyprawami i dokładnie mieszamy.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i wrzucamy ciecierzycę. Przez dwie, trzy minuty smażymy na mocnym ogniu, podrzucając ją by równo się opiekła.
Zdejmujemy patelnię z ognia i lekko studzimy.
W tym czasie przygotowujemy resztę dania.
Kroimy w kostkę ogórek, pomidor, rzodkiewki, cebulę i papryczkę. Dorzucamy kolendrę i pietruszkę. Mieszamy.
W słoiczku mieszamy składniki sosu (czosnek powinien być zmiażdżony) i wlewamy do warzyw.

Podajemy na jednym talerzu z pieczoną ciecierzycą. Kto lubi, może postawić obok miseczkę z gęstym jogurtem.




  • wężowa pietruszka to dziwna roślina. Wygląda trochę jak rzepak a rzodkiewki rosną na łodyżkach a nie pod ziemią. Absolutnie nie przypomina tego, co znacie pod nazwą „rzodkiewka” ale smakuje jak ona. Takie zaskoczenie. I jest zielona.

Pewnie nie kupicie jej w sklepie ale można ją sobie wyhodować z nasion. Skoro zdobyła ją moja teściowa, to każdy może.
Tym oto sposobem wróciłam do węża.
Oto "mój"zaskroniec w całej okazałości.


Smacznego

czwartek, 19 marca 2015

Coś kicającego, coś żółtego i coś egzotycznego czyli kofta b'siniyah

























Zająca wczoraj widziałam. A nawet dwa. Mknęły wzdłuż drogi aż im się uszy kiwały.
A potem zobaczyłam stado puchatych, żółtych kuleczek. Kurczaczków. Malutkich, siedzących jeden na drugim i grzejących się w cieple lampy. Zające pędziły skrajem drogi a kurczaki miały swoje miejsce pod stołem.
Oba te fakty są namacalnym dowodem na to, że wiosna przyszła. Jeżeli ktoś ma wątpliwości to niech poszuka maciupeńkich podbiałowych kwiatków. Zresztą, nie trzeba ich szukać. Trzeba mieć tylko oczy otwarte.
No i bazie. Kotki się panoszą na wszystkie strony.
I słońce, słońce, słońce. Ostatnie dwa dni podobno nie było w Polsce ani jednej pochmurnej miejscowości. Czy to nie piękne?
Odwiedziłam wczoraj dom pod lasem. Sprawdziłam, że ludzkie szkodniki mają się dobrze i po raz kolejny próbowałam zrozumieć cudzy tok rozumowania. Naprzeciwko, na działce, drzew coraz mniej ale za to coraz więcej płotu, betonu i żwiru. Na bramie błyszczy nowiutka, potężna kłodka. Dumni posiadacze niczego (bo nawet drzewa i krzewy wycięli) założyli kłódkę na łańcuchu by pilnowała....niczego.
Okoliczne wróble donoszą, że już pierwsze konflikty miały miejsce. Oj, będzie się działo.
Póki co zające mogą sobie hasać.
Muchy na razie ruszają się niemrawo a biedronki we framugach śpią w najlepsze. Ale one są zapewne chińskie więc trudno zgadnąć co planują.
Zimy nie przetrwała jedna stara śliwa a po nieosłoniętej winorośli został tylko smutny kikutek. Coś ją zjadło do ostatniego listeczka.
Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. Jedno na pewno było radosne, słońce.

Powolutku, bardzo powolutku przyzwyczajam się do myśli, że przede mną kolejne święta. Tym bardziej, że resztek choinki pozbyłam się dopiero wczoraj. Nie, nie, bombki już dawno zdjęłam. Choinka też została okrojona do minimum. Po prostu stał sobie badyl na balkonie i czekał na wyniesienie. Wczoraj się dokonało, więc od teraz czas zbierać łupinki z cebuli do malowania jajek.

Zanim zacznie się peklowanie szynki i zagniatanie mazurków można jeszcze zaszaleć nieco egzotycznie. Mędzy jednym umytym oknem a drugim zróbmy aromatyczne mielone w wersji libańskiej czyli tak jak to robi Yotam Ottolenghi.



Kofta b'siniyah

W oryginalnym przepisie kofty zrobione są z mielonej jagnięciny i wołowiny. W moich, ze względu na opór domowy użyłam mielonego indyczego mięsa.

500 g mielonego mięsa
1 mała cebula drobno pokrojona
1 ząbek czosnku zmiażdżony
2 łyżki orzeszków piniowych olus jedna łyżka do posypania gotowego dania
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
1 jajko
1 łyżeczka drobno pokrojonego chilli
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki zmielonego ziela angielskigo
ćwierć łyżeczki mielonej gałki muszktołowej
1 łyżeczka soli
pieprz

sos z pasty sezamowej:
pół szklanki tahini
2 łyżki soku z cytryny
pół szklanki wody
1 ząbek czosnku zmiażdżony

Na suchej patelni prażymy orzechy piniowe. Bądźcie ostrożni. Orzechy są bardzo delikatne i łatwo się przypalają. Ich prażenie trwa minutę, półtorej.
Wszystkie składniki na kofty umieszczamy w misce i dobrze wyrabiamy.
Formujemy owalne kotleciki podobne do torped (tak mówi sam autor). Przykrywamy folią i schładzamy w lodówce godzinę.

W czasie chłodzenia się kotlecików przygotowujemy sos.
Miksujemy w misce wszystkie składniki. Doprawiamy solą wg uznania. Sos powinien być raczej gęsty jak np. płynny miód.

Włączamy piekarnik, nastawiając temperaturę na 200 stopni.

Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy z obu stron na złoto kofty.
Przekładamy kofty do żaroodpornego naczynia, polewamy połową sosu tahini.
Pieczemy w piekarniku 7-8 minut.
Wyjmujemy kotleciki z piekarnika, przekładamy na talerze i posypujemy resztą orzeszków piniowych i pietruszką. Podajemy zresztą sosu tahini.




Pycha i pewna odmiana w nieśmiertelnym mielonym.

Smacznego